"Moja miłości, moja nieustraszona miłości
Nie zamierzam się żegnać
Morza mogą przybierać
Niebo może upadać
Lecz moja miłość do Ciebie nigdy nie umrze
Idź dalej, idź dzielnie
W najczarniejszą noc
W najczarniejszą noc
Bo możesz być pewny
Że moja miłość do Ciebie nigdy nie umrze..."
Najdroższy,
Nie byłam Ci wierna.
Dałam się omotać bezpruderyjnej ciemności; zwiódł mnie mrok, nocne życie i
perspektywa królowania. Mimo Twoich usilnych próśb, nie potrafiłam postawić Cię
na pierwszym miejscu. Zawsze był ktoś ważniejszy, bliższy mojemu sercu…
Przepraszam. Mogłabym wymigiwać się klątwą czy narzuconą wolą, ale prawda jest
taka, że to ja zawiniłam. Zbyt mocno bałam się miłości, bałam się na nią
otworzyć. A Ty mimo wszystko czekałeś. Na nowy świat, na lepszy czas… Na nową i
lepszą mnie.
Nie byłam Ciebie warta.
Nikt, a już tym bardziej Ty, nie zasłużył na taką ilość bólu, jaką
zagwarantowała Ci nasza relacja. Błagałeś mnie, bym wróciła, ja odwracałam się
do Ciebie plecami. Ja płakałam, Ty mi wybaczałeś. I tak w kółko, niczym jedna
niekończąca się karuzela żałości. Wiem, że to nie była tylko moja decyzja i Ty
byłeś w to równie mocno zamieszany. Pamiętam, że to przecież Ty pocałowałeś
mnie jako pierwszy, że to Ty jako pierwszy się przede mną otworzyłeś. Pamiętam.
Ale to nie sprawia, że przestaję czuć się winna. Wręcz przeciwnie – czuję się z
tą świadomością jeszcze gorzej. W końcu mogłam Ci odmówić, odtrącić Cię, kazać
Ci odejść…
Powinnam była puścić
Cię wolno, kiedy zyskałam ku temu okazję.
Pamiętasz zimowy
bal? Byliśmy wówczas na etapie konkurowania ze sobą. Nie wiedzieliśmy jeszcze,
co przyniesie przyszłość, jak skończymy i jak wiele będziemy musieli zapłacić
za odrobinę szczęścia. Mimo to Lydia już wtedy dostrzegła jakąś zmianę w naszej
relacji. Byłeś tak zazdrosny o Turnera… Chyba właśnie to dało jej do myślenia.
Ja z kolei nie potrafiłam przestać porównywać Cię do Cole’a – z pewnością Cię
rozczaruję, ale przegrywałeś z nim w każdej kategorii. Cole przyciągał mnie
swoim magnetyzującym spojrzeniem jadeitowych oczu; energią i charyzmą, która z
nich biła. A mimo to ja i tak byłam w stanie odnaleźć pocieszenie dopiero w
Twoim cieniu. Byłeś skryty i tajemniczy, podobnie jak ja, przez co niekiedy
miałam wrażenie, że jesteś w stanie zrozumieć mnie najlepiej. Już wtedy przeczuwałam, że poszłabym za Tobą
w ogień, gdyby tego wymagała sytuacja. Nie znosiłam Cię, ale byłam gotowa dla
Ciebie zaryzykować wszystkim, co miałam. Powinnam już na tamtym etapie
zorientować się, że nie było to zdrowe i normalne podejście.
Potem jednak
skończyłam siedemnaście lat i… poczułam to. Niestety jednak nie to, co trzeba.
Nigdy Ci o tym nie opowiadałam, ale moja więź z Nocnymi pojawiła się
niespodziewanie – jednej nocy nimi pogardzałam, z kolei drugiej nie potrafiłam
przestać o nich myśleć. Zupełnie jakby ktoś odblokował jakiś mechanizm w mojej
piersi, pozwalając mi w pełni odetchnąć. Niczym więzień, który upragnie
wolności, zachłysnęłam się tym powiewem świeżości, nieświadomie niszcząc
wszystko to, co udało mi się do tej pory wypracować.
