"Boję się spać, boję się śnić
Odtwarzam w myślach to, czym mogliśmy się stać
Może to ja byłem tym, który cię zwiódł?
W końcu pragnąłem jedynie, byś była ze mnie dumna
Ale jestem zmęczony wszystkimi tymi próbami
I chyba straciłem rozum
Próbując pozostać miłym w całym tym okrucieństwie..."
W pomieszczeniu zapanował chaos. Co prawda nikt nie
miał wystarczająco dużo odwagi, by zmienić pozycję, ale dało się wychwycić
ogólne poruszenie. Szczególnie rozdrażnieni zdawali się być Odmieńcy.
Spoglądali po sobie, nie do końca rozumiejąc powagę sytuacji. Ich zagubienie
było jednak w pełni zrozumiałe. Od samego początku istnienia byli uzależnieni
od swojej stwórczyni. Żyli po to, by jej służyć. Kiedy jej zabrakło, stracili
swój życiowy cel.
Wyswobodziłam dłoń z kajdan i ruszyłam w kierunku
leżących na podłodze ciał. Dopiero wtedy Odmieńcy postanowili przeprowadzić
atak. William, który tylko na to czekał, wydał sygnał naszym ludziom. Nocni bez
namysłu rzucili się w wir walki bazującej głównie na ich sile fizycznej. Broń
biała w starciu z Odmieńcami na niewiele się zdawała. Przewagę oferowała tylko
elastyczność, zdolność unikania ciosów i umiejętność pozbawiania życia w
zaledwie jednym ruchu.
Stanęłam nad ciałem Alison, przyglądając jej się. Mój
brat, trafiony w sam środek czaszki, już dawno spał snem wiecznym. W przypadku
siostry Daniela mój cios był celowo chybiony – chciałam jak najdłużej chełpić
się swoim zwycięstwem.
Alison, dotychczas udając, że jest nieprzytomna, nagle
otworzyła oczy i chwyciłam mnie za kostkę. Pociągnęła, próbując mnie powalić i sprowadzić
walkę do poziomu. Widząc jednak, jak wiele bólu jej to sprawia, jedynie
parsknęłam i jednym ruchem strząsnęłam jej dłonie z nogi. Wampirzyca wydała z
siebie zbolały okrzyk, który zaalarmował jednego z jej poddanych. Odmieniec
rzucił się na mnie, próbując wytrącić pistolet z mojej dłoni. Wykonałam szybki
choć nieco chwiejny unik, w ostatniej chwili ostatecznie odzyskując równowagę.
Odmieniec, mimo krwawiącej rany na piersi, zdawał się zachowywać pełną
sprawność. Jego ruchy nie były przypadkowe lecz idealnie wyważone.
Wykonałam wykop z półobrotu, którym udało mi się
zaskoczyć napastnika. Odmieniec cofnął się, o mały włos nie tracąc równowagi.
Skorzystałam z chwili mojej przewagi i wymierzyłam do niego z broni. Siła
wystrzału przyczyniła się do jego niezgrabnego upadku. Pamiętając o tym, że
krew Odmieńców jest toksyczna, zakończyłam jego żywot poprzez sprawne skręcenie
mu kark.
Alison zdążyłam w tym czasie przesunąć się o
kilkanaście metrów. Celowo więc postrzeliłam ją w udo, nie chcąc, by uciekła. Miała
czołgać się i błagać o wybaczenie jedyną prawdziwą Królową. Korzystając z pięciu pozostałych mi nabojów,
postrzeliłam ją w drugą nogę. Jej żałosny okrzyk słychać było z pewnością w
całej dzielnicy.
– Catherine, uważaj!
Schyliłam się, unikając ciosu. Z zaskoczeniem
stwierdziłam, że w porównaniu do poprzednich, które serwowali mi Odmieńcy, ten
był o wiele bardziej niezgrabny. Skręcenie karku kolejnemu napastnikowi również
przyszło mi o wiele łatwiej. Zupełnie jakby rany na ciele królowej osłabiały
również ich.
A może…
Dla potwierdzenia swojej tezy zaserwowałam Alison
czwartą kulkę. Kałuża krwi, w której leżała, powiększała się z każdą minutą.
Moje plany o jak najdłuższym torturowaniu jej słabły z każdą sekundą. Straciła zbyt wiele krwi, by utrzymać
przytomność tak długo, jak tego pragnęłam. Nie mogłam jednak pozwolić, by moja
prywatna żądza zemsty przejęła kontrolę nad sytuacją. Naraziłabym tylko
niepotrzebnie swoich poddanych, którzy ryzykowali życie, wdając się w bitwę z
toksycznymi Odmieńcami.
