Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Księga trzecia - Krwawy świt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Księga trzecia - Krwawy świt. Pokaż wszystkie posty

piątek, 14 czerwca 2019

Epilog




"Moja miłości, moja nieustraszona miłości
Nie zamierzam się żegnać
Morza mogą przybierać
Niebo może upadać
Lecz moja miłość do Ciebie nigdy nie umrze
Idź dalej, idź dzielnie
W najczarniejszą noc
Bo możesz być pewny
Że moja miłość do Ciebie nigdy nie umrze..."










Najdroższy,

Nie byłam Ci wierna. Dałam się omotać bezpruderyjnej ciemności; zwiódł mnie mrok, nocne życie i perspektywa królowania. Mimo Twoich usilnych próśb, nie potrafiłam postawić Cię na pierwszym miejscu. Zawsze był ktoś ważniejszy, bliższy mojemu sercu… Przepraszam. Mogłabym wymigiwać się klątwą czy narzuconą wolą, ale prawda jest taka, że to ja zawiniłam. Zbyt mocno bałam się miłości, bałam się na nią otworzyć. A Ty mimo wszystko czekałeś. Na nowy świat, na lepszy czas… Na nową i lepszą mnie.
Nie byłam Ciebie warta. Nikt, a już tym bardziej Ty, nie zasłużył na taką ilość bólu, jaką zagwarantowała Ci nasza relacja. Błagałeś mnie, bym wróciła, ja odwracałam się do Ciebie plecami. Ja płakałam, Ty mi wybaczałeś. I tak w kółko, niczym jedna niekończąca się karuzela żałości. Wiem, że to nie była tylko moja decyzja i Ty byłeś w to równie mocno zamieszany. Pamiętam, że to przecież Ty pocałowałeś mnie jako pierwszy, że to Ty jako pierwszy się przede mną otworzyłeś. Pamiętam. Ale to nie sprawia, że przestaję czuć się winna. Wręcz przeciwnie – czuję się z tą świadomością jeszcze gorzej. W końcu mogłam Ci odmówić, odtrącić Cię, kazać Ci odejść…
Powinnam była puścić Cię wolno, kiedy zyskałam ku temu okazję.
Pamiętasz zimowy bal? Byliśmy wówczas na etapie konkurowania ze sobą. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co przyniesie przyszłość, jak skończymy i jak wiele będziemy musieli zapłacić za odrobinę szczęścia. Mimo to Lydia już wtedy dostrzegła jakąś zmianę w naszej relacji. Byłeś tak zazdrosny o Turnera… Chyba właśnie to dało jej do myślenia. Ja z kolei nie potrafiłam przestać porównywać Cię do Cole’a – z pewnością Cię rozczaruję, ale przegrywałeś z nim w każdej kategorii. Cole przyciągał mnie swoim magnetyzującym spojrzeniem jadeitowych oczu; energią i charyzmą, która z nich biła. A mimo to ja i tak byłam w stanie odnaleźć pocieszenie dopiero w Twoim cieniu. Byłeś skryty i tajemniczy, podobnie jak ja, przez co niekiedy miałam wrażenie, że jesteś w stanie zrozumieć mnie najlepiej.  Już wtedy przeczuwałam, że poszłabym za Tobą w ogień, gdyby tego wymagała sytuacja. Nie znosiłam Cię, ale byłam gotowa dla Ciebie zaryzykować wszystkim, co miałam. Powinnam już na tamtym etapie zorientować się, że nie było to zdrowe i normalne podejście.
Potem jednak skończyłam siedemnaście lat i… poczułam to. Niestety jednak nie to, co trzeba. Nigdy Ci o tym nie opowiadałam, ale moja więź z Nocnymi pojawiła się niespodziewanie – jednej nocy nimi pogardzałam, z kolei drugiej nie potrafiłam przestać o nich myśleć. Zupełnie jakby ktoś odblokował jakiś mechanizm w mojej piersi, pozwalając mi w pełni odetchnąć. Niczym więzień, który upragnie wolności, zachłysnęłam się tym powiewem świeżości, nieświadomie niszcząc wszystko to, co udało mi się do tej pory wypracować.
Niszcząc Ciebie.
Nie byłam w stanie pokochać Cię tak mocno, jak Ty pokochałeś mnie. I za to nigdy nie będę w stanie należycie Cię przeprosić. Ale kochałam Cię każdym fragmentem mojego złamanego serca, jeśli tylko ten szczegół jest w stanie uczynić w tej kwestii jakąś różnicę. Teraz jednak wiem, że byłeś zbyt pełny miłości, by być kochanym tylko połowicznie…
Przepraszam, że zrezygnowałam, podczas gdy Ty nigdy nie opuściłeś swej warty. Przepraszam, że Cię zawiodłam, zwiodłam i uwiodłam. Przepraszam za to, że wybrałeś właśnie mnie w tych niepewnych i mrocznych czasach niegodnych naszej miłości.
Ale może  kiedyś, w innym świecie, kiedy oboje będziemy gotowi… spotkamy się ponownie.
 Umieram z tą myślą i z tą myślą się odrodzę – czekając na Ciebie.

