"Niebezpieczne jest to, że jestem niebezpieczna
I mogę rozerwać Cię na strzępy
Schwytam Cię, dorwę Cię,
Chcę posmakować jak krwawisz
Jesteś moim zabójstwem nocy..."
I mogę rozerwać Cię na strzępy
Schwytam Cię, dorwę Cię,
Chcę posmakować jak krwawisz
Jesteś moim zabójstwem nocy..."
Westchnęłam
ciężko, przewracając się na plecy. Kiedy rozmawiałam z Dehlią na temat procesu
przemiany w Mieszańca, zapomniałam zapytać, ile należy czekać na efekty. W
przypadku Daniela – chociaż z nim to akurat inna, bardzie skomplikowana kwestia
– zajęło to prawie dwadzieścia cztery godziny. Nie miałam jednak aż tyle
wolnego czasu. A po spędzeniu godziny w łóżku obok trupa zaczęłam się trochę nudzić.
Niewiele
myśląc zsunęłam się z posłania. Nieco zakręciło mi się w głowie, gdy wstałam,
ale wystarczyło, bym odczekała kilka chwil, a uczucie dyskomfortu zniknęło.
Wkładając na stopy szpilki – zaledwie dziesięciocentymetrowe, choć Larissa
upierała się przy znacznie wyższych – wybrałam numer Williama, próbując się z
nim skontaktować. Może nie było to zbyt dojrzałe podejście, ale planowałam
zrzucić na niego całą czarną robotę. On miał o wiele więcej cierpliwości,
spędzenie kilku godzin w obecności trupa nie powinno zrobić mu więc szczególnej
różnicy.
Na
moje nieszczęście Nocny nie był osiągalny. Gdyby jednak spojrzeć na to z
drugiej strony, dobrze na tym wyszłam. Kiedy wychodziłam z domu, nie
powiedziałam mu, gdzie i po co się wybieram. Zważywszy na mój stan, na którego
punkcie Will był wyjątkowo przeczulony, moja misja, bez względu na to w jak
szlachetnych intencjach podjęta, mogłaby mu się więc nie spodobać.
Zrezygnowana
ponownie opadłam na posłanie obok Jamesa. Nie licząc nienaturalnie wykręconej
głowy wyglądał zupełnie tak, jakby spał. Osobiście zadbałam o to, by sprawiał
takie wrażenie, zamykając jego szeroko otwarte w wyrazie zdumienia oczy.
Im
dłużej mu się przyglądałam, tym bardziej pospolita wydawała mi się jego uroda.
Modnie przycięte, jasne włosy – teraz roztrzepane i potargane – wysokie kości
policzkowe, które tworzyły iluzję dołków w policzkach, a do tego wąskie usta,
których kąciki skierowane były do dołu, co sprawiało, że dopóki się nie
uśmiechał, wyraz jego twarzy pozostawał poważny i smutny. Doskonale jednak
wiedziałam, że to nie ze względu na jego urok zewnętrzny, którego mimo wszystko
nie można było mu odmówić, zdecydowałam się go przemienić. Pomijając już to, że
zwyczajnie zapragnęłam poznać historię smutnego, blondwłosego chłopca sączącego
drinki w samotności, biła od niego mroczna, tajemnicza aura obok której nie mogłam
przejść obojętnie. Był pod tym względem niesamowicie podobny do Colina –
Dziennego, którego poznałam na swoim urodzinowym balu urządzanym przez Radę.
Colin, mimo iż jego natura temu przeczyła, był zafascynowany światem cienia i
nocy. Wyczuwałam, że James równie szybko odnajdzie się w tym otoczeniu – w
końcu zabił innego człowieka i nie odczuwał w związku z tym praktycznie żadnych
wyrzutów sumienia. Mrok był mu pisany. I absolutnie nie żałowałam przelanej w
jego imieniu krwi.
Kiedy
przesunęłam opuszkami palców po jego policzku, nie drgnął ani o milimetr. Tylko
westchnęłam zrezygnowana, w myślach odliczając zmarnowane na bezczynne czekanie
minuty. Wiedziałam jednak, że nie mogę go tak po prostu porzucić. Gdyby obudził
się w pokoju sam, zacząłby wariować. A ja miałam dotkliwą świadomość tego, że
pod nami w kasynie bawiło się setki niewinnych ludzi. Nie mogłam aż tak
pobłażać swojemu pierworodnemu, gdyż to mogłoby źle wpłynąć na moją reputację
wśród pozostałych poddanych.