Niszcząc Ciebie.
Nie byłam w stanie
pokochać Cię tak mocno, jak Ty pokochałeś mnie. I za to nigdy nie będę w stanie
należycie Cię przeprosić. Ale kochałam Cię każdym fragmentem mojego złamanego
serca, jeśli tylko ten szczegół jest w stanie uczynić w tej kwestii jakąś
różnicę. Teraz jednak wiem, że byłeś zbyt pełny miłości, by być kochanym tylko
połowicznie…
Przepraszam, że
zrezygnowałam, podczas gdy Ty nigdy nie opuściłeś swej warty. Przepraszam, że Cię
zawiodłam, zwiodłam i uwiodłam. Przepraszam za to, że wybrałeś właśnie mnie w
tych niepewnych i mrocznych czasach niegodnych naszej miłości.
Ale może kiedyś, w innym świecie, kiedy oboje będziemy
gotowi… spotkamy się ponownie.
Umieram z tą myślą i z tą myślą się odrodzę –
czekając na Ciebie.
Twoja zawsze i na
wieczność,
Catherine
Daniel mógł śmiało oznajmić, że nienawidził tego
uczucia. Miał całe lata na to, by się przyzwyczaić, ale nie potrafił – budzenie
się każdego ranka w pustym łóżku wciąż bolało go tak samo. Pomijając to, że
zasypianie również nie przychodziło mu łatwo. Miesiącami wspomagał się lekami,
ale nawet te nie były w stanie należycie mu pomóc. Dlatego też zaczął stosować
własne remedium. Każdego wieczoru, kiedy przychodził czas odpoczynku, siadał na
łóżku, na tej połowie, którą ona by wybrała, i czytał napisany przez nią
wiersz. Nieśpiesznie śledził tekst, rozkoszując się słowami utkanymi znanym
charakterem pisma –tej tajemniczo pochyłej czcionce i uroczych zawijasach przy y czy j. Mimo iż był w stanie przywołać z pamięci każdy wers, na nowo
odkrywał znaczenie każdego z nich. Dopowiadał swoje, pomijał fragmenty, które
raniły go najmocniej… A po wszystkim przez kilka minut spoglądał na wieńczący
stronę podpis – zamaszysty i królewski, tak bardzo w jej stylu.
Były jednak takie dni, kiedy nawet czytanie listu nie
przynosiło ukojenia. Trzy dni w roku, podczas tak ważnych dla niego rocznic,
pozwalał sobie sięgać po alkohol, albowiem dopiero wtedy, będąc połowicznie
znieczulonym, był w stanie przetrwać. Data jej urodzin, urodzin ich córki i
oczywiście jej śmierci. Pierwsze półrocze każdego kolejnego roku przeżywał
niczym w transie – od jednej tragedii do drugiej.
Tamtej nocy nie spał, albowiem zbliżała się druga w
kolejności rocznica – urodziny Aurory. Sam wciąż nie wierzył w to, że jego
maleńka córeczka nazajutrz miała skończyć dziesięć lat. Dekada. Minęła cała
cholerna dekada, a on wciąż miał wrażenie, że tragedia, która wpłynęła na całe
jego życie, wydarzyła się zaledwie wczoraj. W snach wciąż prześladował go obraz
jej bladej twarzy, a kiedy mocniej się skupił, był w stanie usłyszeć słabe amen padające z jej ust na kilka sekund
przed tym, nim odeszła.
Pamiętał doskonale moment jej śmierci, gdyż zwykł po
wielokroć analizować każde słowo, które wówczas do niego wypowiedziała, każdy
jej gest, spojrzenie czy półuśmiech, którym go obdarowała. Z kolei jak przez
mgłę był w stanie odtworzyć to, co wydarzyło się potem. Gdyby nie William
prawdopodobnie do tej pory, odrętwiały od łez i żalu, siedziałby na dziedzińcu,
trzymając jej ciało w ramionach. Musieli się jednak stamtąd zawinąć, albowiem
kierowani żalem Nocni, na czele z rozwścieczoną Larissą, podpalili Akademię.