Twoja zawsze i na wieczność,
Catherine




Daniel mógł śmiało oznajmić, że nienawidził tego uczucia. Miał całe lata na to, by się przyzwyczaić, ale nie potrafił – budzenie się każdego ranka w pustym łóżku wciąż bolało go tak samo. Pomijając to, że zasypianie również nie przychodziło mu łatwo. Miesiącami wspomagał się lekami, ale nawet te nie były w stanie należycie mu pomóc. Dlatego też zaczął stosować własne remedium. Każdego wieczoru, kiedy przychodził czas odpoczynku, siadał na łóżku, na tej połowie, którą ona by wybrała, i czytał napisany przez nią wiersz. Nieśpiesznie śledził tekst, rozkoszując się słowami utkanymi znanym charakterem pisma –tej tajemniczo pochyłej czcionce i uroczych zawijasach przy y czy j. Mimo iż był w stanie przywołać z pamięci każdy wers, na nowo odkrywał znaczenie każdego z nich. Dopowiadał swoje, pomijał fragmenty, które raniły go najmocniej… A po wszystkim przez kilka minut spoglądał na wieńczący stronę podpis – zamaszysty i królewski, tak bardzo w jej stylu.
Były jednak takie dni, kiedy nawet czytanie listu nie przynosiło ukojenia. Trzy dni w roku, podczas tak ważnych dla niego rocznic, pozwalał sobie sięgać po alkohol, albowiem dopiero wtedy, będąc połowicznie znieczulonym, był w stanie przetrwać. Data jej urodzin, urodzin ich córki i oczywiście jej śmierci. Pierwsze półrocze każdego kolejnego roku przeżywał niczym w transie – od jednej tragedii do drugiej.
Tamtej nocy nie spał, albowiem zbliżała się druga w kolejności rocznica – urodziny Aurory. Sam wciąż nie wierzył w to, że jego maleńka córeczka nazajutrz miała skończyć dziesięć lat. Dekada. Minęła cała cholerna dekada, a on wciąż miał wrażenie, że tragedia, która wpłynęła na całe jego życie, wydarzyła się zaledwie wczoraj. W snach wciąż prześladował go obraz jej bladej twarzy, a kiedy mocniej się skupił, był w stanie usłyszeć słabe amen padające z jej ust na kilka sekund przed tym, nim odeszła.
Pamiętał doskonale moment jej śmierci, gdyż zwykł po wielokroć analizować każde słowo, które wówczas do niego wypowiedziała, każdy jej gest, spojrzenie czy półuśmiech, którym go obdarowała. Z kolei jak przez mgłę był w stanie odtworzyć to, co wydarzyło się potem. Gdyby nie William prawdopodobnie do tej pory, odrętwiały od łez i żalu, siedziałby na dziedzińcu, trzymając jej ciało w ramionach. Musieli się jednak stamtąd zawinąć, albowiem kierowani żalem Nocni, na czele z rozwścieczoną Larissą, podpalili Akademię. Moment wybuchu otrzeźwił go na tyle, by wstać i pozwolić Williamowi się wyprowadzić. Nie wypuszczał jednak Catherine ze swoich objęć, aż do samego końca łudząc się, że krew, którą jej podano, w końcu zacznie działać. Przecież tak właśnie było z nim – wszyscy uznali go za zmarłego i porzucili na polu bitwy, podczas gdy ten ocknął się kilkanaście godzin później.
Minął jednak tydzień, a Catherine się nie obudziła. Daniel był gotowy czekać dłużej, ale Will mu na to nie pozwolił – jego ukochana mogła posiadać nadprzyrodzone zdolności, ale jej zwłok rozkładały się tak samo jak każde inne. Spalili je więc na tyłach hotelu w Vegas, tak jak robili to z ciałami innych poległych, w tym Cole’a, podczas ceremonii pogrzebowej dzieląc się swoimi wspomnieniami i miłymi słowami, jakby to miało pomóc im przetrwać żałobę.
Daniel spędził jeszcze tydzień w Vegas. Dopiero po tym czasie, a także dzięki licznym namowom Larissy i Williama, postanowił wrócić po córkę. Bał się, że nie będzie mógł na nią spojrzeć – mimo iż to nie była jej wina, że Catherine zginęła, gdzieś w najmroczniejszych odmętach jego podświadomości drzemała podobna myśl. Ledwo jednak wziął ją na ręce, poczuł to samo co w dniu jej narodzin – radość tak ogromną, że aż na swój słodko-gorzki sposób bolesną. Nie wiedział, czy da radę uporać się ze stratą ale wiedział, że musi ruszyć naprzód, gdyż córka go potrzebowała. Nie był w stanie zastąpić jej matki, ale obiecał zarówno sobie jak i Aurorze, że zrobi wszystko co w jego mocy, by wychować ją na kobietę, którą Catherine chciałaby być.
Odciął się od Dziennych. Utrzymywał kontakt jedynie z Lydią, w dodatku tylko telefoniczny, gdyż ta od dziesięciu lat mieszkała z Xavierem na drugim wybrzeżu. Kiełek i jej mąż mieli mnóstwo szczęścia, gdyż byli jednymi z nielicznych ocalałych. Wszystko dlatego, że Xavierowi w odpowiednim momencie udało się odnaleźć Lydię i wyprowadzić ją na dziedziniec. Nikt, kto pozostał w Akademii – łącznie z ukrytym w bunkrze Radnymi czy uczniami – nie przeżył. Daniel jednak skłamałby, gdyby powiedział, że go to obeszło.
Żyli z Aurorą z dala od dawnego życia, próbując wieść swoje we względnie normalny sposób. Dopóki mała Aurie piła zwierzęcą krew nie wydawało się być to aż tak trudne. Była spokojnym i niekonfliktowym dzieckiem, choć niekiedy potrafiła pokazać pazurki. Daniel powinien był się gniewać na nią za to, że czasem mu się stawiała, ale nie potrafił, gdyż zdawał sobie sprawę z tego, że te buńczuczne zdolności odziedziczyła po matce. Właśnie w takich chwilach najbardziej mu ją przypominała. Wyglądem wciąż przypominała Shane’ów – ciemne włosy i oczy, pociągła twarz, szczupła i wysoka sylwetka – ale kiedy zadzierała dumnie podbródek i uśmiechała się z wyższością, zdradzała królewskie geny. Poza tym jej oczy błyszczały w ten sam sposób, co oczy Catherine na kilka chwil przed tym, nim powiedziała bądź zrobiła coś nielegalnego.
Daniel nie ukrywał niczego przed córką. Kiedy w wieku czterech lat, podczas przygotowywania kolacji zapytała go, co się stało z jej mamusią i dlaczego ona jej nie ma tak jak inne dzieci w przedszkolu, przeprowadził z nią na ten temat rozmowę. Opowiedział o złych ludziach, o tym, jak heroiczną postacią była jej mamusia. Następnie pokazał jej zdjęcia. Z kolei pięć lata później, kiedy była na tyle dojrzała, by pojąć więcej, a także wtedy, gdy krew przemycana w sokach przestała jej wystarczać opowiedział jej tę historię raz jeszcze, jednak posługując się odpowiednimi pojęciami.
– Czy to oznacza, że jestem księżniczką? – zapytała go wówczas, zabawnie marszcząc brwi.
Uśmiechnął się, nie chcąc, by córka wyczuła jego niepokój.
– Tak, kochanie. Jesteś moją księżniczką.
I miał nadzieję, że tak pozostanie, a ona nigdy nie będziesz zmuszona zasiąść na tronie.
Nocni o nic się nie upominali. Dzienni również nie starali się ich odszukać. Wieści o Akademii, Radzie czy wojnach międzygatunkowych ucichły. Było to niepokojące, ale jednocześnie pozwoliło Danielowi i jego córce na prowadzenie normalnego życia. Wyprowadzili się, uciekając z lasów Montany bliżej kalifornijskich plaż. Aurora uczyła się wraz z normalnymi dziećmi w szkole, a Daniel pracował w sklepie z bronią połączonym ze strzelnicą, zaś w wolnych chwilach udzielał kursów samoobrony. Do Montany nie wracali, gdyż nie mieli po co – tym bardziej odkąd rodzice Daniela również się stamtąd wynieśli, chcąc być bliżej wnuczki i jedynego syna. Nic tam na nich nie czekało. Cały skromny dobytek, jaki Cat po sobie zostawiła, leżał schowany pod łóżkiem Daniela w jego nowym mieszkaniu. Nawet gdyby budynek Akademii wciąż stał, prawdopodobnie nie byłby w stanie zmierzyć się ze wspomnieniami ukrytymi w jej poszczególnych pomieszczeniach czy na dziedzińcu.
Utrzymywał kontakt jedynie z Larissą i Willem, który wspaniale sprawował się w roli ekscentrycznego wujka. Rozpieszczał małą nawet lepiej niż on sam, a to było niebywale trudne, gdyż Daniel nie widział świata poza córeczką. To dla niej wychodził z każdego dołka, dla niej stawiał czoła kolejnemu dniu. Gdyby nie Aurora, już dawno by go tu nie było.
Złożył list, schował do szuflady w szafce nocnej, po czym wstał z łóżka. Przeszedł przez korytarz i ostrożnie uchylił drzwi prowadzące do sypialni Aurory. Z półmroku powitały go uśmiechnięte wróżki z różowo-złotej tapety, którą przed siedmioma laty zakładał wraz z Williamem. Daniel przeniósł wzrok z nich na łóżko. Widząc, że staje się ono za małe dla jego córeczki, westchnął bezgłośnie. Nie przerażała go wizja remontu, wiedział doskonale, że w tej kwestii może liczyć na pomoc Willa. Był jednak sparaliżowany myślą, że jego malutka córeczka dorastała tak szybko. Był przekonany, że jeszcze nie dalej jak wczoraj po raz pierwszy nazwała go tatą czy przeszła samodzielnie dwa metry – od kanapy do fotela w starym salonie jego rodziców – a dziś rano, podczas śniadania, poprosiła go o błyszczyk na urodziny.
Nie mogąc się powstrzymać, wszedł do pokoju i okrył Aurorę kołdrą. Nie była już dzieckiem, i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale lubił się o nią troszczyć. A te wszystkie drobne, ojcowskie gesty przypominały mu o tym, jak bardzo jest wdzięczny Catherine za ten dar.
Nie było łatwo, a najgorsze dopiero mogło nadejść. Z roku na rok Danielowi było coraz trudniej pogodzić się z presją czasu. I choć mała nie zdradzała jeszcze żadnych paranormalnych zdolności, on już oczami wyobraźni widział, jak kierowana szałem morduje dzieciaki ze szkoły. Nie chciał i nie powinien oceniać jej w ten sposób, ale widział zbyt wiele, by nie zakładać najgorszego. Poza tym klątwa nie raz wykiwała Catherine. Prawdopodobieństwo, że minie ona to pokolenie Iwanowów było stosunkowo niewielkie.
Ale modlił się każdego dnia o cud, naiwnie wierząc, że ten sam Bóg, który odebrał mu ukochaną, będzie w stanie ofiarować mu chociaż jedną dobrą rzecz.