Minęło
nie więcej niż dziesięć minut od mojej próby nawiązania połączenia z Willem,
gdy ponownie sięgnęłam po telefon. Tym razem jednak miałam dobry powód ku temu,
by ściągnąć do hotelu pomoc.
Komórka
wypadła mi spomiędzy palców, gdy uścisk w piersi, do tej pory tłumiony i dzięki
temu naprawdę znośny, nagle przybrał na sile. Docisnęłam dłoń do klatki
piersiowej, biorąc urwany oddech. Nieprzyjemny ucisk odpuścił równie szybko, co
się pojawił, ja jednak wiedziałam, że nie wziął się znikąd.
W
pośpiechu zbierałam swoje rzeczy porozrzucane po hotelowym pokoju, jednocześnie
zmagając się z zawrotami głowy wywołanymi niedoborem krwi. W moim przypadku
każdy, choćby najmniejszy ubytek był niebywale poważny. Zamiast uganiać się po
mieście i szukać źródła ucisku w piersi powinnam leżeć i pozwolić mojemu ciału
się zregenerować. Jedno jednak powinnam,
a drugie musiałam. To jedna z tych
chwil w życiu, gdy musiałam wybrać między ważnym a ważniejszym.
–
Larissa – rzuciłam na bezdechu, słysząc, że brunetka zaakceptowała połączenie. –
Hotel Luxor, pokój dwieście dwadzieścia dziewięć. Na łóżku leży ciało. Jak
najdyskretniej przetransportuj je do nas. Umieść je w mojej sypialni.
Cisza
w słuchawce trwała o sekundę za długo, co świadczyło o tym, że ją zaskoczyłam.
–
Z całym szacunkiem, ale czy ty już do reszty zwariowałaś? Po cholerę ci to
ciało?!
–
Do mojego powrotu nie powinien się obudzić – kontynuowałam niezrażona. – Gdyby
jednak stało się inaczej, pamiętaj, że nie może opuścić domu. Możesz mu dać
nieco krwi, jeśli będzie miał takie życzenie. Ach, no i Will nie może się o tym
na razie dowiedzieć. Ale wtajemnicz Dehlię, ona ci pomoże.
–
Catherine…
–
Muszę lecieć – urwałam, dopadając drzwi. – Pokój dwieście dwadzieścia dziewięć.
Pośpiesz się. James nie może zostać długo sam.
Ignorując
falę pytań, która nastąpiła po mojej wypowiedzi, rozłączyłam się i schowałam
telefon do torebki. Po chwili namysłu torbę z rzeczami osobistymi porzuciłam
obok ciała, mając nadzieję, że Iss domyśli się i zabierze ją ze sobą.
Wystarczyło, że musiałam kręcić się po mieście w szpilkach; tachanie ze sobą
kopertówki nie było najlepszym pomysłem.
Po
raz ostatni spojrzałam na Jamesa. Upewniwszy się, że nadal śpi jak zabity –
niezamierzona gra słowna – opuściłam sypialnię. Przez kilka chwil nie
wiedziałam do końca, gdzie się udać, ale ostatecznie stwierdziłam, że najlepiej
będzie zacząć od wyjścia na zewnątrz. Ukłucie w piersi, choć krótkotrwałe, było
niebywale bolesne, co mogło świadczyć tylko i wyłącznie o tym, że któryś z
moich poddanych znajduje się w pobliżu. Nie było to uczucie, które mogłabym
utożsamiać z typową tęsknotą, co sugerowało, że któryś z Nocnych znajduje się w
niebezpieczeństwie.
Powietrze
na zewnątrz niewiele różniło się od tego w kasynie – ciężkie i duszące,
niepozwalające swobodnie odetchnąć. Jeśli miałam być szczera temperatura, która
mimo późnej pory wciąż wskazywała na to, że znajdowaliśmy w pustynnej strefie
klimatycznej, nie wpływała pozytywnie na moje osłabienie i lekkie zawroty
głowy. W tamtym momencie nieco zatęskniłam za przejmującym do szpiku kości
chłodem panującym w Montanie.