William, którego napastnik właściwie bezwiednie opadł
na podłogę nim ten zdążył go dotknąć, spojrzał na mnie oniemiały. Znęcanie się
nad tak słabymi istotami zakrawało na sadyzm, ale jednocześnie wiedziałam, że
nie mogliśmy pozwolić im żyć wolno. W porównaniu z innymi wampirami były
wynaturzeniami, które nie zasłużyły na swoje miejsce w świecie. Jedna śmierć na
rzecz transformacji była dozwolona, ale dwie to była już znacząca przesada.
Nocni w skupieniu rozprawili się z pozostałymi
Odmieńcami, piętrząc trupy na środku pomieszczenia. Potwory, które od tygodni
uprzykrzały nam życie, ginęły jedne po drugim, padając jak muchy. Ich masowa
śmierć była znakiem dla mnie, że i z Alison nie było najlepiej – jej puls był
słaby, a oddech ledwo słyszalny. Stanęłam nad nią i tak, jak to sobie
zaplanowałam, po prostu chełpiłam się swoim zwycięstwem. Było to nieetyczne i z
całą pewnością źle o mnie świadczyło, ale nie potrafiłam zwalczyć tego impulsu.
Myśl, że wycierpiałam przez tę kobietę znacznie więcej jedynie mnie motywowała.
Przez chwilę myślałam nawet nad tym, czy nie podać jej
mojej krwi, by ją ożywić, a następnie uwięzić w hotelu i tam dalej torturować.
Zważywszy jednak na wpływy Alison i jej niestabilność, szybko zrezygnowałam z
tego planu. Miałam odejmować sobie problemów, a nie ich dokładać. Nie mogłam
ryzykować jej ewentualną ucieczką i ponownymi atakami.
– Odebrałaś mi dziecko – wycedziłam, celując do niej z
broni.
– A ty zabiłaś Cole’a – wycharczała. – Jesteśmy kwita.
Palec zadrżał mi na cynglu. Chęć strzelenia jej
między oczy wzrastała z każdą chwilą.
– Zaręczam ci, że gdybyś wiedziała, jak wielka
odpowiedzialność wiąże się z objęciem tronu, z całą pewnością byś się na niego
nie pchała.
Alison parsknęła krótko. Był to charczący i
nieprzyjemny dźwięk, który z całą pewnością kosztował ją mnóstwo energii.
– Tu nie chodziło o królestwo a o ciebie, głupia. Musiałam być
lepsza. Po prostu.
Pokręciłam głową z pobłażaniem. Alison chyba sama nie
wiedziała nawet, co nią kierowało, kiedy wyzywała mnie na wojnę. Postawiła na
baczność cały świat Nocnych, nie mając żadnych konkretnych intencji poza zwykłą
zawiścią. Przez cały ten czas traciłam bliskich tylko z powodu durnego widzimisię znudzonej życiem
wampirzycy.
– Jeśli powiesz jeszcze, że chodziło o twojego brata… –
sarknęłam, drażniąc się z nią.
Alison tylko zacisnęła usta, nic więcej nie mówiąc.
Widząc to, jedynie się uśmiechnęłam. Byłam już tak zmęczona całą tą jakże
irracjonalną sytuacją, że potrafiłam się jedynie z niej śmiać.
Obejrzałam się przez ramię, szukając w tłumie Daniela,
który walczył z jednym z ostatnich Odmieńców. Kiedy jednak wyczuł na sobie mój
wzrok, szybko uporał się z napastnikiem. Skrzyżował ze mną spojrzenia, jak
zwykle bezbłędnie odgadując moje myśli. Nawet nie spoglądał na leżącą u moich
stóp Alison. Po prostu skinął głową, pozwalając mi działać.
Inaczej wyobrażałam sobie ten moment. Chciałam, żeby
się przede mną ukorzyła. Żeby odpokutowała za swoje zbrodnie. Żeby cierpiała…
Wiedziałam jednak, że nie mogłam wybrzydzać. Zwyciężyłam i tylko to się
liczyło. Zemsta nie była dobrym impulsem do działania, ale mnie udało się
osiągnąć sukces. Pokazałam, że nawet w chwili największego kryzysu, nie tracę
głowy. Udowodniłam swoim poddanym, ale przede wszystkim samej sobie, że jestem
godna korony. I tylko to się liczyło.