Moment wybuchu otrzeźwił go na tyle, by wstać i pozwolić Williamowi się
wyprowadzić. Nie wypuszczał jednak Catherine ze swoich objęć, aż do samego
końca łudząc się, że krew, którą jej podano, w końcu zacznie działać. Przecież
tak właśnie było z nim – wszyscy uznali go za zmarłego i porzucili na polu
bitwy, podczas gdy ten ocknął się kilkanaście godzin później.
Minął jednak tydzień, a Catherine się nie obudziła.
Daniel był gotowy czekać dłużej, ale Will mu na to nie pozwolił – jego ukochana
mogła posiadać nadprzyrodzone zdolności, ale jej zwłok rozkładały się tak samo
jak każde inne. Spalili je więc na tyłach hotelu w Vegas, tak jak robili to z
ciałami innych poległych, w tym Cole’a, podczas ceremonii pogrzebowej dzieląc
się swoimi wspomnieniami i miłymi słowami, jakby to miało pomóc im przetrwać
żałobę.
Daniel spędził jeszcze tydzień w Vegas. Dopiero po tym
czasie, a także dzięki licznym namowom Larissy i Williama, postanowił wrócić po
córkę. Bał się, że nie będzie mógł na nią spojrzeć – mimo iż to nie była jej
wina, że Catherine zginęła, gdzieś w najmroczniejszych odmętach jego
podświadomości drzemała podobna myśl. Ledwo jednak wziął ją na ręce, poczuł to
samo co w dniu jej narodzin – radość tak ogromną, że aż na swój słodko-gorzki
sposób bolesną. Nie wiedział, czy da radę uporać się ze stratą ale wiedział, że
musi ruszyć naprzód, gdyż córka go potrzebowała. Nie był w stanie zastąpić jej
matki, ale obiecał zarówno sobie jak i Aurorze, że zrobi wszystko co w jego
mocy, by wychować ją na kobietę, którą Catherine chciałaby być.
Odciął się od Dziennych. Utrzymywał kontakt jedynie z
Lydią, w dodatku tylko telefoniczny, gdyż ta od dziesięciu lat mieszkała z
Xavierem na drugim wybrzeżu. Kiełek i jej mąż mieli mnóstwo szczęścia, gdyż
byli jednymi z nielicznych ocalałych. Wszystko dlatego, że Xavierowi w
odpowiednim momencie udało się odnaleźć Lydię i wyprowadzić ją na dziedziniec.
Nikt, kto pozostał w Akademii – łącznie z ukrytym w bunkrze Radnymi czy
uczniami – nie przeżył. Daniel jednak skłamałby, gdyby powiedział, że go to
obeszło.
Żyli z Aurorą z dala od dawnego życia, próbując wieść
swoje we względnie normalny sposób. Dopóki mała Aurie piła zwierzęcą krew nie
wydawało się być to aż tak trudne. Była spokojnym i niekonfliktowym dzieckiem,
choć niekiedy potrafiła pokazać pazurki. Daniel powinien był się gniewać na nią
za to, że czasem mu się stawiała, ale nie potrafił, gdyż zdawał sobie sprawę z
tego, że te buńczuczne zdolności odziedziczyła po matce. Właśnie w takich
chwilach najbardziej mu ją przypominała. Wyglądem wciąż przypominała Shane’ów –
ciemne włosy i oczy, pociągła twarz, szczupła i wysoka sylwetka – ale kiedy
zadzierała dumnie podbródek i uśmiechała się z wyższością, zdradzała królewskie
geny. Poza tym jej oczy błyszczały w ten sam sposób, co oczy Catherine na kilka
chwil przed tym, nim powiedziała bądź zrobiła coś nielegalnego.
Daniel nie ukrywał niczego przed córką. Kiedy w wieku
czterech lat, podczas przygotowywania kolacji zapytała go, co się stało z jej
mamusią i dlaczego ona jej nie ma tak jak inne dzieci w przedszkolu,
przeprowadził z nią na ten temat rozmowę. Opowiedział o złych ludziach, o tym,
jak heroiczną postacią była jej mamusia. Następnie pokazał jej zdjęcia. Z kolei
pięć lata później, kiedy była na tyle dojrzała, by pojąć więcej, a także wtedy,
gdy krew przemycana w sokach przestała jej wystarczać opowiedział jej tę
historię raz jeszcze, jednak posługując się odpowiednimi pojęciami.