Siedem lat później Danielowi wcale jednak nie było łatwiej. Aurora coraz częściej ulegała mrocznym zachciankom, stawiając się nauczycielom, prowadząc wojny ze Stellą Lee, jakąś rozpuszczoną koleżanką ze szkoły, czy nawet uciekając z domu – na szczęście tylko dwie przecznice dalej, do domu rodziców Daniela. Był przygotowany na to, że okres próbny kiedyś minie i podczas dojrzewania Aurie odbije sobie za wszystkie te wcześniejsze spokojne lata, ale nie sądził, że nastąpi to tak nagle. Całe to ojcostwo wciąż nieco go przerastało; miał wrażenie, że ledwo oduczył ją robienia w pieluchy a ta już przeszła do nastoletniego buntu. Próbował wyperswadować jej pewne rzeczy, wspomagał się szantażem, ignorował… Ale ta i tak robiła swoje.
Starał się jakoś usprawiedliwiać jej zachowanie – nie dalej jak trzy miesiące temu pożegnali Dehlię, która i tak pociągnęła dłużej niż ktokolwiek przypuszczał, w dodatku pół roku temu do ich mieszkania wprowadziła się Larissa, gdyż Daniel po szesnastu latach zrozumiał, że wampirzyca wspierała go już nie tylko przez wzgląd na Catherine, ale coś więcej; coś, co on sam w jakiejś części odwzajemniał – ale pomału zaczynała męczyć go ta bezradność.
W dniu jej siedemnastych urodzin, w otoczeniu rodziny i przyjaciół, tulił ją do siebie dłużej, niż powinien. Aurorze wyjątkowo jednak to nie przeszkadzało, mimo iż dzień wcześniej znów poróżniła ich kłótnia. Był nawet skory przysiąc, że z jej ust padło mrukliwe, ale szczere „przepraszam”. Tyle wystarczyło jednak, by uścisnął ją mocniej, przekazując jej tym samym, że wszystko jej wybacza. Pod tym jednym względem była bardzo podobna do Catherine – jakby się nie starał, nie potrafił długo chować do nich urazy.
Koło dziewiętnastej po Aurorę wpadła Nina, jej wieloletnia przyjaciółka, i porwała ją na drugą, o wiele mniej kameralną imprezę. Daniel nie sprzeciwiał się wyjściu córki, albowiem wiedział, że jeśli jej go zabroni, ona i tak znajdzie sposób na to, by spotkać się z przyjaciółmi. Wolał więc postawić granice, lecz pożegnać i przywitać ją w drzwiach, a nie przez pół nocy zamartwiać się, czy wszystko z nią w porządku.
Wrócił do kuchni, gdzie William nieśpiesznie sączył podane mu przez Larissę piwo. Wampirzyca zaoferowała jedno również jemu, ale odmówił, wiedząc, że musi pozostać trzeźwym, by nie przespać powrotu Aurory. Nie zamierzał zmrużyć oka, dopóki córka nie przekroczy progu mieszkania, a on nie upewni się, że jest cała i zdrowa.
– Są już jakieś objawy? – zapytał cicho Will, nie patrząc na niego.
– Poza buntem i informacją, że młoda planuje rozjaśnić włosy? – parsknął, sięgając po szklankę z sokiem. – Nic, z czym już bym się nie mierzył w przeszłości.
– To może być przełomowy rok – zauważyła Larissa, siadając obok niego. Pod stołem, tak by ukryć ten fakt przed Williamem, co było co najmniej idiotyczne, gdyż mieszkali już ze sobą od kilku miesięcy, chwyciła go za rękę. – Nikt nie nastawia się na cud, w końcu na sobowtóra Kateriny czekaliśmy prawie dwieście lat, a Aurora w ogóle nie przypomina matki…
Daniel pokręcił głową, ciężko wzdychając.
– Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Sami dobrze wiemy, że w naszym świecie planowanie to niemożliwa do skontrolowania loteria.
Sam jeszcze dwadzieścia lat temu nie pomyślałby, że będzie siedział przy jednym stole z Nocnymi, pijąc, żartując i przekomarzając się. Ale życie właśnie tak się potoczyło, a on musiałby być głupcem, żeby tego żałować. Wiele stracił, wiele pięknych chwil zmuszony był przypłacić bólem, ale właśnie dla tych pięknych chwil byłby w stanie raz jeszcze przejść przez to samo piekło.
Jego i Catherine dzieliły setki lat. Młoda ciałem ale stara duchem żyła w wierze zupełnie innych przekonań i wartości. Teraz to rozumiał i cenił, jednak w młodości… Nazywał ją egoistką, ale to on pragnął jej tylko dla siebie. A to powodowało zgrzyty. Usiłował na siłę przeciągnąć ją na swoją stronę, jakby to mogło coś zmienić. Ranił ją, chociaż jednocześnie wiedział, że byłą to ostatnia rzecz, do jakiej chciałby dopuścić. Cała ich relacja była bowiem jednym, toksycznym paradoksem. A mimo to żadne z nich nie zamieniłoby jej na nic innego.
Czasem zastanawiał się, czy to wszystko w ogóle go spotkało. Potem jednak spoglądał na drugi koniec pokoju, gdzie w kącie siedziała Aurora zatopiona we własnym świecie, i mimowolnie się uśmiechał, wspominając wydarzenia poprzedzające jej poczęcie, a także te nieszczęsne narodziny w szpitalu psychiatrycznym. Nie byli normalną rodziną, temu jednemu nie mógł zaprzeczyć. Świat mógł być okrutny, klątwa nie mieć żadnych zasad, ale w całym tym szaleństwie kochali się nad życie, i tylko to się dla niego liczyło.
Kochał ją w czasach niepewnych, kochał nawet wtedy, gdy ona nie była w stanie odwzajemnić jego uczuć. Teraz, mając ten poziom wiedzy i życiowego doświadczenia, zrobiłby wszystko inaczej. Jedyne, czego by nie zmienił, to obiektu swoich westchnień. Catherine bowiem już na zawsze miała pozostać jego wielką, pierwszą miłością, o której nie sposób zapomnieć nawet w najmroczniejszych czasach.
Tamtego dnia po raz pierwszy od szesnastu lat zasnął bez wspomagaczy. Nie przeczytał listu, nie znieczulił się alkoholem. Po prostu położył się na łóżku obok Larissy, która przez wszystkie te lata trwała w jego cieniu, nie narzucając się, lecz po prostu czekając na dogodny moment, i zasnął – spokojny i beztroski jak jeszcze nigdy wcześniej.




Aurora nienawidziła całego tego gadania o wielkich rzeczach, których miała dokonać. Nie była swoją matką, w niczym jej nie przypominała – a tego typu przytyki tylko niepotrzebnie ją raniły. To nie tak, że nie chciała, by ludzie porównywali ją do jej walecznej, odważnej i dumnej Catherine Evans. Jej jedynym pragnieniem było tylko to, by ludzie nie pokładali w niej tak wielkich oczekiwań. Mimo iż nikt bezpośrednio na nią nie naciskał, ona czuła się osaczona i obserwowana, tak jakby każdy czekał na jej błędny krok. Z listów, które otrzymała od matki, wiedziała doskonale, jakich symptomów wypatrywać. Nie miała jednak pojęcia, czy takowe pojawią się u niej, a jeśli tak – czy mówić o nich tacie.
Widząc, że Nina niepostrzeżenie wymyka się z salonu z jakimś przystojniakiem, westchnęła bezgłośnie. Wiedziała, że gdyby chciała, mogłaby bez problemu pójść w ślady przyjaciółki; dzięki dobrym genom miała powodzenie wśród chłopaków. Problemem pozostawało jednak to, że ludzie nie byli kompletnie w jej typie. W porównaniu do wyrachowanych Nocnych nastoletni chłopcy wydawali jej się zbyt roztrzepani i lekkomyślni, by miała ochotę wchodzić z nimi w jakieś głębsze relacje. Poza tym wciąż nie kontrolowała swoich wampirzych popędów. Gdybym w czasie niezobowiązującego tête-à-tête jej kły nagle się wysunęły, musiałaby nieźle się z tego tłumaczyć. Na swoje nieszczęście nie odziedziczyła fiołkowych oczu matki, dzięki którym mogłaby wyciszyć taką sprawę, wolała więc niepotrzebnie się nie wychylać.
Co się zaś tyczyło spraw królowania, Aurora miała kompletnie gdzieś to, co myślą o niej inni. Kiedy była młodsza, lubiła słuchać opowieści o swojej mamie Królowej, a także gdy tata nazywał ją księżniczką, ale nic ponad to. Nie uważała Nocnych za krwiożercze potwory, gdyż wujek William i Larissa a także babcia Dehlia kojarzyli jej się pozytywnie, lecz mimo wszystko nie czuła tego dziwnego popędu, o którym pisała mama. Nie poczuwała się Matką ani Królową. W głębi serca czuła, że to wszystko, cała ta wielka klątwa, którą ją straszą, zwyczajnie rozejdzie się po kościach.
Aurora westchnęła raz jeszcze, po czym wstała z kanapy i ruszyła bezpośrednio w kierunku wyjścia. Parapetówka, na którą wyciągnęła ją Nina, z początku wydawała jej się naprawdę przyjemna, ale kiedy przyjaciółka ją zostawiła, zaczęła odczuwać znudzenie. A z racji iż nie należała do osób przebojowych, które bez skrupułów podeszłyby do kogoś i zagadała, była skazana na łaskę Niny.
Nikt nie zwrócił uwagi na to, że opuszcza imprezę jeszcze przed północą. Jedyną osobą, którą ją zauważyła, był jakiś dzieciak, który po wypiciu o jednego piwa za dużo zatoczył się na nią, ostatecznie potrącając u szczytu schodów. Aurora tak bardzo skupiła się na podtrzymywaniu zapijaczonego kolegi, że zapomniała o własnych stopach. Ostatnim, o czym pomyślała, spadając w dół schodów, było to, że tata nigdy więcej nie puści jej na imprezę, jeśli wróci z niej potłuczona.
Aurora zacisnęła powieki, przygotowując się na bolesne zderzenie z posadzką piętro niżej, ale nic takiego nie nastąpiło. Rzeczywiście, uderzyła w coś twardego, ale było to znacznie mniej przejmujące uczucie niż zakładała.
Dopiero gdy otworzyła oczy i przyjrzała się mężczyźnie, który przybrał rolę jej wybawcy, coś zmiażdżyło jej żebra i na pół minuty pozbawiło tchu. Na kilka zdecydowanie zbyt długich chwil przepadła w głębi jego onyksowego spojrzenia, nie potrafiąc wykrztusić słowa podziękowań.
– Nic ci nie jest? – zapytał nieznajomy, uśmiechając się w sposób, który był w stanie wynagrodzić Aurorze wszelkie krzywdy, których nawet nie doświadczyła.
– Nie – oznajmiła, zagryzając dolną wargę.
Nie skłamała, gdyż fizycznie naprawdę czuła się dobrze. Psychicznie jednak odczuła zmianę, która jej się nie spodobała. Czuła jakby… jakby ktoś nagle odblokował jakiś zepsuty mechanizm w jej piersi, pozwalając jej w pełni odetchnąć.
Miała tylko nadzieję, że to nie było to całe wielkie „bum”, przed którym przestrzegał ją tata, a na które próbowała przygotować ją mama…

sobota, 1 czerwca 2019

Rozdział 85


"Trzymała mnie niczym niczyje dziecko
Z dala od rodziny, przestrzeni i czasu
Ale chwyciłem ją za rękę i narysowałem linię
Którą oddzieliłem jej świat od mojego
Odnalazłem Boga, a ona nie miała racji..."






Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Zamknięto nas w jednej z najgorszych cel, jaką mogłam sobie wymarzyć – naszej dawnej sypialni. Zważywszy na wszystko to, co nas tu spotkało, było to torturą samą w sobie. Ostatnie wspomnienie, jakie wiązałam z tym pomieszczeniem, to kłótnia z Danielem, po której to niezatrzymywana w końcu uciekłam z Akademii. Wtedy też pierwszy raz szczerze i wprost powiedzieliśmy sobie: żegnaj. Przewrotny los sprawił jednak, że kilkanaście minut później znów wpadłam w jego ramiona i… przepadłam bezpowrotnie.
Ze zduszonym przekleństwem upadłam na krzesło, do którego następnie pozwoliłam się przykuć drugą parą kajdanek. Gdybym bardzo się postarała, udałoby mi się uwolnić, ale nie chciałam, by moje starania wyszły na marne. Zamiast więc zaimprowizować rozróbę, jak zrobiłaby to dawna Catherine, zaczęłam obmyślać plan działania. Wyłapywałam z otoczenia i rozmów pilnujących nas Strażników szczegóły, które mogły mi się jakoś przysłużyć.
Poza mną i Danielem w pomieszczeniu znajdowała się dziesiątka Strażników. Ilekroć się poruszałam, brzęcząc przy tym kajdanami, tyle samo pistoletów zaczynało mierzyć w moją głowę. A raz, kiedy założyłam nogę na nogę, do pomieszczenia wkroczyło dwoje kolejnych uzbrojonych Dziennych, zupełnie jakbym miała ich wszystkich zamordować przy użyciu moich starych, schodzonych martensów.
– Miałeś szansę stać się kimś, Shane – westchnął nagle jeden ze Strażników, którego kojarzyłam z widzenia.
– Zamiast tego związałem się z kimś, Michael, i zachowałem przy tym jaja – odburknął Daniel. Choć siedział na kanapie, a każdy jego ruch nie był monitorowany przez zgromadzonych, miał skute za plecami dłonie. – Ty z kolei zachowujesz się tak, jakby wyprali ci mózg.
– Ciekawe jak ty będziesz się zachowywał, jak ci sprzątną tę twoją pannę, a ciebie zaczną resocjalizować – odciął się tamten, prychając wymownie.
Michael sięgnął do kieszeni munduru i wyciągnął z niej paczkę papierosów. Wymuskał jednego ze środka i wsunął do ust, po czym podpalił przy użyciu zapałki. Nie potrzeba było wiele czasu, by dotarł do mnie duszący zapach nikotynowego dymu. Mimowolnie prychnęłam, kiedy przypomniałam sobie o wszystkich toczonych w tej kwestii z Danielem wojnach. Ja, jako ta niepaląca, nie mogłam znieść, gdy robił to w sypialni, z kolei jemu taka kolej rzeczy absolutnie nie przeszkadzała. Minęło sporo czasu, nim udało mi się namówić go do tego, by robił to na balkonie.
– Możesz wyjść na zewnątrz? – zapytałam zirytowana. – Nienawidzę, kiedy ktoś pali w pomieszczeniu.
Michael spojrzał na mnie, unosząc brew w wyrazie całkowitego nieposzanowania.
– A co, księżniczkę drażni nieprzyjemny zapach? Wybacz, wasza wysokość, ale absolutnie nie interesuje mnie to, co ci się podoba, a co nie.
Robiąc mi na złość podszedł bliżej, pochylił się nade mną i wydmuchnął dym z płuc prosto w moją twarz. W ostatniej chwili udało mi się zatkać usta i zamknąć oczy. Na oślep wykonałam zamach nogą, w ostatniej chwili trafiając Michaela prosto w twarz. Nie przewidział ataku z mojej strony, w dodatku był nieco zaślepiony dymem, dlatego też udało mi się trafić go w samą szczękę. Zatoczył się do tyłu i upuścił papierosa na podłogę. Pet upadł na dywan, wypalając w nim dziurę. Ktoś wpadł jednak na to, by zawczasu go przydeptać i zapobiec tragedii. Nie zrobił tego jednak Michael, gdyż wciąż nie dowierzając w to, co się dzieje, trzymał się za żuchwę i wyklinał, na czym świat stoi.
– Przywiążcie tej suce nogi! – zawył. – Złamała mi szczękę!
– Podejdź do mnie jeszcze raz, a spróbuję wybić ci również zęby – odgryzłam się, patrząc z satysfakcją, jak jęcząc z bólu opuszcza pomieszczenie. Rozejrzałam się po zgromadzonych, wyraźnie zmieszanych Dziennych, nie wiedzących, jak się zachować. – No, to jak będzie? Nie zwiążecie mi również nóg?
Żaden z nich nie odpowiedział na moją zaczepkę. Najwyraźniej bez wygadanego szefa, który w spektakularny sposób został przeze mnie ukarany, żaden z nich nie miał już ochoty się wychylać.
Przez kilka kolejnych minut w pomieszczeniu panowała cisza. Strażnicy w pogotowiu trzymali dłonie zaciśnięte na swoich pistoletach, ale ja na razie żaden z nich do mnie nie mierzył.
A mimo to czułam na karku oddech śmierci. Czekałam na jakiś znak ze strony Nocnych, ukłucie w sercu świadczące o tym, że są blisko… Z wypowiedzi Dziennych wnioskowałam, że nie mieliśmy wiele czasu. Mimo patroli poza terenem Akademii nikt nie natknął się na chcących mnie wyzwolić poddanych. Uświadomiwszy sobie tę okrutną prawdę zaczęłam mocniej zastanawiać się na ewentualnymi pożegnaniami. Tak na wszelki wypadek, w razie, gdyby pomoc miała nie nadejść…
– Danielu, pamiętasz, o czym rozmawialiśmy tego wieczoru, którego się tu przeprowadziliśmy? – zagadnęłam, obracając się przez ramię, by na niego spojrzeć.
– Pewnie się o coś pokłóciliśmy – prychnął. – Kręciłaś wtedy z Cole’m, przez co nie byliśmy ze sobą najbliżej.
– Później – dodałam, chcąc doprecyzować swoją wypowiedź. Wiedziałam, że Daniel prędzej czy później załapie aluzję. Nie mogłam wypowiadać się wprost ze względu na obecność Dziennych. – Między zmierzchem a świtem.
Świt był tu słowem kluczowym, dlatego też wypowiadając je, lekko skłoniłam głowę. Kiedy po twarzy Daniela przebiegł grymas zrozumienia, kamień spadł mi z serca. Chciałam w jak najmniej bezpośredni sposób przypomnieć mu o tym, by chronił Aurorę.
– To musi zostać między nami – podkreśliłam, nie spuszczając z niego wzroku. – Cokolwiek się dziś stanie, musisz bezpiecznie zachować nasz sekret. Rozumiesz?
– Będę bronił naszej małej tajemnicy nawet za cenę własnego życia – oświadczył, pewnie zadzierając głowę.
Przymknęłam powieki, wzdychając cicho, z żalem. Ból, który odczuwałam, nie miał nic wspólnego z tęsknotą i Nocnymi, ale równie mocno mi uwłaczał. Przywykłam jednak do tego, że cierpienie było obecne na każdym etapie mojego życia i nic nie mogłam na to poradzić. Moja egzystencja była bowiem jednym, niekończącym się pasmem zdrad, porażek i bólu.
Kiedy otworzyłam oczy, Daniel wciąż na mnie patrzył. Samym ruchem warg przekazałam mu te dwa słowa, które wypowiadałam względem niego zbyt rzadko, ale dopiero w obliczu śmierci byłam w stanie tego żałować.
Kocham cię.
Kochałam go już wtedy, kiedy myślałam, że nie jestem zdolna do miłości. A także wtedy, gdy umarł, a wraz z nim przepadła ta lepsza cześć mnie. Wtedy, kiedy przyznawałam się do tego głośno, a także wtedy, gdy byłam zbyt dumna, by się na to odważyć. Kochałam go; i miałam kochać aż po kres moich dni. A jeśli istniało jakieś życie po życiu – również wtedy.
Spojrzałam w górę, na śnieżnobiały sufit, i ponownie westchnęłam. Wybaczyłam już wszystkim ze swojego otoczenia, po części byłam pogodzona nawet z samą sobą. Zostawała jedna osoba, postawiona wyżej niż wszystkie inne, z którą moja relacja wciąż  nie powróciła na prawidłowe tory.
Nigdy nie byłam szczególne pobożną osobą, ale w momencie, w którym moje życie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zaczęło być kontrolowane przez Katerinę, Bóg stał mi się bliski. Sama świadomość, że nade mną stoi ktoś wyżej, ktoś kto ma więcej kontroli niż ja, napawało mnie spokojem. W złych chwilach zawsze zwracałam się do niego z modlitwą. Po pierwszej dokonanej przeze mnie zbrodni nasze stosunki nieco się ochłodziły, a przepadły całkowicie, gdy zrozumiałam, że umrę i nie mam szansy na ocalenie. Po co więc miałam modlić się do tego, który we mnie nie wierzył i bezceremonialnie spisał na straty?
Nawet w myślach nie byłam w stanie wypowiedzieć słów choćby najkrótszej z modlitw. Coś zwyczajnie blokowało mnie w tej kwestii – może sposób bycia, a może zwykła, ludzka pycha. Cokolwiek to było, nie pozwalało mi w zgodzie z Bogiem i samą sobą odejść z tego świata.
Kiedy drzwi prowadzące do sypialni uchyliły się, wszyscy automatycznie się wyprostowaliśmy. Spodziewałam się ujrzeć w progu cały zastęp Strażników na zastępstwo albo, co gorsza, Richarda i resztę Rady. Zamiast tego w przestrzeni między futryną a krawędzią drzwi dało się dojrzeć potarganą blond czuprynę.
– Lydia – wykrztusiłam, nie potrafiąc wyjść z szoku.