Tym razem huk wystrzału nikogo nie zaskoczył; wszyscy
zdawaliśmy się go oczekiwać odkąd Alison pojawiła się na sali. Ciało mojej
naśladowczyni drgnęło po raz ostatni, po czym bezwiednie opadło na podłogę.
Krew Alison zmieszała się z krwią Masona, splatając ich pośmiertne losy.
Wpatrywałam się w dwa leżące u moich stóp ciała,
próbując poczuć ulgę, której tak bardzo pragnęłam. W końcu pozbyłam się
większości problemów; rozwiązałam sprawę, która od tygodni spędzała nam sen z
powiek. Mimo to nie czułam nic. Ani ulgi, ani złości. Ta emocjonalna
neutralność była tak zaskakująca, że aż nierealna. Przywykłam do toczącej się
we mnie burzy uczuć. Kiedy jednak
gniew przygasł, poczułam się pusta – zupełnie jakby tylko on napędzał mnie do
życia.
– Catherine?
To nie był ten sam stan, który towarzyszył mi, kiedy
przed kilkunastoma tygodniami utraciłam Daniela, wyrzekając się jednocześnie
własnego człowieczeństwa. Tamta pustka była błoga i przyjemnie oczyszczająca.
Ta z kolei czyniła mnie otępiałą i niepewną. Nie potrafiłam nawet należycie
cieszyć się z osiągniętego zwycięstwa.
– Już po wszystkim, Królowo. – William dotknął mojego
ramienia, próbując ściągnąć mnie do rzeczywistości. – Jesteś bezpieczna.
– Czyżby? – parsknęłam, nie mogąc się powstrzymać.
Tym razem Will powstrzymał się od komentarza. Oboje
nie wiedzieliśmy bowiem, co mnie czeka. Moja przyszłość stała pod znakiem
zapytania. W końcu zrobiłam już wszystko, co do mnie należało – objęłam
panowanie, a także urodziłam córkę. Klątwa więcej nie zakładała. A z całą pewnością nie obiecywała mi długiego i szczęśliwego życia.
– Co teraz? – zapytał Kieran, przyglądając się trupom.
U mojego boku pojawił się Daniel. Wyciągnął z kieszeni
pomiętą paczkę papierosów, a następnie wsunął sobie jednego z nich do ust. Podpalił go, zaciągnął się
dymem, po czym bezceremonialnym gestem wcisnął mi do ręki zapalniczkę.
Nocni, wyłapawszy aluzję znacznie szybciej niż ja, zaczęli się ewakuować.
– Jesteś pewny? – zapytałam, spoglądając na niego
kątem oka. Nigdy nie opowiadał mi zbyt wiele o swojej relacji z siostrą, ale
przeczuwałam, że byli bardzo ze sobą zżyci. Ja pogodziłam się już z tym, że mój
brat jest Nocnym i zbiorowy pogrzeb poprzez spalenie, tym bardziej po tym, jak
wiele szkód mi wyrządził obierając stronę Alison, był swoistym ukłonem w jego
stronę. Daniel jednak, w przeciwieństwie do mnie, bywał konserwatywny. Nie
chciałam, żeby poczuł się urażony.
– Z grobu już raz się wygrzebała – rzucił pół żartem,
pół serio. – Nie ma co ryzykować.
Otworzyłam zapalniczkę i pstryknęłam, wzbudzając
płomień. Patrzyłam na niego przez chwilę, wyzbywając się resztek niepewności,
po czym upuściłam ogień na leżące obok mnie ciała Masona i Alison. Płomień,
mimo braku katalizatora w postaci benzyny, szybko trawił ubrania, dobierając
się do skóry, mięśni i kości. Przyglądałam się temu zjawisku jak
zahipnotyzowana. Gdyby nie Daniel, który siłą wyciągnął mnie z auli,
prawdopodobnie spłonęłabym razem z innymi.
Szpital był starym i zbutwiałym budynkiem, ale
drewniana konstrukcja doskonale przyjmowała płomienie. Nim zdążyliśmy na dobre
go opuścić, ogień zdążył objąć większość pomieszczeń. Szemrana okolica, do
której niełatwo sprowadzić straż pożarną, a także szybko postępujący pożar,
były dla nas gwarancją dokładnego zatarcia wszelkich śladów. Jak raz ogrom
dokonanych przez nas zniszczeń mnie nie szokował.