Przechyliłam
głowę, nasłuchując podejrzanych odgłosów, ale w mieście, które dopiero nocą
budziło się do życia, nie było to łatwe. Podstawowe zmysły, takie jak słuch czy
węch, w tej konkretnej kwestii miały mnie zwyczajnie zawieść. Jeśli chciałam odnaleźć
zagrożenie, zmuszona byłam polegać na łączącej mnie z Nocnymi więzi i zwyczajnej
intuicji.
Obok
mnie przebiegła zapłakana, lekko kulejąca kobieta. W normalnych okolicznościach
prawdopodobnie nawet bym na nią nie spojrzała – miałam wystarczająco dużo własnych
problemów, nie zamierzałam zawracać więc sobie głowy czyimiś. Jednak jej
zapach, przesiąknięty na wskroś krwią i zgnilizną, przykuł moją uwagę. Niewiele
myśląc chwyciłam ją za nadgarstek i przyciągnęłam do siebie.
–
Nie, proszę, nie rób mi krzywdy! – wyjęczała, lekko zataczając się do tyłu. Jej
błękitne, pełne łez oczy były szeroko otwarte w wyrazie przerażenia.
Ujęłam
jej podbródek między kciuk a palec wskazujący i zmusiłam do odchylenia głowy.
Obnażony lewy bok szyi naznaczony był śladami kłów i strużkami świeżej i
zakrzepniętej krwi. Ktokolwiek jej to zrobił, nie zdążył zdziałać zbyt wiele.
Poza poszarpaną skórą wokół rany, co było prawdopodobnie spowodowane zbyt
szybko i nieumiejętnie wyciągniętymi kłami, dziewczyna zdawała się być cała i
zdrowa.
Nie
mogłam jednak polegać tylko i wyłącznie na swojej intuicji.
Już nie.
Wciągnęłam
do płuc lekko słodki zapach blondynki, planując z jego pomocą odtworzyć trasę,
którą przemierzyła, a tym samym odnaleźć jej napastnika. Następnie
przyciągnęłam ją z powrotem do siebie, zmuszając do tego, by spojrzała mi
prosto w oczy.
–
Przepraszam za to – szepnęłam, jednym sprawnym gestem skręcając jej kark – że
nawet nie jest mi przykro.
Odepchnęłam
od siebie jej kruche, skażone śliną i jadem jednego z mieszańców Alison ciało,
nieszczególnie przejmując się tym, że zostawiam je na widoku. Moim jedynym
zmartwieniem w tamtym momencie było to, czy wampirze substancje nie zaczęły już
przeprowadzać zmian w jej organizmie. Było wysoce prawdopodobne, że do pełnej
transformacji niezbędny był jad Masona, zaś ten pochodzący od Odmieńca na
niewiele się zda. W głębi duszy skrycie na to liczyłam, gdyż nie potrzebowałam
kolejnego bezmózgiego zombie-mieszańca na liście moich zmartwień.
Nie
chcąc tracić więcej czasu, przeszłam ponad trupem i ruszyłam tropem jej
niknącego, słodko-zapleśniałego zapachu. Ból w piersi nie malał, co mogło
oznaczać tylko tyle, że zbliżałam się do celu.
Krzyk,
który przebił się przez miejski gwar, trafiając wprost do moich uszu,
zmotywował mnie do zwiększenia tempa. Przyśpieszyłam, ignorując tym samym
odciski powstałe za sprawą niewygodnych butów, a także zawroty głowy, które
stawały się coraz bardziej uciążliwe. Każdy, nawet najmniejszy ubytek krwi w
moim organizmie dawał mi się we znaki. Rzucanie się w wir walki w takim stanie
było co najmniej samobójstwem, ale był to jednocześnie jeden z tych impulsów,
których nie potrafiłam zwalczyć.
Jedna
z moich podopiecznych ponownie wrzasnęła, tym razem jednak bez trudu
rozpoznałam jej tożsamość, gdyż z racji niewielkiej odległości między nami więź
przybrała na sile. Z jej pomocą odebrałam również uczucia Lysandry – jej
strach, niepewność i ból. To ostatnie szczególnie mnie ubodło.