Wampirzyca odnalazła mnie wzrokiem, a na jej wargach zaigrał uśmiech. Mimo niepewności, którą byłam w stanie wyczytać z jej błękitnych oczu, uśmiechnęła się szerzej, kiedy wchodziła do środka, ukazując przy tym aparat na zębach. Świadomość, że nie wyprali jej mózgu i ona nie znienawidziła mnie tak jak Marlene i reszta znacząco poprawiła mi humor.
– Och, Evans, znowu stawiałaś opór, co?
Mimowolnie parsknęłam śmiechem na ten komentarz. Lydia od zawsze miała cięty język, dzięki czemu tak szybko udało nam się ze sobą zaprzyjaźnić. To właśnie lubiłam w niej najbardziej – jakkolwiek beznadziejna nie byłaby sytuacja, Kiełek nie owijał w bawełnę. Dodatkowo nawet w tych najbardziej popieprzonych sytuacjach ona starała się doszukiwać jakichś plusów.
Kiedy opuszczałam Akademię, Lydia miała nogę w gipsie, ponieważ złamała ją podczas jednego z treningów. Teraz jej kończyny były już w stu procentach sprawne, nie poruszała się o kulach, a w dodatku znacząco schudła. Nie była już tą uroczą, pulchną nastolatką, z której rówieśnicy lubili sobie stroić żarty, ale smukłą i ponętną kobietą. Szpitalny tryb życia mimo wszystko pozytywnie na nią wpłynął.
– Ale za tobą tęskniłam, Lyd – westchnęłam, przyglądając się przyjaciółce z nieskrywaną radością. – Wybacz okoliczności spotkania, ale...
– No właśnie, o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego cała Akademia chodzi na paluszkach, a ty siedzisz tu przykuta do krzesła?
Zmarszczyłam lekko brwi, doszukując się w jej tonie sarkazmu. Byłby on co prawda niewskazany i z całą pewnością przesadzony, ale nie widziałam innego wytłumaczenia dla jej dziwnych pytań.
– Ty naprawdę nie wiesz – bąknęłam zdumiona. – Stawiliśmy się tu z Danielem, by zawrzeć międzygatunkowy pokój… Ale wpieprzyliśmy się na minę. A konkretniej – moją ceremonię egzekucyjną.
Tym razem to Lydia przybrała zdumiony wyraz twarzy. Rozejrzała się po zgromadzonych Strażnikach, jakby dopiero teraz ich zauważyła.
– Co? Marlene powiedziała, że mam z tobą porozmawiać, dowiedzieć się, co u was słychać…
– Dokończyć przesłuchanie – podsumowałam gorzko, spoglądając na Daniela. – Żeby w razie czego móc się pozbyć wszelkich dowodów na istnienie mnie i klątwy.
Lydia aż się zachłysnęła. Obróciła się w kierunku jednego ze Strażników, krzykiem próbując dowiedzieć się od niego, czy to wszystko prawda. Kiedy ten nie odpowiedział, Lyd sama domyśliła się prawdy i zaczęła wygrażać nieobecnej w pomieszczeniu Marlene.
– A to suka! Jak mogła tak cię zdradzić? Byłaś dla niej jak córka!
– Panno Thompson, proszę natychmiast opuścić sypialnię – oświadczył bezceremonialnie jeden ze Strażników, chwytając ją za przedramię.
Lydia mechanicznie, niczym dzikie zwierzę, zaczęła wierzgać, próbując się oswobodzić. W tej samej chwili Strażnik postanowił użyć na niej paralizatora. Wampirzyca krzyknęła cicho, po czym bezwiednie upadła. Strażnik, który ją ogłuszył, w ostatniej chwili uratował ją przed upadkiem na podłogę. Ułożył jej drobne ciało na łóżku, a dłoń przykuł do jego ramy, zawczasu przeciwdziałając jej kolejnemu atakowi, który miał nastąpić po przebudzeniu. Kiedy uporał się z Lydią, spojrzał na mnie. Jego zielone oczy zapłonęły gniewem.
– Spróbuj choćby pisnąć, a potraktuję w ten sam sposób twojego kochasia – zagroził mi.
Mimowolnie zasznurowałam usta. Choć kipiała ze mnie wściekłość, nie mogłam pozwolić na to, by kolejna osoba, którą kocham, ucierpiała przeze mnie. Bezimienny Strażnik, widząc to, uśmiechnął się zwycięsko. Odpiął od paska walkie-talkie i po wylegitymowaniu się odpowiednim numerem poprosił o wsparcie do królewskiego apartamentu.
Zaledwie dwie minuty później do sypialni wkroczyło dwoje nowych Strażników. Nie byle jakich Strażników – był to Dean i Lewis, dwóch moich Mieszańców. Niemal jęknęłam z ulgi na widok znajomych twarzy. W ostatniej chwili udało mi się powstrzymać przed całkowitym zdradzeniem się.
Kiedy już myślałam, że Willowi nie udało się przeszmuglować nikogo na teren Akademii, on zaskakiwał mnie czymś takim. Obiecałam sobie, że zaraz jak to bagno się zakończy, gorąco go uściskam.
– Z Królową wszystko okay? – zapytał Dean, posyłając mi porozumiewawcze spojrzenie. – Marlene zaniepokoiły dobiegające z tego pomieszczenia hałasy.
– Trochę się stawiała, ale zażegnaliśmy kryzys – oświadczył Dzienny, który potraktował paralizatorem Lydię.
Dean skinął głową, po czym raz jeszcze spojrzał na mnie. Bezbłędnie odczytując jego następne zamiary, szarpnęłam dłońmi znacznie mocniej niż poprzednio, zrywając znajdujący się między nimi łańcuszek. Kiedy uwaga Strażników skupiła się na mnie, jak gdyby nigdy nic wstającej sobie z krzesła, Dean i Lewis zaatakowali. Dean w pierwszej kolejności bezceremonialnym gestem skręcił kark wampirowi, który skrzywdził Lydię. Kiedy jego ciało upadło na podłogę, wśród Strażników zapanowało poruszenie. W popłochu szukali broni, mierząc do dezerterów. Nim zdążyły jednak paść pierwsze strzały, Dean i Lewis obnażyli kły, zdradzając przed Dziennymi swoje dwa rzędy kłów i szkarłatnoczerwone ślepia. Wówczas Strażnicy zrozumieli, że nie mają do czynienia ze zdrajcami, lecz nową i nieznaną rasą wampirów, o której istnieniu nie zdawali sobie sprawy. Ich zaskoczenie podziałało na naszą korzyść, albowiem w trójkę udało nam się błyskawicznie uciszyć całą dziesiątkę. Ze względu na obecność Daniela żadnego z nich osobiście nie zamordowałam, ale jednocześnie nie oponowałam, gdy robił to któryś z moich Mieszańców.
Rozbroiliśmy Dziennych, przechwytując ich broń, a z kolei tych, którzy jedynie utracili przytomność, dodatkowo zakuliśmy. Dopiero wtedy podeszłam do Daniela i zajęłam się jego kajdankami. Najpierw ja pomogłam mu się pozbyć tych jego, a potem on, przy pomocy tego samego klucza, zdjął same bransolety z moich nadgarstków. Ledwo ostatnia z nich upadła ze stukotem na podłogę, przyciągnął mnie do siebie i mocno uścisnął.
– Musimy uciekać – oznajmił, nie wypuszczając mnie z objęć. – Sam nie wierzę, że to mówię, ale zbieramy Nocnych, przechwytujemy Aurie od rodziców i spadamy, gdzie pieprz rośnie. Byle dalej od tych ograniczonych wariatów.
– William czeka z całym oddziałem nieopodal. Czekają tylko na twój znak, Królowo – wtrącił Lewis, ponownie ogłuszając Dziennego, który odzyskał przytomność. Zrobił to jednym kopnięciem z taką lekkością, że aż parsknęłam.
Spojrzałam na swoich Mieszańców, zwartych i gotowych do walki, a następnie na udręczoną twarz mojego ukochanego. Jeszcze zanim zdążyłam się odezwać, Daniel przewidział moją decyzję, bo momentalnie zaczął odwodzić mnie od tego pomysłu.
– Obiecałaś, Catherine. Mówiłaś, że nie będzie żadnej wojny. Błagam, pomyśl o naszej córce…
– Myślę o niej – weszłam mu w słowo. Położyłam dłonie na jego policzkach, zmuszając go do tego, by na mnie spojrzał. – I właśnie dlatego muszę to zrobić, Danielu. Dla niej. Dla naszej Aurory.
Daniel pokręcił głową, wyraźnie nieprzekonany.
– Nie masz planu, broni ani ludzi. To szaleństwo. Nie, nie szaleństwo. Samobójstwo!
– Ale w szczytnym celu. Nie mogę dopuścić do tego, by za siedemnaście lat ci ludzie próbowali zrobić mojej córce to samo co mnie!
– Catherine – wtrącił napiętym głosem Dean. – Co robimy?
Rozbieganym wzrokiem wodziłam  pomiędzy dwójką moich Mieszańców. Podjęcie decyzji o wszczęciu rebelii było łatwe, przekonanie Daniela, by stanął po mojej stronie – niewykonalne. To była kolejna z sytuacji, w której żaden wybór nie był pozytywny i musiałam wybrać mniejsze zło.
– Kocham cię – wyszeptałam, po czym złożyłam czuły pocałunek na ustach ukochanego. – Obiecałeś, że ty również będziesz kochał mnie; bez względu na to, co stanie się w Akademii.
– Wiesz, że tak właśnie będzie – westchnął Daniel z rezygnacją.
Pocałowałam go raz jeszcze, nie potrafiąc się powstrzymać. Dopiero wtedy obejrzałam się na Deana,  także Lewisa, który wykorzystał czas oczekiwania na rozkucie Lydii. Wampirzyca drgnęła, ale nie otworzyła oczu. 
– Jak mogę się z nim skontaktować? – zapytałam Deana.
– Czają się na obrzeżach, ukrywają przed patrolującymi teren Strażnikami. Zamiast wejść główną a zarazem jedyną bramą, planują przedrzeć się na teren Akademii przez otaczające je mury – z każdej możliwej strony, by zyskać kilka cennych sekund.