Dopiero na podjeździe, skąpani w słabym blasku
trawiących szpital psychiatryczny płomieni, Nocni zaczęli wiwatować. I chociaż
bardzo chciałam cieszyć się razem z nimi, coś nadal nie dawało mi spokoju.
– Chodzi o Masona? – zapytał Daniel, stając u mego
boku.
– Nie. Jego pożegnałam już dawno. Istota, z którą
rozmawiałam w hotelu, nie była moim bratem, choć bardzo tego pragnęłam. Życie u
boku Alison go zniszczyło.
Powiodłam spojrzeniem po zgromadzonych, zastanawiając
się, co jest powodem mojej niepewności. Dopiero kiedy utkwiłam wzrok w
Shane’ie, zrozumiałam, co tak naprawdę mnie dręczyło.
Przecież w tym
wszystkim od zawsze chodziło o niego...
– Co teraz z nami będzie? – wyszeptałam.
Walczył u mego boku w tej walce, ale czy mogłam na
niego liczyć podczas podboju Akademii? Nigdy jasno nie określił, po której ze
stron się podaje. I choć nie wierzyłam, by mógł mnie jawnie zdradzić,
wydarzenia z przeszłości nauczyły mnie dystansu do tego typu sytuacji. Na moją
korzyść przemawiało jednak to, że mimo iż dałam mu setki powodów do odejścia,
on wiernie trwał przy moim boku. Wiedziałam jednak, że gdyby poprosił,
pozwoliłabym mu odejść. Wystarczyłoby tylko jedno jego słowo.
Prawda była jednak taka, że teraz nie mogliśmy
decydować jedynie za siebie. Pomiędzy nami pojawiła się osoba trzecia, za
którą, chcąc nie chcąc, byliśmy teraz odpowiedzialni. Co prawda nadal nie
brałam pod uwagę zakończenia rodem z i żyli długo i szczęśliwie, ale wiedziałam,
że powrocie do hotelu nic tak naprawdę nie wróci do normalności. Mimo iż bardzo
bym tego pragnęła.
Pomyślałby kto – zaczęłam doceniać swoją szaloną i
nieprzewidywalną codzienność dopiero wtedy, gdy ją straciłam.
– Kocham cię, Catherine – oznajmił wprost. – I bez
względu na to, jak trudne o będzie, nie przestanę.
Doceniałam jego upór a jednocześnie nim pogardzałam.
Gdyby tak bardzo mu na mnie nie zależało, wszystko byłoby łatwiejsze. A tak,
mimo iż ja sama nie potrafiłam już kochać go tak, jak tego potrzebował,
czułam się za niego odpowiedzialna.
– To na swój sposób zabawne, nie uważasz? Kochaliśmy
się właściwą miłością lecz o niewłaściwym czasie.
Daniel nie wyglądał na rozbawionego, ale mnie samej
również nie było do śmiechu. Ironia była jednak jedyną obronną reakcją, jaka mi
pozostała.
– Przy tobie jakakolwiek pora wydaje się niewłaściwa
na miłość.
Tym razem kąciki moich ust drgnęły. Na swój
bolesno-gorzki sposób Shane miał rację. Z miłości do mnie zginęli rodzice,
Mason, a ostatecznie również Daniel. To tylko dodatkowy dowód za tym, że
naprawdę przed stu pięćdziesięcioma laty zostałam przeklęta.
– Czy to twój sposób na pożegnanie?
– Prędzej piekło spłonie niż ja się ciebie wyrzeknę –
oznajmił hardo, choć z lekka żartobliwym tonem. Czar naszych szkolnych
przekomarzanek ogarnął i jego.
Spojrzałam na płonący szpital i uśmiechnęłam się pod
nosem.
– Nieźle idzie mi palenie ziemskich włości. Poradzę
sobie i z tymi piekielnymi.
Nim Daniel zdążył uraczyć mnie swoją ripostą, podszedł
do nas William. Trzymał telefon w dłoni i miał zaniepokojoną minę.
Prawdopodobnie otrzymał już raport z hotelu.
– Siedmiu rannych, w tym dwóch poważnie, i trzy trupy –
zrelacjonował.
Z westchnieniem obróciłam się na pięcie i ruszyłam w
kierunku auta. Alison nawet zza grobu musiała przysparzać mi problemów. Z oddali dało się już słyszeć wycie syreny
strażackiej. Nocni, nie chcąc dać się przyłapać na miejscu zbrodni, podobnie
jak ja zaczęli się rozchodzić. Mimo iż nie wydałam takiego rozkazu, wraz ze mną
postanowili wrócić prosto do hotelu.