– Czy to oznacza, że jestem księżniczką? – zapytała go
wówczas, zabawnie marszcząc brwi.
Uśmiechnął się, nie chcąc, by córka wyczuła jego
niepokój.
– Tak, kochanie. Jesteś moją księżniczką.
I miał nadzieję, że tak pozostanie, a ona nigdy nie
będziesz zmuszona zasiąść na tronie.
Nocni o nic się nie upominali. Dzienni również nie
starali się ich odszukać. Wieści o Akademii, Radzie czy wojnach
międzygatunkowych ucichły. Było to niepokojące, ale jednocześnie pozwoliło
Danielowi i jego córce na prowadzenie normalnego życia. Wyprowadzili się,
uciekając z lasów Montany bliżej kalifornijskich plaż. Aurora uczyła się wraz z
normalnymi dziećmi w szkole, a Daniel pracował w sklepie z bronią połączonym ze
strzelnicą, zaś w wolnych chwilach udzielał kursów samoobrony. Do Montany nie
wracali, gdyż nie mieli po co – tym bardziej odkąd rodzice Daniela również się
stamtąd wynieśli, chcąc być bliżej wnuczki i jedynego syna. Nic tam na nich nie
czekało. Cały skromny dobytek, jaki Cat po sobie zostawiła, leżał schowany pod
łóżkiem Daniela w jego nowym mieszkaniu. Nawet gdyby budynek Akademii wciąż
stał, prawdopodobnie nie byłby w stanie zmierzyć się ze wspomnieniami ukrytymi
w jej poszczególnych pomieszczeniach czy na dziedzińcu.
Utrzymywał kontakt jedynie z Larissą i Willem, który
wspaniale sprawował się w roli ekscentrycznego wujka. Rozpieszczał małą nawet
lepiej niż on sam, a to było niebywale trudne, gdyż Daniel nie widział świata
poza córeczką. To dla niej wychodził z każdego dołka, dla niej stawiał czoła
kolejnemu dniu. Gdyby nie Aurora, już dawno by go tu nie było.
Złożył list, schował do szuflady w szafce nocnej, po
czym wstał z łóżka. Przeszedł przez korytarz i ostrożnie uchylił drzwi
prowadzące do sypialni Aurory. Z półmroku powitały go uśmiechnięte wróżki z
różowo-złotej tapety, którą przed siedmioma laty zakładał wraz z Williamem.
Daniel przeniósł wzrok z nich na łóżko. Widząc, że staje się ono za małe dla
jego córeczki, westchnął bezgłośnie. Nie przerażała go wizja remontu, wiedział
doskonale, że w tej kwestii może liczyć na pomoc Willa. Był jednak
sparaliżowany myślą, że jego malutka córeczka dorastała tak szybko. Był
przekonany, że jeszcze nie dalej jak wczoraj po raz pierwszy nazwała go tatą
czy przeszła samodzielnie dwa metry – od kanapy do fotela w starym salonie jego
rodziców – a dziś rano, podczas śniadania, poprosiła go o błyszczyk na
urodziny.
Nie mogąc się powstrzymać, wszedł do pokoju i okrył
Aurorę kołdrą. Nie była już dzieckiem, i on doskonale zdawał sobie z tego
sprawę, ale lubił się o nią troszczyć. A te wszystkie drobne, ojcowskie gesty
przypominały mu o tym, jak bardzo jest wdzięczny Catherine za ten dar.
Nie było łatwo, a najgorsze dopiero mogło nadejść. Z
roku na rok Danielowi było coraz trudniej pogodzić się z presją czasu. I choć
mała nie zdradzała jeszcze żadnych paranormalnych zdolności, on już oczami wyobraźni
widział, jak kierowana szałem morduje dzieciaki ze szkoły. Nie chciał i nie
powinien oceniać jej w ten sposób, ale widział zbyt wiele, by nie zakładać
najgorszego. Poza tym klątwa nie raz wykiwała Catherine. Prawdopodobieństwo, że
minie ona to pokolenie Iwanowów było stosunkowo niewielkie.