Skinęłam głową, uznając plan Williama za rozsądny. Do Akademii prowadziła tylko jedna brama, patrolowana o każdej porze dnia i nocy – dlatego tak ciężko było mi się stąd wyrwać. Nocni jednak posiadali cały pakiet cech i sprawności, które ułatwią im wspinaczkę. Dla nich przedarcie się przez kilkumetrowe, betonowe ogrodzenie nie stanowiło najmniejszej trudności.
– Daj mi telefon. – Wyciągnęłam w kierunku Deana dłoń, dodatkowo poganiając go gestem. – Niech się w końcu zacznie prawdziwa zabawa.
Mieszaniec uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Kiedy podał mi komórkę, z pamięci wpisałam numer do Williama i zatwierdziłam zieloną słuchawką. Czekając na to, aż Nocny zatwierdzi połączenie, przeszłam na balkon, aby sprawdzić, jak wyglądają sprawy na dziedzińcu. Na widok nadjeżdżających od strony bramy limuzyn serce stanęło mi w gardle.
Panie i panowie, wybiła godzina zero.
– Najdroższa… – usłyszałam w słuchawce. – Wszystko w porządku? Dean i Lewis cię znaleźli?
– Na trzy – wyszeptałam, wodząc spojrzeniem od linii drzew z powrotem do parkujących obok fontanny na dziedzińcu samochodów. – Raz. – Z pierwszej limuzyny wysiadła pani Rose, jak zwykle owinięta wymyślnym szalem. – Dwa. – W stronę drugiej limuzyny ruszył John, rozkładając ręce w geście powitania. Wysiadający z auta Dan-Brodacz uśmiechnął się przyjaźnie do szefa ochrony. – I trz…
Zanim udało mi się dokończyć, tuż obok mnie rozległ się dźwięk przeładowywanej broni. Tak bardzo skupiłam się na Willu i tym, co działo się u moich stóp, że przegapiłam pierwsze sygnały zbliżającego się niebezpieczeństwa. Ostrożnie, nie wypuszczając telefonu z dłoni, obróciłam się w kierunku źródła dźwięku. Jakieś pięć metrów dalej, na sąsiednim balkonie, stała Marlene, pewną ręką mierząc do mnie z broni palnej.
– Ręce tak, żebym ja widziała! – krzyknęła. – Jeśli zaczniesz się stawiać, strzelę.
Przez kilka sekund mierzyłam się z dyrektorką spojrzeniami, rozważając w myślach wszystkie za i przeciw dwóch planów, które nasuwały mi się na myśl. Ponownie wybrałam jednak mniejsze zło, uśmiechając się przy tym.
– Trzy – rzuciłam do słuchawki.
W tym samym momencie rozległ się strzał. Mimo iż w tej samej chwili, w której pocisk wypalił z kabiny, odskoczyłam w kierunku wejścia do sypialni, nie udało mi się całkowicie zejść z trajektorii lotu kulki. Wpadłam do pomieszczenia, trzymając się za draśnięte ramię. Choć rana była niewielka, krwawiła i rwała jak cholera.
– Pierdolone serum czosnkowe – wysyczałam, kierując się w stronę szafy, w której przetrzymywaliśmy apteczkę.  Nim jednak zdążyłam znaleźć w niej bandaż i zrobić z niego opaskę uciskową, do pomieszczenia zaczęli wlewać się Strażnicy.
W dwudziestu pięciu metrach kwadratowych, na które składał się apartament, rozegrała się błyskawiczna, choć krwawa jatka. Znajdujący się na przedzie Dzienni do walki wykorzystywali noże i kastety, ale w starciu z niemalże niezniszczalnymi Mieszańcami ich broń na niewiele się zdawała. Tymi, którzy usiłowali do nas strzelać, zajęłam się osobiście. Z precyzją, którą zawdzięczałam głównie wampirzym zdolnościom, zdejmowałam Strażników jeden za drugim. Dean i Lewis wytrwale odpychali kolejne ataki tych, którym udało się przedostać przez barykadę, ostatecznie całkowicie tamując napływ Strażników do pomieszczenia. Wraz z Danielem zabarykadowali drzwi przy pomocy biurka, czym kupili nam nieco czasu.
Choć nie chciałam zostawiać Lydii w pokoju pełnym trupów, nie miałam wyboru. Na odchodne chwyciłam ją jeszcze za rękę, jednocześnie ją przepraszając i się z nią żegnając. Poganiana przez Daniela zrezygnowałam jednak ze zbędnych czułości.
Uciekliśmy przez okno w łazience. Nigdy wcześniej nie patentowałam tego sposobu ucieczki, ale Dean odkrył, że tuż pod nim znajduje się balkon, na który wystarczyło zeskoczyć. Normalnie bylibyśmy narażeni na odstrzał, ale Strażnicy byli zbyt zajęci odpieraniem zmasowanego ataku Nocnych. Tylko przez ułamek sekundy było mi dane podziwiać panujący na dziedzińcu chaos, ale zdążyłam się zorientować, że moich poddanych było na polu bitwy znacznie więcej, niż zdołałam zgromadzić w Vegas. Choć od samego początku nie zgadzałam się na wojnę, Williamowi w kilkanaście minut udało się nakłonić wampiry z pobliskich klanów, by dołączyli do swojej Królowej, dzięki czemu zyskaliśmy przewagę liczebną.
Jak raz nie przeszkadzało mi to, że postanowił sprzeciwić się moim rozkazom.
– Może powinieneś tu zostać? – zasugerowałam Danielowi, kiedy przedzieraliśmy się przez czyjś pokój w poszukiwaniu wyjścia.
W odpowiedzi jedynie na mnie spojrzał. I nie był to miły rodzaj spojrzenia. Chociaż od początku wiedziałam, że się nie zgodzi, wolałam zapytać. Gdzieś w głębi łudziłam się, że przystanie na moją propozycję i nie będzie ryzykował dla mnie swoim życiem, ale jednocześnie nie odczułam zawodu, kiedy zaoponował.
Korytarz okazał się być pusty. Choć jeszcze godzinę temu roiło się tu od Dziennych, teraz nie było tu żywej duszy. Wszystkiemu winna była rozgrywająca się na dziedzińcu bitwa. Każdy, kto potrafił walczyć i był względnie uzbrojony, musiał rzucić się w wir walki. Nie napotykając na żadne przeszkody, zaczęliśmy zbiegać po schodach – Dean i Lewis z przodu, ja i Daniel z tyłu, w dodatku trzymając się za ręce.
Odczuwałam podekscytowanie wymieszane ze strachem. Wojna trwale wiązała się z jakimiś stratami, a nie byłam pewna, czy jestem gotowa na stratę bliskich mi osób. Jednak nadzieja na nastanie nowego i lepszego świata pod panowaniem moim i Nocnych skutecznie przyćmiewała wszystkie mroczne strony.
Dopóki nie spróbowałam dopuścić Nocnych do mojego serca.
Przytłoczona nadmiarem ich uczuć, przede wszystkim bólem i złością, aż się zatoczyłam, spadając przy tym z kilku ostatnich ze schodów. Przed dotkliwszym upadkiem uratował mnie Daniel, który, tak jak to miał w zwyczaju, wytrwale dotrzymywał mi kroku. Zaniepokojony dotknął mojej wciąż nie do końca zasklepionej ranie na ramieniu, zakładając, że to ona jest powodem mojego osłabienia.
– Królowo – wtrącił szorstko Lewis. – Musimy im pomóc.
– Wiemy, że to dla ciebie trudne. My też to czujemy – dodał Dean, krzywiąc się wymownie. – Ale taka jest kolej rzeczy. Wiedzieliśmy, na co się piszemy.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Pokręciłam głową, odsuwając od siebie mroczne obrazy. Odcięcie się od moich poddanych kosztowało mnie mnóstwo energii, ale kiedy udało mi się tego dokonać, w moim sercu pozostała nienawiść należąca jedynie do mnie.
– Zróbmy to – wyszeptałam, podrywając się do pionu.
Dean i Lewis wymienili się między sobą dumnymi uśmiechami. Choć nie byli Mieszańcami długo, nie przeszkadzało im to w całkowitym utożsamianiu się z resztą moich poddanych. Domyślałam się, że w dużej mierze była to zasługa rozmów z Dehlią, które toczyli, kiedy myśleli, że nie podsłuchuję. Kilkukrotnie byłam świadkiem tego, jak staruszka opowiada im o ich zdolnościach i przywiązaniu łączącym z Królową. Kilka ciepłych słów wystarczyło, by uświadomić ich, że życie w mroku wcale nie musi być straszne, smutne i samotne.
Wiedząc, że nie mamy czasu na ckliwe mówki, wykorzystałam łączącą nas więź, by przekazać im, jak bardzo ich kocham i jestem wdzięczna za wsparcie, którym mnie otaczają. Oni również zachowali oszczędność w słowach, w zamian stawiając na mówiący znacznie więcej uśmiech. I choć żałowałam, że nie była już z nami Jamesa, byłam wdzięczna za tych dwoje bardziej, niż byłam gotowa przyznać głośno.
Kolejna rzecz, za którą będę musiała podziękować Williamowi…
Dean pchnął drzwi wejściowe, otwierając je na oścież. Powietrze na zewnątrz paradoksalnie zdawało się być bardziej parne i zatęchłe niż to wewnątrz. Dodatkowo zewsząd docierał do nas smród krwi, prochu strzelniczego, czosnku i potu. Rozmazane sylwetki, powiększające się z każdym kolejnym trupem kałuże krwi… Wszystkie te doznania zlewały się w jeden, wielki chaos – istną kakofonię dźwięków, zapachów i kolorów. Już raz doświadczyliśmy czegoś takiego, kiedy to zimą Nocni postanowili po raz pierwszy nawiedzić Akademię, ale wówczas nie dokonywali tak kolosalnych zniszczeń.