William prowadził w milczeniu, wyraźnie się nad czymś
zastanawiając. Raz po raz odrywałam wzrok od jezdni, by na niego spojrzeć. Nie
odzywałam się jednak, nie chcąc przerywać mu planowania.
– Po powrocie i wstępnym opatrzeniu rannych zbiorę
mały oddział i sprawdzę okolicę – oznajmił po chwili. – Nie mamy bowiem
pewności, czy w szpitalu towarzyszyli Alison wszyscy jej Odmieńcy.
– Nawet jeśli jakieś pozostały na wolności, są bez
niej zbyt słabe, by dożyć poranka.
– Tym bardziej jednak powinniśmy je dobić – mruknął
William, ucinając wszelkie dyskusje. – I, żeby było jasne, ty zostajesz w
hotelu. Swoje już dzisiaj zrobiłaś.
Prychnęłam cicho, wykonując w głowie szybki przegląd
dzisiejszych osiągnięć. Przeprowadziłam zamach, urodziłam dziecko i zabiłam
swoją naśladowczynię. Phi, wielkie mi rzeczy. Dzień jak co dzień. Jak raz nie zamierzałam się jednak kłócić z Williamem.
Naprawdę byłam wycieńczona. Straciłam dziś mnóstwo krwi i energii, wydając na
świat córkę, a później zgrywając osobę niespełna rozumu. Cud, że mój organizm
jeszcze nie odmówił mi posłuszeństwa po takim maratonie. Zdarzało mi się co
prawda przeforsowywać, ale jeszcze nigdy do takiego stopnia.
– Po wszystkim urządzimy uroczystą kolację – obiecał
William, uśmiechając się. Był to zmęczony, ale z całą pewnością niewymuszony
gest.
– Tylko nie zapraszajmy obcych – mruknęłam, krzywiąc
się wymownie na wspomnienie ostatniego balu, urządzanego na cześć moich
fałszywych zaręczyn z Cole’m. – Dość mam naśladowczyń i byłych kochanków
wracających zza grobu…
Dopiero w łazience mogłam pobyć tak naprawdę sama.
Celowo zamknęłam za sobą drzwi i włączyłam cichą muzykę, chcąc odciąć się od Nocnych.
Większość z nich i tak wybyła z hotelu, kiedy tylko okazało się, że mogą już
bezpiecznie polować. Zostali tylko ranni i ci, którzy się nimi opiekowali. I
mimo iż nikt tak naprawdę nie miał w planach mi przeszkadzać, wolałam zawczasu
się ubezpieczyć.
Najbardziej ranni doznali zaszczytu skosztowania mojej
krwi, która uratowała ich od niechybnie zbliżającej się przemiany w Odmieńca. Z
kolei trupy spalono jeszcze przed wschodem słońca, wyprawiając w naszym
ogrodzie kolejny już w tym tygodniu pogrzeb. Parter hotelu był nieco
zdemolowany po walce, która się tu odbyła, ale wyższe piętra nie uległy
zniszczeniu, dlatego też większość z nas zignorowała bałagan i udała się na
odpoczynek, na który wszyscy zasłużyliśmy.
Nalałam wody do wanny i ściągnęłam z siebie sztywne od
krwi i kurzu ubrania. Zacisnęłam dłoń na bluzce, z opóźnieniem uświadamiając
sobie, że posoka, którą poplamione były moje ciuchy, najprawdopodobniej
należała do Jamesa. W całym tym chaosie zapomniałam o tym, że i jego szczątki
znajdowały się w szpitalu.
Docisnęłam bluzkę do piersi, szlochając bezgłośnie. I
mimo iż bardzo chciałam, by było inaczej, uroniłam przy tym tylko jedną łzę.
Bardziej niż fizycznie cierpiałam jednak psychicznie i nic nie mogłam na to
poradzić. W obliczu tego rodzaju bólu łzy na niewiele się zdawały.
Witaj i żegnaj,
mój ukochany.
Teraz tylko tyle potrafiłam dla niego zrobić.
Zsuwając z nóg spodnie, uświadomiłam sobie, z jak
niewyobrażalną łatwością mi to przychodzi. Mimowolnie spojrzałam więc na swój praktycznie płaski brzuch – dotychczasowy przedmiot mojego ciągłego niezadowolenia.