Ale modlił się każdego dnia o cud, naiwnie wierząc, że
ten sam Bóg, który odebrał mu ukochaną, będzie w stanie ofiarować mu chociaż
jedną dobrą rzecz.
Siedem lat później Danielowi wcale jednak nie było
łatwiej. Aurora coraz częściej ulegała mrocznym zachciankom, stawiając się
nauczycielom, prowadząc wojny ze Stellą Lee, jakąś rozpuszczoną koleżanką ze
szkoły, czy nawet uciekając z domu – na szczęście tylko dwie przecznice dalej,
do domu rodziców Daniela. Był przygotowany na to, że okres próbny kiedyś minie
i podczas dojrzewania Aurie odbije sobie za wszystkie te wcześniejsze spokojne
lata, ale nie sądził, że nastąpi to tak nagle. Całe to ojcostwo wciąż nieco go
przerastało; miał wrażenie, że ledwo oduczył ją robienia w pieluchy a ta już
przeszła do nastoletniego buntu. Próbował wyperswadować jej pewne rzeczy,
wspomagał się szantażem, ignorował… Ale ta i tak robiła swoje.
Starał się jakoś usprawiedliwiać jej zachowanie – nie
dalej jak trzy miesiące temu pożegnali Dehlię, która i tak pociągnęła dłużej
niż ktokolwiek przypuszczał, w dodatku pół roku temu do ich mieszkania
wprowadziła się Larissa, gdyż Daniel po szesnastu latach zrozumiał, że
wampirzyca wspierała go już nie tylko przez wzgląd na Catherine, ale coś więcej;
coś, co on sam w jakiejś części odwzajemniał – ale pomału zaczynała męczyć go
ta bezradność.
W dniu jej siedemnastych urodzin, w otoczeniu rodziny
i przyjaciół, tulił ją do siebie dłużej, niż powinien. Aurorze wyjątkowo jednak
to nie przeszkadzało, mimo iż dzień wcześniej znów poróżniła ich kłótnia. Był
nawet skory przysiąc, że z jej ust padło mrukliwe, ale szczere „przepraszam”.
Tyle wystarczyło jednak, by uścisnął ją mocniej, przekazując jej tym samym, że
wszystko jej wybacza. Pod tym jednym względem była bardzo podobna do Catherine –
jakby się nie starał, nie potrafił długo chować do nich urazy.
Koło dziewiętnastej po Aurorę wpadła Nina, jej
wieloletnia przyjaciółka, i porwała ją na drugą, o wiele mniej kameralną
imprezę. Daniel nie sprzeciwiał się wyjściu córki, albowiem wiedział, że jeśli
jej go zabroni, ona i tak znajdzie sposób na to, by spotkać się z przyjaciółmi.
Wolał więc postawić granice, lecz pożegnać i przywitać ją w drzwiach, a nie
przez pół nocy zamartwiać się, czy wszystko z nią w porządku.
Wrócił do kuchni, gdzie William nieśpiesznie sączył
podane mu przez Larissę piwo. Wampirzyca zaoferowała jedno również jemu, ale
odmówił, wiedząc, że musi pozostać trzeźwym, by nie przespać powrotu Aurory.
Nie zamierzał zmrużyć oka, dopóki córka nie przekroczy progu mieszkania, a on
nie upewni się, że jest cała i zdrowa.
– Są już jakieś objawy? – zapytał cicho Will, nie
patrząc na niego.
– Poza buntem i informacją, że młoda planuje rozjaśnić
włosy? – parsknął, sięgając po szklankę z sokiem. – Nic, z czym już bym się nie
mierzył w przeszłości.
– To może być przełomowy rok – zauważyła Larissa,
siadając obok niego. Pod stołem, tak by ukryć ten fakt przed Williamem, co było
co najmniej idiotyczne, gdyż mieszkali już ze sobą od kilku miesięcy, chwyciła
go za rękę. – Nikt nie nastawia się na cud, w końcu na sobowtóra Kateriny
czekaliśmy prawie dwieście lat, a Aurora w ogóle nie przypomina matki…
Daniel pokręcił głową, ciężko wzdychając.
– Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Sami dobrze
wiemy, że w naszym świecie planowanie to niemożliwa do skontrolowania loteria.
Sam jeszcze dwadzieścia lat temu nie pomyślałby, że
będzie siedział przy jednym stole z Nocnymi, pijąc, żartując i przekomarzając
się. Ale życie właśnie tak się potoczyło, a on musiałby być głupcem, żeby tego
żałować. Wiele stracił, wiele pięknych chwil zmuszony był przypłacić bólem, ale
właśnie dla tych pięknych chwil byłby w stanie raz jeszcze przejść przez to
samo piekło.
Jego i Catherine dzieliły setki lat. Młoda ciałem ale
stara duchem żyła w wierze zupełnie innych przekonań i wartości. Teraz to
rozumiał i cenił, jednak w młodości… Nazywał ją egoistką, ale to on pragnął jej
tylko dla siebie. A to powodowało zgrzyty. Usiłował na siłę przeciągnąć ją na
swoją stronę, jakby to mogło coś zmienić. Ranił ją, chociaż jednocześnie
wiedział, że byłą to ostatnia rzecz, do jakiej chciałby dopuścić. Cała ich
relacja była bowiem jednym, toksycznym paradoksem. A mimo to żadne z nich nie
zamieniłoby jej na nic innego.
Czasem zastanawiał się, czy to wszystko w ogóle go
spotkało. Potem jednak spoglądał na drugi koniec pokoju, gdzie w kącie
siedziała Aurora zatopiona we własnym świecie, i mimowolnie się uśmiechał,
wspominając wydarzenia poprzedzające jej poczęcie, a także te nieszczęsne
narodziny w szpitalu psychiatrycznym. Nie byli normalną rodziną, temu jednemu
nie mógł zaprzeczyć. Świat mógł być okrutny, klątwa nie mieć żadnych zasad, ale
w całym tym szaleństwie kochali się nad życie, i tylko to się dla niego
liczyło.
Kochał ją w czasach niepewnych, kochał nawet wtedy,
gdy ona nie była w stanie odwzajemnić jego uczuć. Teraz, mając ten poziom
wiedzy i życiowego doświadczenia, zrobiłby wszystko inaczej. Jedyne, czego by
nie zmienił, to obiektu swoich westchnień. Catherine bowiem już na zawsze miała
pozostać jego wielką, pierwszą miłością, o której nie sposób zapomnieć nawet w
najmroczniejszych czasach.
Tamtego dnia po raz pierwszy od szesnastu lat zasnął
bez wspomagaczy. Nie przeczytał listu, nie znieczulił się alkoholem. Po prostu
położył się na łóżku obok Larissy, która przez wszystkie te lata trwała w jego
cieniu, nie narzucając się, lecz po prostu czekając na dogodny moment, i zasnął
– spokojny i beztroski jak jeszcze nigdy wcześniej.
Aurora nienawidziła całego tego gadania o wielkich
rzeczach, których miała dokonać. Nie była swoją matką, w niczym jej nie
przypominała – a tego typu przytyki tylko niepotrzebnie ją raniły. To nie tak,
że nie chciała, by ludzie porównywali ją do jej walecznej, odważnej i dumnej
Catherine Evans. Jej jedynym pragnieniem było tylko to, by ludzie nie pokładali
w niej tak wielkich oczekiwań. Mimo iż nikt bezpośrednio na nią nie naciskał,
ona czuła się osaczona i obserwowana, tak jakby każdy czekał na jej błędny
krok. Z listów, które otrzymała od matki, wiedziała doskonale, jakich symptomów
wypatrywać. Nie miała jednak pojęcia, czy takowe pojawią się u niej, a jeśli
tak – czy mówić o nich tacie.