Choć dopiero zaczynało zmierzchać, pochmurna aura Montany wpływała na korzyść lubujących się w mroku Nocnych. W Vegas o tej porze spalili by się na wiór, podczas gdy tu, napędzani gniewem, siali zniszczenie niczym zesłane przez Boga na ziemię anioły zemsty. Podziwianie ich w pełnej krasie, grzesznych i brudnych, poruszało najmroczniejsze struny mojej duszy.
Złagodniałam, zostając matką. Część mnie tęskniła jednak za wolnością, jaka wiązała się z byciem Nocnym. Ten nieludzki popęd, który motywował do działania… Jedynie ci, którzy doświadczyli tego wrażenia na własnej skórze, byli w stanie zrozumieć, z czym to się wiązało. Dzienni zgrywali złych i gniewnych, podczas gdy my byliśmy czystą zemstą. Czystą, nieokrzesaną i grzeszną. Byliśmy jednak wystarczająco cywilizowani, by trzymać swe prawdziwe oblicza w ukryciu. Kiedy jednak te mroczne strony naszych podświadomości dochodziły do głosu…
Boże, miej litość dla naszych wrogów, albowiem oni sami zgotowali sobie taki los.
Po raz ostatni uścisnęłam dłoń Daniela, po czym rzuciłam się w wir walczących. Z boku wyglądało to tak, jakby Dzienni zlewali się z Nocnymi, ale kiedy stawało się częścią tego chaosu, dokładnie wiedziało się, jak się poruszać, by nie zbłądzić. Wykonywanie kolejnej serii ruchów było automatyczne; pamięć mięśni nie zawodziła nawet w chwilach kryzysowych. Cięcie nożem, kolejne wykopy i uniki… choć dawno niećwiczone, wychodziły mi naturalnie. Podobnie zachowywali się moi przeciwnicy. Mimo iż taniec śmierci nie rządził się żadnymi zasadami, każdy zdawał się znać kroki. Wygrywali jednak najsprytniejsi, najsprawniejsi i przede wszystkim – najodważniejsi. Nie każdego było bowiem stać na wykonanie ostatecznego, krwawego kroku. Chwila zawahania wystarczyła, by szalka zwycięstwa przechyliła się w kierunku drugiego z tańczących.
Tak było w przypadku większości moich napastników. Każdy z nich z początku okazywał pełną grację i skupienie, prowadząc ze mną zatartą walkę o dominację, ostatecznie jednak zawieszając broń. Wykorzystywałam wówczas moment ich zawahania, by w spektakularny sposób zakończyć występ. Zamiast jednak zebrać zasłużony aplauz, uciekałam dalej, pozwalając, by Katerina przeze mnie przemawiała.
– Larissa, uważaj! – wrzasnęłam, usiłując przekrzyczeć tłum. Wampirzyca obróciła głowę w moją stronę, w tej samej chwili obrywając nożem.
Biegnąc w jej kierunku, zdołałam postrzelić również Dziennego grożącemu Danielowi. Mój ukochany, wyswobodziwszy się z uścisku swojego byłego pobratymca, dokończył akt, skręcając mężczyźnie kark. Choć nie miałam czasy na to, by mu się przyglądać, wiedziałam, że nawet go to nie obeszło. Wojna miała jednak to do siebie, że zobojętniała ludzi na pewne zjawiska. W wirze walki zapominało się o tym, co było kiedyś, skupiając jedynie na tym, co działo się tu i teraz.
A tu i teraz mieliśmy do czynienia z bandą zdrajców, gotową zabić siedemnastoletnią dziewczynę tylko dlatego, że nie wpasowywała się w podawany przez nich schemat. Grupę ograniczonych pseudoprzywódców, którzy radzili sobie z problemami, poprzez ich całkowitą eliminację. Wampirów, którzy głosili hasła solidarności i równości, ale przy pierwszej nadarzającej się okazji byli w stanie wbić w plecy nóż swojemu poplecznikowi…
Chwyciłam za rękę Dziennego, który zaatakował Larissę, wykręcając mu ją do tego momentu, w którym wypuścił nóż, wrzeszcząc z bólu. Nie wypuszczając go, sprawiłam, że przede mną uklęknął. Dopiero wtedy, kiedy całkowicie go upokorzyłam, zanurzyłam wolną dłoń w jego piersi, wyrywając mu z niej serce.
– Gdzie Radni? – zapytałam wampirzycę, jednocześnie odpierając kolejny atak. Dzienny był bliski draśnięcia mnie w brzuch, ale w ostatniej chwili to Larissa go ode mnie przejęła ogłuszając go, a następnie bezceremonialnym ruchem podrzynając mu gardło.
– Sprawdź limuzyny – poleciła, odgarniając z czoła zbłąkany, skręcony kosmyk. – Widziałam też, jak jakiś Strażnik prowadzi kilkoro do Akademii.
Mimochodem pomyślałam o sali do Nocnych Treningów ukrytej w podziemiach. Poza oczywistą rolą, salka ta spełniała również rolę bunkra w przypadku ataków. To tam musieli być zgromadzeni nauczyciele i uczniowie, z którymi nie dane mi było się spotkać. Nie istniało inne miejsce, w którym Dzienni mogliby bezpiecznie przeczekać kataklizm.
Odpierając od siebie kolejne ataki, brnęłam przez tłum w kierunku limuzyn. Miałam nadzieję, że zastanę w niej chociaż jednego z Radnych. Uśmiercenie któregoś z nich sprawiłoby mi niebywałą satysfakcję.
Wydawało mi się, że polubiłam większość z nich, ale w tamtym momencie szacunek zachowywałam jedynie do matki Colina – ciężarnej, samotnej i znajdującej się z dala od całego tego bagna. Schlebiało mi, kiedy Radni traktowali mnie jak dorosłą, zwracali się do mnie królewskimi tytułami i pokładali we mnie ogromne nadzieje, ale teraz wiedziałam już, że to wszystko było jedynie grą, w której prowadzeniu byli niezastąpieni. Próbowali mnie zmiękczyć, wkupić w swoje łaski, aby potem w najmniej oczekiwanym momencie wbić mi nóż między łopatki.
Otworzyłam drzwi stojącego najbliżej mnie auta, zaglądając do środka. Zastałam tam jedynie kilka różnej wielkości plam krwi, co świadczyło o tym, że ktoś już mnie uprzedził. W kolejnym było podobnie. Nie zdążyłam sprawdzić, jak sytuacja wyglądała w trzeciej limuzynie, albowiem ktoś zaszedł mnie od tyłu i zaatakował. Upadłam na kolana, jeszcze bardziej niszcząc i brudząc swoją sukienkę. W momencie, w którym mój napastnik z bojowym okrzykiem usiłował się na mnie rzucić, przeturlałam się w bok, przesuwając się poza trajektorię jego skoku.
– Ty cholerna, niewychowana małolato! – wysyczała Marlene, odrzucając na plecy potargane, wysunięte ze zdezelowanego koka kosmyki. – Widzisz, co narobiłaś? Giną przez ciebie niewinni ludzie!
– Niewinni? – parsknęłam gorzko, wyciągając z buta nowy nóż. Ważąc broń w dłoni, przymierzyłam się do ataku. – Opowiedz mi o tym, Marlene. Chętnie posłucham twoich kolejnych bajeczek o dobrych Dziennych i złych Nocnych.
Marlene, wyraźnie już poobijana, splunęła krwią. Jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Dotychczas stanowiąca dla mnie synonim kobiecości i elegancji wyglądała jak wrak człowieka: potargana, zakrwawiona i wściekła.
– Myślisz, że czynisz dobrze, ale wkrótce zrozumiesz, że podjęłaś najgorszą decyzję z możliwych.
– Skoda tylko, że nie pożyjesz wystarczająco długo, by przekonać się, że nie masz racji – wychrypiałam, wykonując wymach.
Marlene wykonała zgrabny unik, kosztem którego jednak potknęła się o jedno z ciał, przez co legła jak długa. Dałam jej chwilę na to, by się pozbierała i ponownie stanęła na nogi, chcąc uczynić ostatnie chwile jej życia bardziej szlachetnymi. Mogła być suką, ale ja byłam Królową. Zabijałam, ale nie dobijałam leżących. Jeśli chciała ze mną walczyć, musiała udowodnić, że jest tego warta.
Wykonując unik, zorientowałam się, że Marlene grała nieczysto. Podczas gdy ona przeciągała naszą walkę, z udawanym zapałem wykonując i parując kolejne wymachy, John mierzył do mnie z broni z pewnej odległości. Schyliłam się, by wyciągnąć ukrytą pod materiałem spódnicy broń, a wtedy Marlene ponownie się na mnie zamierzyła. Uderzyłam ją kolbą pistoletu w skroń, ogłuszając na kilka sekund. W tym czasie wymierzyłam do Johna i, jednocześnie mu salutując, wypaliłam pocisk. Ostatecznie jednak to nie moja kulka zdjęła go z pola bitwy lecz ta należąca do Daniela. Shane nawet znajdując się na drugim końcu dziedzińca był w stanie wyłapać moment, w którym go potrzebowałam i przyjść mi z odsieczą.
– John, nie! – wrzasnęła, rzucając się w kierunku kochanka. Widząc jednak, że ten wyzionął ducha już w momencie, w którym kula przeszyła jego czaszkę, obróciła się ku mnie z zabójczą miną. – Ty bezduszna, głupia szczeniaro! Zabiję cię! Zabiję!
Samym ruchem warg przekazałam Danielowi, jak bardzo go kocham, po czym wróciłam do Marlene. Dyrektorka wciąż zdawała się być nieco zamroczona po ciosie, który jej zaserwowałam, ale wyjątkowo pewnie trzymała się na nogach. Z kolei kiedy wykonałam cios, bezbłędnie go sparowała. Mimo to i tak okazała się być zbyt słaba, by utrzymać ostrze w dłoni. Wytrąciłam je jej z palców, a następnie kopnęłam pod limuzynę, aby nie mogła go już odzyskać.