Narzekałam na niego, kiedy za bardzo wystawał, utrudniając mi codzienne życie,
ale bez niego czułam się jakaś taka… pusta. Mimo iż wcześniej uważałam to za
coś przerażającego, z perspektywy czasu musiałam przyznać, że przywykłam do
obecności drugiej osoby w moim ciele. Ruchy dziecka momentami bywały bolesne,
ale jednocześnie nadawały mojemu życiu jakiś stały rytm. Kiedy ich zabrakło…
Pokręciłam głową, wyrzucając z głowy niepotrzebne
myśli. Cisnęłam spodnie w kąt pomieszczenia, a następnie bezceremonialnie
zanurzyłam się w gorącej kąpieli, momentalnie czując jej zbawienny wpływ na
moje umęczone i spięte ciało.
Spędziłam w łazience dobrą godzinę, należycie zajmując
się każdym fragmentem mojej skóry. Mimo to nie poczułam się lepiej. Żadne
kąpiele, balsamy czy maseczki nie były w stanie oddać mi tego, co utraciłam, a
czego sama nawet nie potrafiłam nazwać.
Chyba zaczynałam tracić rozum… znowu.
Wyłączyłam radio, zbierając się do wyjścia. Dopiero
kiedy łagodne, indie rockowe brzmienia ustały, dotarł do mnie szloch dziecka.
Nieco zmieszana wyjrzałam z łazienki. W mojej sypialni nie było nikogo. W gwoli
precyzji – nikogo dorosłego. W łóżeczku, które stało tu od nieszczęsnej
metamorfozy mojego pokoju, ubrane w białe body dziecko szlochało, machając przy
tym rączkami.
– Larissa! – krzyknęłam nieco zachrypniętym głosem. –
Dziecko płacze!
Zachowywałam się śmiesznie, ale nic nie mogłam
poradzić na to, że widok dziecka w mojej sypialni mnie sparaliżował. Może i
wydałam je na świat, ale nie miałam pojęcia, jak je trzymać, by go nie
skrzywdzić, albo co zrobić, kiedy szlocha. Jeśli Larissa próbowała w ten
ekstremalny sposób rozbudzić we mnie instynkt macierzyński to srogo się
przeliczyła.
Jak gdyby nigdy nic ruszyłam w kierunku toaletki i
sięgnęłam po szczotkę. Rozczesywałam swoje mokre, jasne włosy przy
akompaniamencie coraz donośniejszego płaczu. Im dłużej jednak starałam się
udawać, że on nie istnieje, tym drażliwszy wydawał się być to dźwięk.
– Czego wrzeszczysz, mały pasożycie? – burknęłam,
przełamując się i podchodząc do łóżeczka.
Dziecko, chyba głównie przez wzgląd na zaskoczenie, na
moment przestało szlochać. Mała otworzyła zapłakane oczy i spojrzała na mnie.
Nie z naganą czy gniewem, którego się spodziewałam, a miłością tak ogromną, że
przewyższającą nawet tą, którą darzył mnie Daniel.
Patrzyłam przez kilka długich sekund w najpiękniejsze
błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, nie rozumiejąc tego, co się ze mną
działo. Spodziewałam się… w zasadzie nie wiedziałam nawet, czego się
spodziewałam. Ale z całą pewnością nie tego, że córka moja i Daniela będzie tak
nieprawdopodobnie ludzka. Poczynając na zwykłych, błękitnych oczach, na
ciemnych włosach kończąc. Wyobrażałam ją sobie jako wierną kopię mnie samej, co
świadczyłoby o okrutnym przedłużeniu linii Iwanowów, ale prawda była taka, że
mała bardzie niż do mnie, podobna była do ojca. Odziedziczyła wszystko to, co
najpiękniejsze u Shane’ów – w tym gęste, niemalże kruczoczarne włosy.
Nim się spostrzegłam, zalewałam się łzami klęcząc na
podłodze, jednocześnie szczęśliwa i nieszczęśliwa. Ta chwila zmieniła wszystko. Jedno spojrzenie na tą maleńką
istotkę wystarczyło, by ta część mnie, którą podejrzewałam o niechybne
wymarcie, odżyła, wypełniając tym samym odczuwaną od jakiegoś czasu pustkę.