Gwizdnęłam,
jakbym wołała do siebie nieswornego psa, żeby przykuć uwagę przypierającego
Lysandrę do ściany potwora. Ten momentalnie się odwrócił, wyraźnie rozproszony.
Zamiast jednak utkwić we mnie spojrzenie na dłużej i odpowiedzieć na atak, w
końcu perfidnie go prowokowałam, obrócił szybko twarz w przeciwnym kierunku,
wypatrując kogoś lub czegoś w mroku. Kiedy niewiele myśląc ruszyłam w stronę
zacienionego przejścia, coś zaszeleściło, a następnie dało się słyszeć odgłos
stukających o beton obcasów. Chociaż rzuciłam się w pościg od razu, po kilku
przebiegniętych metrach zrozumiałam, że osoba, którą goniłam, zniknęła.
Albo
przyczaiła się w mroku, by zaatakować.
Stanęłam
pośrodku, cóż, niczego i zaczęłam
nasłuchiwać. Próbowałam skupić się na tym, by odnaleźć intruza, nie zaś na tym,
co zrobię, gdy już go odnajdę. Moją jedyną bronią były kły i obcasy.
Znajdowałam się bowiem w przejściu łączącym dwie ulice – walka w tym miejscu
byłaby właściwie niemożliwa. Nade mną znajdowało się coś w rodzaju dachu, przez
co jedynym źródłem światła były punkty znajdujące się po przeciwnych krańcach
tunelu. Mogłam co prawda polegać na pozostałych zmysłach, ale przez wzgląd na
niedobór krwi w moim organizmie, było to ciężkie i praktycznie niewykonalne
zadanie.
–
Nie uważasz, że ta zabawa w kotka i myszkę to przegięcie? – rzuciłam w mrok,
próbując sprowokować czyhającą na mnie postać. Byłam więcej niż pewna, że
osobą, która przede mną uciekała, była sama Alison. – Nie mamy siedmiu lat, królowo.
Przydomek
zabrzmiał gorzko i wręcz prześmiewczo w moich ustach. Gdybym była nią, już
dawno bym zaatakowała, chcąc obronić swoje dobre imię.
Ale
Alison choć – według relacji Daniela – szalona nie przejawiała skłonności do
działań spontanicznych i lekkomyślnych. Jeśli tkwiła gdzieś w mroku, nie
zamierzała się zdradzać.
„Po trupach do celu…”
To
najwidoczniej jeszcze nie był nasz czas. Zabiła wciąż zbyt mało moich ludzi, by
stanąć ze mną twarzą w twarz.
–
Następnym razem – wysyczałam – ja przejmę skrzypce. Zatańczysz, jak ci zagram, królowo. Na własnej skórze przekonasz się,
co to znaczy zadzierać z samą Kateriną Iwanow.
Nie
czekając na odpowiedź rzuciłam się w kierunku wyjścia z tunelu. Gdyby nie
kolejny, trzeci już wrzask Lysandry, prawdopodobnie dalej tkwiłabym w
ciemnościach, gadając sama do siebie.
–
Niedobry pies – warknęłam, łapiąc mieszańca Alison za brzeg koszuli. Zaskoczony
nieszczególnie się opierał, bo bez trudu odciągnęłam go od rannej wampirzycy. –
Siad.
Mężczyzna,
o ile tak można określić tę zniekształconą maszkarę, odbił się od sąsiedniej
ściany zaułka, o mały włos nie tracąc całkowitej równowagi. Podczas gdy on
próbował otrząsnąć się po uderzeniu, ja sprawdzałam, co z Lysandrą. Wystarczyło
tylko jedno spojrzenie prosto w jej oczy, więź zrobiła za nas resztę. Odmieniec
ugryzł ją i upuścił nieco jej krwi, ale wciąż nie podał jej jadu należącego do
Masona. Reasumując – to były więc jedynie zadrapania, z którymi upora się w
przeciągu kilku godzin.
Odmieniec
ruszył w naszą stronę, dla odmiany napierając jednak na mnie, nie na Lysandrę.