– Przykro mi Marlene… ale wcale nie jest mi przykro – wychrypiałam, zanurzając ostrze w jej piersi. Dyrektorka zachłysnęła się, kiedy nóż przebijał się przez jej tkanki, sięgając serca. W ostatniej chwili jednak zatrzymałam dłoń, nie chcąc, by zginęła bez należytego cierpienia. Wyświadczyłabym jej w ten sposób przysługę, na którą nie zasługiwała. Z tego też powodu obróciłam ostrze w ranie o trzysta sześćdziesiąt stopni, sprawiając, że z ust Marlene wyrwał się niekontrolowany, zdławiony okrzyk. – A skoro już i tak umierasz, wiedz, że twoja drobna ustawka z egzekucją i tak by nie przeszła, albowiem dwa tygodnie temu powitałam na świecie swoją pierworodną córkę. – Dopchnęłam ostrze głębiej, po czym puściłam ją, pozwalając zatoczyć się do tyłu. – Czy ci się to podoba czy nie, ciągłość rodu Iwanowów zostanie zachowana.
– Ale umrę dopiero wtedy, kiedy splamię swoje dłonie krwią chociaż jednej z was – odparowała, łapiąc mnie za przód sukienki. Nim się spostrzegłam, wyciągnęła nóż ze swojej piersi i zatopiła go w mojej. Wyjątkowo płynnie i gładko, mimo iż chwilę po tym upadła z wycieńczenia na ziemię, gdzie powolnie i boleśnie umierała, wykrwawiając się.
Z zaskoczeniem spojrzałam na ostrze wbite w moje ciało. Cios nieco mnie przytłumił, przez co nie byłam w stanie od razu określić, czy to wszystko było jedynie snem czy już jawą. Zatoczyłam się do tyłu, plecami natrafiając na czarną limuzynę. Wsparłam się o samochód, walcząc o oddech – nagle zrobiło mi się duszno, a branie kolejnych wdechów zdawało się być znacznie utrudnione.
Ból nadszedł z opóźnieniem – nagły, palący i tak gorzko znajomy. Dopiero wówczas uświadomiłam sobie, dlaczego zwykłej ranie towarzyszyły takie objawy. Ostrze, którym raniła mnie Marlene, należało do mnie, jednak ja sama podebrałam je od Strażnika. Nie spędziłam w Akademii należnych trzech lat, ale wiedziałam, że broń, którą wykorzystywali podczas walki, święcona była serum czosnkowym, które opóźniało proces gojenia się ran u Nocnych. Choć moja przynależność gatunkowa wciąż nie była do końca znana, serum czosnkowe paraliżowało również mnie. Napady duszności i narastający bezład nóg były jedynie objawami tego, co następowało.
Umierałam. Tym razem ostatecznie, choć zupełnie inaczej niż w moich wizjach. W swoich wyobrażeniach umierałam setki razy – podczas porodu, przez spalenie, utopienie, powolne tortury a nawet egzorcyzmy. Nigdy nie brałam jednak pod uwagę czegoś tak błahego jak ranienie nożem. Chyba zbyt dosłownie brałam do siebie swoją nieśmiertelność i niezniszczalność…
– Catherine!
Uniosłam ociężałe powieki, próbując zlokalizować biegnącego ku mnie Daniela. Tańczące mi przed oczami mroczki skutecznie pogarszały moje pole widzenia. Najlepiej czułam się z zamkniętymi oczami. Kiedy je otwierałam, świat zaczynał wirować.
– Nie, nie, nie, nie, nie! – mamrotał Daniel, ujmując moją twarz w dłonie. Musiał usiąść na zakrwawionym podłożu, bo nie minęła chwila, kiedy moja głowa znalazła się na jego kolanach. – Chryste, Catherine, nie zamykaj oczu. – Krzyknęłam, czując, jak dociska dłonie do mojej rany. – Pomocy! Larissa, Will! Pomocy!
Na chwilę straciłam kontakt z rzeczywistością. Jak przez mgłę słyszałam czyjąś zawziętą dyskusję; o ile się nie myliłam, rozważano, czy wyciągnąć ostrze z mojej piersi. Pierwsza pomoc nakazywała zostawienie przedmiotów w miejscu zranienia, gdyż to tamowało krwotok, ale co w przypadku skażonego ostrza?
Wróciłam do żywych, wrzeszcząc, gdyż ktoś postanowił jednak wyciągnąć nóż z mojej piersi. Krzycząc i wierzgając próbowałam wydostać się z objęć Daniela. Miałam silną potrzebę przemieszczenia się, ucieknięcia z dala od bólu…
Tyle tylko, że takie miejsce nie istniało. Wiem, bo szukałam go wzrokiem niczym ostatnia paranoiczka.
– Księżniczko błagam… – Głos Daniela drżał. Byłam pewna, że płakał.
– Najdroższa, musisz to wypić. – Przeniosłam dotychczas rozbiegany wzrok na Williama, który z troską pochylał się nade mną. W jego dłoni znajdowała się ampułka z czymś, co w barwie przypominało krew. – Skoro leczy nas, uleczy i ciebie, prawda?
Nie powiedziałam im o tym, że drętwiała mi lewa ręka, co było symptomem zawału serca. Słowem nie napomknęłam też o tym, że ich sylwetki rozmazują mi się przed oczami, oddech pali mnie w piersi, a ból z serca rozprzestrzenia się na pozostałe narządy. Po prostu pozwoliłam, by podali mi do wypicia moją krew, podobnie jak oni do samego końca łudząc się, że to w czymś pomoże.
Mijały sekundy, odgłosy walki docierały do mnie jakby z oddali. Jedynym wyraźnym dźwiękiem w tamtym momencie było moje spowalniające tętno. Czując, że serum czosnkowe pomału zaczyna mieszać mi w głowie, zmusiłam się do tego, by chwycić Daniela za dłoń. Póki byłam w stanie zachować trzeźwość umysłu, musiałam raz jeszcze zapewnić go o moich uczuciach.
– Tak bardzo cię przepraszam – wychrypiałam.
– Ciii, kochanie, wszystko będzie dobrze… – Poprawił nieco dłoń, nadal nieudolnie próbując tamować krwawienie z rany na mojej piersi. – To zajmie tylko chwilę, zaraz twoja krew zacznie działać, a wtedy…
Zacisnęłam usta, dusząc ciskający mi się na nie okrzyk bólu. W zamian zaczęłam się krztusić. Krew z uszkodzonego płuca zaczęła rozlewać się wewnątrz mojego ciała, szukając jakiegoś ujścia.
– Chrońcie Aurorę. – Choć mówienie sprawiało mi ból, nie tylko fizyczny ale również psychiczny, gdyż ze względu na mieszające mi w głowie serum słowa zdawały się być bardziej nieuchwytne, nie poddawałam się. – Nie mogą… nie mogą się o niej dowiedzieć.
Gdzieś z boku Larissa zaczęła cicho szlochać. Kątem oka zauważyłam nieco większą, męską sylwetkę tulącą ją do siebie. Próbowałam się z nią połączyć i mentalnie ją uspokoić, ale nie byłam w stanie. Razem ze mną pomału wymierały wszystkie parapsychiczne wiążące nas nici.
– Wyjdziesz z tego i mi pomożesz, jasne? Oboje ją wychowamy, księżniczko. Słyszysz? – Do tonu Daniela zaczęła wkradać się desperacja. – Potrzebujemy cię, Catherine, nie możesz nas tak po prostu zostawić…
– Listy – wyszeptałam, po czym znów zaczęłam się krztusić. – Musicie je przeczytać.
Daniel pokręcił głową. W dół jego policzków płynęły łzy, których nie mógł otrzeć, gdyż obie dłonie zaciskał na mojej ranie. Pomiędzy nie wsunęłam własną, słabą i bladą, usiłując wyżebrać od niego choć odrobinę ciepła, które ze mnie powoli uciekało.
– Ty je nam przeczytasz. Za tydzień bądź dwa, kiedy będziemy się wygrzewać na plaży gdzieś w Europie…
– Pokaż jej Rzym. Pokaż jej cały świat.
– Catherine, do cholery, błagam...
– Pomódl się ze mną – wyszeptałam, nie otwierając oczu. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje…
Mój głos słabł z każdym kolejnym słowem. Mniej więcej przy trzecim wersie osłabłam na tyle, że byłam w stanie jedynie poruszać wargami w rytm recytowanych przez Daniela wyrazów. Pozwoliłam, by jego kojący, choć jednocześnie łamliwy za sprawą łez głos ukołysał mnie do snu po raz ostatni.
– Amen.
W dół mojego policzka spłynęła ostatnia łza. Ostatkiem sił udało mi się otworzyć oczy i na niego spojrzeć. Był piękny, taki piękny…
Chciałam mu jeszcze tak wiele powiedzieć. Chciałam podziękować mu za cierpliwość, za miłość, za Aurorę, rodzinę i dom. Chciałam, by wiedział, jak wiele dla mnie znaczy i jak ciężko jest mi się z nim żegnać.  Wystarczyło jednak, bym na niego spojrzała.
Bo on to wszystko doskonale wiedział.
„Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje…”*
Spojrzałam w niebo, a potem po raz ostatni na mężczyznę, który zmienił całe moje życie i uśmiechnęłam się lekko, wręcz z przyjemnością. Ból gdzieś przeminął, a moje ciało zalała fala tak upragnionej ulgi i czystego, niczym niezmąconego spokoju.
Amen...








*List do Koryntian „Hymn o miłości”





††††††††††††††††



  
Także no... Amen. 

Wybaczcie brak sensownej notki, ale chyba nie jestem w stanie. Za tydzień/dwa epilog, wtedy spróbuję bardziej się rozpisać.

Kocham i wielbię,
Klaudia