I wtedy nastał
upragniony świt, rozrzedzając ciemność, odtrącając demony…
W tej pozycji znalazł mnie Daniel. Odłożył butelkę z
mlekiem na szafkę nocną i uklęknął obok mnie, desperacko pragnąc dowiedzieć
się, co się stało. Tyle tylko, że ja sama nie wiedziałam, co się działo. W
jednej chwili tonęłam w mroku własnej duszy, zaś w drugiej zatracałam się w
uspokajającym, bezbrzeżnym błękicie oczu mojej córki.
Uniosłam zdrętwiałą i drżącą dłoń do policzka, równie
zaskoczona co zafascynowana spływającymi po nim łzami. Tak dawno nie
płakałam, że właściwie zapomniałam, jak oczyszczająca i zbawienna było to czynność.
Pierwsze promienie wchodzącego słońca przedarły się przez krwistoczerwone, niezaciągnięte do końca zasłony, pozwalając mi skąpać się w ich złoto-różowym blasku. Przyzwyczajona do nocnego życia nieomal odzwyczaiłam się od tego widoku.
– Chcę ją potrzymać – oznajmiłam drżącym szeptem,
przelotnie spoglądając na Daniela.
Shane wstał i wyciągnął dziecko z łóżeczka, układając
je sobie w ramionach. Choć znacznie wygodniej byłoby mi przejąć od niego małą w pozycji stojącej, nie potrafiłam się na to zdobyć. Daniel, aby więc ułatwić
sobie zadanie, ponownie przyklęknął tuż obok mnie, a następnie podał mi białe
zawiniątko. Mimo iż ręce mi drżały, mój chwyt był pewny. Doskonale zdawałam
sobie sprawę z wartości trzymanej przeze mnie istotki.
Była idealna na tyle sposobów, na ile tylko potrafiłam
to sobie wyobrazić. Ta część mojego jestestwa, dzięki której utożsamiałam się z
ludźmi, drgnęła, kiedy córka obdarzyła mnie jednym z tych pierwszych, lekko
sennych dziecięcych uśmiechów.
Spojrzałam w kierunku okna, podziwiając pierwsze
różowo-złote promienie wschodzącego słońca, a następnie na dziecko w moich
ramionach, czują jednocześnie przypływ uczuć tak ciepłych i silnych, że aż
nierealnych.
– Aurora Colette Shane – wyszeptałam, z namaszczeniem
wyciągając dłoń, by dotknąć jej małej główki. – Aurora – powtórzyłam, tym razem
z jeszcze większą czułością. – Moja maleńka księżniczka, bogini blasku i
jutrzenki. Moja jedyna nadzieja. Upragniony i od lat wyczekiwany świt…
†††††††††††††
Witam! Rozdział miał być wczoraj, ale po napisaniu go padłam i nie miałam już siły, bo go sprawdzić i wrzucić. Dzięki temu zyskałam jednak dodatkowy dzień na zastanowienie się, czy latorośl Datherine aby na pewno ma nosić własnie to imię. Ileż ja się naszukałam tego względnie odpowiedniego... Pinterest, dzidziusiowo i inne fora dla mamusiek to strony, które ostatnimi czasy odwiedzałam najczęściej. I mimo iż już od paru dobrych miesięcy z tyłu głowy świtała mi gdzieś właśnie ta Aurora, nie mogłam się przemóc. Kombinowałam ze znaczeniami, miksowałam mrok ze światłością i inne tego typu dziwadła... Ale żadna tam ze mnie Meyer i nie dałam rady stworzyć czegoś tak przyjemnie brzmiącego i sensownego jak Renesme, dlatego odpuściłam. Znalezienie jednak imienia będącego godnym synonimem pospolitego Hope, było okrutnie ciężkim zadaniem. Zważywszy jednak na fakt, że trzecia księga nosi tytuł: "Krwawy świt", a Catherine rozdarta jest między dnem a nocą, mój wybór wydaje się być uzasadniony.
Nie wiem, co to będzie, jak w przyszłości przyjdzie mi nazwać własne dziecko, skoro z tym wyimaginowanym miałam tyle kłopotu 😅
Standardowo dziękuję za wszystkie miłe słowa. Nieuchronnie zbliżamy się ku końcowi, ale świadomość, że Was nadal przybywa, niezmiennie mnie cieszy.
Do napisania! xo
Jednocześnie jest mi przykro, że nie mogłam się naczytac O cudownej I krwawej zemście, z drugiej cieszę się, że to koniec tej części historii związanej z fałszywą królową. Zawsze uwielbiałam czytać o jej działaniach, chociaż niesamowicie mnie frustrowaly. Cóż, wszystko co złe kiedyś się kończy.