Wampirzyca, zrozumiawszy, że nie mam przy sobie żadnej broni, podzieliła się ze
mną własną. W ostatniej chwili przechwyciłam rzucony przez nią sztylet i
zamachnęłam się nim w kierunku Odmieńca. Odskoczył ode mnie, parując cios
przedramieniem. Ostrze przecięło naznaczoną czarnymi żyłami skórę, bez
mniejszych trudności rozdzierając mięso. Z wytworzonej rany zaczęła skapywać
czarno-srebrna substancja. Krople jego zmodyfikowanego osocza syczały
nieprzyjemnie w kontakcie z betonem, zostawiając na nim osmolone ślady, czy
jego ubraniami, wypalając w materiale dziury.
Zły ruch, Królowo.
Strzepnęłam
ostrze, próbując w jak najmniej inwazyjny sposób strącić z niego trującą
substancję. Odmieniec, dostrzegając moje nieudolne próby uchronienia się przed
jego toksycznością jedynie się uśmiechnął.
–
Co wy próbujecie tym osiągnąć? – zapytałam, grając na zwłokę.
Odmieniec
przechylił lekko głowę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Zamiast mi jej
jednak udzielić, rzucił się ponownie w moją stronę. Był tak blisko, że
skapująca z jego rany krew dosięgnęła moich stóp. Zduszenie okrzyku bólu było
praktycznie niewykonalne. Udało mi się walczyć z tym impulsem tylko kilka
sekund.
–
Czy twoje potworki tak umieją? – wysyczał Odmieniec, świdrując mnie swoimi
przekrwionymi, czarnymi jak noc oczami. – Jesteś niczym w porównaniu do naszej
Królowej. Zacznij oswajać się z tą myślą, a może przestanie być ona dla ciebie
aż tak bolesna…
Korzystając
z momentu jego nieuwagi wbiłam mu sztylet w pierś. Cios był zbyt szybki i nieprzemyślany,
przez co chybiłam, nadziewając się na jedno z żeber. Zanim wyszarpnęłam ostrze,
on już zdążył się otrząsnąć. Odskoczyłam do tyłu, próbując się ratować, jednak
na niewiele się to zdało. Odmieniec w dwóch susach pokonał dzielący nas
dystans, przyszpilając mnie do ściany.
–
Jesteś taka żałosna – westchnął.
Potrząsnęłam
głową, desperacko próbując osłonić szyję, kiedy się zbliżył. Jego
zniekształcona twarz znajdowała się na wysokości mojej w odległości nie więcej
niż dziesięciu centymetrów. Czułam wyraźnie jego przesiąknięty smrodem
przegniłej krwi oddech na policzku.
–
Może powinnaś się po prostu poddać? Oszczędziłabyś sobie całej tej hańby.
Lysandra,
zdradzając swoje zamiary bojowym okrzykiem, rzuciła się od tyłu na Odmieńca.
Działania osłabionej wampirzycy jedynie go rozbawiły. Pozbawił ją przytomności
jednym, szybkim ruchem lewej dłoni, który ledwo co zarejestrowałam. W jednej
sekundzie przyszpilał mnie do ściany, zaś w drugiej zdzielał Lysandrę przez
głowę.
–
To ma być ta twoja armia? – parsknął.
Szarpnęłam
uwięzionymi dłońmi, próbując się wyzwolić. Byłam jednak nader dotkliwie
świadoma ubytku krwi, nudności i zawrotów głowy, które od kilku godzin wytrwale
krzyżowały wszystkie moje plany.
Rysy
jego twarzy wciąż się zmieniały. Czarna substancja wypełniająca jego żyły
krążyła tuż pod skórą, zniekształcając i szpecąc. Nie potrafiłam nawet patrzeć
mu prosto w oczy – ich barwa wciąż się zmieniała, bledła i intensyfikowała, źrenice
zaś rozszerzały się i kurczyły. Nie było w nim nic stałego. Był jedną, wielką,
chodzącą sprzecznością. Podtrzymywany przy życiu dzięki martwej materii, jaką
był jad Masona. Domyśliłam się tego, gdy próbowałam nawiązać z nim jakąkolwiek
więź, aby następnie użyć przeciwko niemu perswazji. Mimo iż jego ciało było żywe, wnętrze
pozostawało martwe.
–
Moja Królowa ma dziś dobry dzień – wyszeptał. Uścisk wokół mojego lewego
nadgarstka zelżał, by ostatecznie całkowicie zniknąć. Nim zdążyłam zorientować
się w jego działaniach, Odmieniec wyciągał coś z kieszeni. – Zaprzepaściłaś już
tyle szans, by do nas dołączyć… Wiedz, że ta propozycja współpracy jest ostateczną.