Widząc, że Nina niepostrzeżenie wymyka się z salonu z
jakimś przystojniakiem, westchnęła bezgłośnie. Wiedziała, że gdyby chciała,
mogłaby bez problemu pójść w ślady przyjaciółki; dzięki dobrym genom miała powodzenie wśród chłopaków. Problemem pozostawało jednak to, że
ludzie nie byli kompletnie w jej typie. W porównaniu do wyrachowanych Nocnych
nastoletni chłopcy wydawali jej się zbyt roztrzepani i lekkomyślni, by miała
ochotę wchodzić z nimi w jakieś głębsze relacje. Poza tym wciąż nie
kontrolowała swoich wampirzych popędów. Gdybym w czasie niezobowiązującego tête-à-tête
jej kły nagle się wysunęły, musiałaby nieźle się z tego tłumaczyć. Na swoje nieszczęście nie odziedziczyła
fiołkowych oczu matki, dzięki którym mogłaby wyciszyć taką sprawę, wolała więc
niepotrzebnie się nie wychylać.
Co się zaś tyczyło spraw królowania, Aurora miała
kompletnie gdzieś to, co myślą o niej inni. Kiedy była młodsza, lubiła słuchać
opowieści o swojej mamie Królowej, a także gdy tata nazywał ją księżniczką, ale
nic ponad to. Nie uważała Nocnych za krwiożercze potwory, gdyż wujek William i
Larissa a także babcia Dehlia kojarzyli jej się pozytywnie, lecz mimo wszystko nie
czuła tego dziwnego popędu, o którym pisała mama. Nie poczuwała się Matką ani
Królową. W głębi serca czuła, że to wszystko, cała ta wielka klątwa, którą ją
straszą, zwyczajnie rozejdzie się po kościach.
Aurora westchnęła raz jeszcze, po czym wstała z kanapy
i ruszyła bezpośrednio w kierunku wyjścia. Parapetówka, na którą wyciągnęła ją
Nina, z początku wydawała jej się naprawdę przyjemna, ale kiedy przyjaciółka ją
zostawiła, zaczęła odczuwać znudzenie. A z racji iż nie należała do osób
przebojowych, które bez skrupułów podeszłyby do kogoś i zagadała, była skazana
na łaskę Niny.
Nikt nie zwrócił uwagi na to, że opuszcza imprezę
jeszcze przed północą. Jedyną osobą, którą ją zauważyła, był jakiś dzieciak,
który po wypiciu o jednego piwa za dużo zatoczył się na nią, ostatecznie
potrącając u szczytu schodów. Aurora tak bardzo skupiła się na podtrzymywaniu
zapijaczonego kolegi, że zapomniała o własnych stopach. Ostatnim, o czym
pomyślała, spadając w dół schodów, było to, że tata nigdy więcej nie puści jej
na imprezę, jeśli wróci z niej potłuczona.
Aurora zacisnęła powieki, przygotowując się na bolesne
zderzenie z posadzką piętro niżej, ale nic takiego nie nastąpiło. Rzeczywiście,
uderzyła w coś twardego, ale było to znacznie mniej przejmujące uczucie niż
zakładała.
Dopiero gdy otworzyła oczy i przyjrzała się
mężczyźnie, który przybrał rolę jej wybawcy, coś zmiażdżyło jej żebra i na pół
minuty pozbawiło tchu. Na kilka zdecydowanie zbyt długich chwil przepadła w
głębi jego onyksowego spojrzenia, nie potrafiąc wykrztusić słowa podziękowań.
– Nic ci nie jest? – zapytał nieznajomy, uśmiechając
się w sposób, który był w stanie wynagrodzić Aurorze wszelkie krzywdy, których
nawet nie doświadczyła.
– Nie – oznajmiła, zagryzając dolną wargę.
Nie skłamała, gdyż fizycznie naprawdę czuła się
dobrze. Psychicznie jednak odczuła zmianę, która jej się nie spodobała. Czuła jakby…
jakby ktoś nagle odblokował jakiś zepsuty mechanizm w jej piersi, pozwalając
jej w pełni odetchnąć.
Miała tylko
nadzieję, że to nie było to całe wielkie „bum”, przed którym przestrzegał ją
tata, a na które próbowała przygotować ją mama…