OdpowiedzUsuńKoniec dla Alison to pewnie nowy początek dla Cat. Zastanawiam się jak będzie wyglądało jej życie. W końcu ma teraz namiastkę rodziny, a wojna o akademię zbliża się wielkimi krokami. Samo wypowiedzenie tych słów jest takie niedorzeczne. Wciąż pamiętam jak gadalysmy O tym, czy na pewno Cat powinna mieć dzidzie, a może umrze będąc w ciąży. Potem wielkie rozterki dotyczące imion. I tak, potwierdzam, znalezienie innych imion było niemożliwe. Aurora jest piękne i niech ktoś smie temu zaprzeczyć, to zrealizuje wizję zemsty nie na Alison, a na osobie której się to imię nie spodoba.
Wciąż nie liczę na jasną I cudowną przyszłość dla bohaterów. Nie wiem co im szykujesz, ale wiem że będzie to coś wielkiego.
Jesteśmy już na samej mecie, więc życzę Ci wytrwałości do samego końca, niezmiennej miłości do tej historii I do mnie. Obie będziemy tęsknić, prawda? Cholernie mocno.
Największa fanka I czytelnik roku
Bibiś
Pochlonelam wszystko i czekam na wiecej:)
OdpowiedzUsuńWłaśnie siadam do pisania, możliwe że coś wpadnie na dniach :)
UsuńBo długiej przerwie wróciłam do czytania :D Szkoda tylko że to już prawie koniec historii. Która mnie wciągneła bez reszty :)
OdpowiedzUsuńCo do rozdziału jak zwykle rewelacyjny :D Jestem zadowolona że ta druga w końcu zginęła. Bo już pomału miałam jej dosyć. No ale nie ma jej. Teraz jestem ciekawa co dalej bd z Cat...no i Shanem :) Ostatnia scena miód na moje serce... czekałam na moment w którym ona w końcu pokocha córkę spojrzy na nią nie jak na pasożyta i koniec jej życia a kogoś wspaniałego... zastanawiam się jednak do czego to doprowadzi dalej. Lecę czytać dalej :)
Pozdrawiam
Shadow
„I wtedy nastał upragniony świt, rozrzedzając ciemność, odtrącając demony…” – Mam łzy w oczach. I to wcale nie ze zmęczenia po nocce. To jedno z najpiękniejszych zdań, jakie ostatnio widziałam, naprawdę. <3
OdpowiedzUsuńTen spokój jest tak… nienaturalny. I wiem, że to zaledwie cisza przed burzą, ale tak bym chciała, żeby to skończyło się w ten sposób. Żeby ona miała przynajmniej tych naście lat, żeby oswoić się z życiem, uspokoić się… żyć. Tak jak sugerował William – chociaż tyle, co jej mama czy sama Katerina.
Ale znów po kolei. Chyba.
W Cat obudziła się niezła sadystka. Skoro nawet Will był w małym szoku, a to Nocny… Cóż, jej sposób myślenia o Alison i te małe tortury może i były okrutne, ale… chyba się z tego cieszę. Bo Catherine nigdy nie była u Ciebie stricte dobrą albo złą postacią. Ona jest sobą, rozdartą między mrokiem a ciemnością. I to serio cudowne.
Zdanie, które zacytowałam na górze, chyba najlepiej podsumowuje to, co się tutaj zadziało. Wygrali, zwłaszcza Cat – w momencie, w którym odzyskała człowieczeństwo. Dlaczego nie dziwi mnie, że Aurora się nim okazała?
Swoją drogą, to imię jest cudowne. Okoliczności, w których je dostała, słowa Cat, to wszystko… Nie sądziłam, że ten moment tak mnie ruszy, ale naprawdę miałam ochotę płakać, chociaż autobus pracowniczy to złe miejsce na takie reakcje. Ale nawet teraz coś mnie ściska przy pisaniu, więc tu zakończę.
Napiszę jeszcze tylko jedno: dziękuję Ci za te emocje. Cudownie wrócić do tekstu, który samymi słowami aż do tego stopnia porusza. <3
To ja dziękuję za tak piękne komentarze. Moje serce wciąż krwawi po epilogu i całym tym kończeniu AC, ale właśnie takie wiadomości sprawiają, że potwierdzam się w przekonaniu, że to wszystko było dobre.
Usuń