Otworzyłam
usta, ale przez kilka długich sekund nie byłam w stanie wykrztusić z siebie
choćby słowa.
–
O czym ty… Och.
Strzykawka
w jego dłoni zalśniła złowrogo w słabej poświacie odległych lamp ulicznych.
Jedną ręką wtłoczył do jej wnętrza powietrze, zaś drugą wygodnie umieścił na
moim gardle, unieruchamiając tym samym znacznie sprawniej. Gdybym zaczęła się
szarpać, zacząłby mnie dusić.
–
Spokojnie, Królowo. Boli tylko przez chwilę – parsknął, ignorując moje
desperackie nawoływania o pomoc. – A potem się umiera.
Nie
krzyczałam, kiedy igła wbijała mi się w skórę, ani kiedy jej zawartość została
jednym, sprawnym wciśnięciem wtłoczona do moich żył. Wrzask nadszedł dopiero wraz
z bólem.
Bólem niepodobnym do tego, który przywykłam
odczuwać w całej mojej niezbyt długiej, ale usianej cierpieniem egzystencji.
Jedyne,
o czym byłam w stanie myśleć, kiedy jad Masona krążący w moim krwioobiegu pomału
mnie zabijał, był cytat pochodzący ze zdezelowanego egzemplarza „Lolity”
czytanej przez Daniela:
„Wiesz, w umieraniu
najstraszniejsze wydaje mi się to, że człowiek jest zdany tylko na siebie…”
††††††††††
Dzień dobry!
I... i to w sumie tyle ode mnie. Z rozdziału, mimo iż końcówka drastycznie odbiega od pierwowzoru, jestem naprawdę zadowolona, a to chyba najważniejsze. Pozwoliłam sobie na większą niż zazwyczaj improwizację, ale nie żałuję. Pisanie rozdziału, w którym Cat miała wyjść na wybawcę i bohatera zajęło mi przeszło miesiąc - i niewiele z tego wyszło. Zaś ten za sprawą dość szalonej, ale jakże motywującej myśli powstał w przeciągu kilku godzin.
Do napisania,
Klaudia
Klaudia
Kiedy następny rozdział?
OdpowiedzUsuńPostaram się dodać coś w weekend. Przez te upały nie miałam kompletnie chęci do pisania ;)
UsuńSzczegóły. Nie wiem, może to tylko ja, ale zawsze zachwycają mnie przede wszystkim szczegóły – take drobiazgi, które na swój sposób odwalają cała robotę. Tak jak tutaj, bo zachowanie i myślenie Catherine jest po prostu kluczowe. I podkreśla zmiany, które zakończyły się kilka rozdziałów temu.
OdpowiedzUsuńOna się nudzi. Siedzenie przy ciele ją nudzi. To na swój sposób brzmi niedorzecznie, ale przecież z jej perspektywy to absolutnie normalna sprawa – bo i samo zabijanie nie jest już dla niej niczym szczególnym. W końcu robiła to tyle razy, prawda? To co powiedziała do tej kobiety, samo w sobie tez wiele mówi. Absolutnie żadnego żalu...
W sumie ciekawa sprawa. Bo Cat wciąż jest zdolna do pewnego rodzaju miłości – kocha Nocnych, są dla niej jak dzieci i rodzina. A z drugiej strony mamy ją jako bezduszną królową, która nie czuje niczego, kiedy zabija. Ciekawa zależność.
Opis tych zombie-wampirów również. Sprzeczność sama w sobie. Takie niby nic, ale do mnie absolutnie przemawia.
Heh, nie mogło się skończyć inaczej, prawda? Cóż, Cat miała rację: rzucanie się do walki w takim stanie było samobójstwem. Aczkolwiek sądząc po końcówce, gdyby zabiła się sama, bolałoby o wiele mniej...
Nessa
Końcówka mnie rozwaliła... nie no wiedziałam że ona umrze ale nie sądziłam że tak szybko i tak... Kurczę troche jest winna sama sobie, bo wyrwała się z motyką na księżyc no ale zobaczymy do czego to doprowadzi, lecę dalej czytać.
OdpowiedzUsuńShadow