sobota, 1 czerwca 2019

Rozdział 85


"Trzymała mnie niczym niczyje dziecko
Z dala od rodziny, przestrzeni i czasu
Ale chwyciłem ją za rękę i narysowałem linię
Którą oddzieliłem jej świat od mojego
Odnalazłem Boga, a ona nie miała racji..."






Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Zamknięto nas w jednej z najgorszych cel, jaką mogłam sobie wymarzyć – naszej dawnej sypialni. Zważywszy na wszystko to, co nas tu spotkało, było to torturą samą w sobie. Ostatnie wspomnienie, jakie wiązałam z tym pomieszczeniem, to kłótnia z Danielem, po której to niezatrzymywana w końcu uciekłam z Akademii. Wtedy też pierwszy raz szczerze i wprost powiedzieliśmy sobie: żegnaj. Przewrotny los sprawił jednak, że kilkanaście minut później znów wpadłam w jego ramiona i… przepadłam bezpowrotnie.
Ze zduszonym przekleństwem upadłam na krzesło, do którego następnie pozwoliłam się przykuć drugą parą kajdanek. Gdybym bardzo się postarała, udałoby mi się uwolnić, ale nie chciałam, by moje starania wyszły na marne. Zamiast więc zaimprowizować rozróbę, jak zrobiłaby to dawna Catherine, zaczęłam obmyślać plan działania. Wyłapywałam z otoczenia i rozmów pilnujących nas Strażników szczegóły, które mogły mi się jakoś przysłużyć.
Poza mną i Danielem w pomieszczeniu znajdowała się dziesiątka Strażników. Ilekroć się poruszałam, brzęcząc przy tym kajdanami, tyle samo pistoletów zaczynało mierzyć w moją głowę. A raz, kiedy założyłam nogę na nogę, do pomieszczenia wkroczyło dwoje kolejnych uzbrojonych Dziennych, zupełnie jakbym miała ich wszystkich zamordować przy użyciu moich starych, schodzonych martensów.
– Miałeś szansę stać się kimś, Shane – westchnął nagle jeden ze Strażników, którego kojarzyłam z widzenia.
– Zamiast tego związałem się z kimś, Michael, i zachowałem przy tym jaja – odburknął Daniel. Choć siedział na kanapie, a każdy jego ruch nie był monitorowany przez zgromadzonych, miał skute za plecami dłonie. – Ty z kolei zachowujesz się tak, jakby wyprali ci mózg.
– Ciekawe jak ty będziesz się zachowywał, jak ci sprzątną tę twoją pannę, a ciebie zaczną resocjalizować – odciął się tamten, prychając wymownie.
Michael sięgnął do kieszeni munduru i wyciągnął z niej paczkę papierosów. Wymuskał jednego ze środka i wsunął do ust, po czym podpalił przy użyciu zapałki. Nie potrzeba było wiele czasu, by dotarł do mnie duszący zapach nikotynowego dymu. Mimowolnie prychnęłam, kiedy przypomniałam sobie o wszystkich toczonych w tej kwestii z Danielem wojnach. Ja, jako ta niepaląca, nie mogłam znieść, gdy robił to w sypialni, z kolei jemu taka kolej rzeczy absolutnie nie przeszkadzała. Minęło sporo czasu, nim udało mi się namówić go do tego, by robił to na balkonie.
– Możesz wyjść na zewnątrz? – zapytałam zirytowana. – Nienawidzę, kiedy ktoś pali w pomieszczeniu.
Michael spojrzał na mnie, unosząc brew w wyrazie całkowitego nieposzanowania.
– A co, księżniczkę drażni nieprzyjemny zapach? Wybacz, wasza wysokość, ale absolutnie nie interesuje mnie to, co ci się podoba, a co nie.
Robiąc mi na złość podszedł bliżej, pochylił się nade mną i wydmuchnął dym z płuc prosto w moją twarz. W ostatniej chwili udało mi się zatkać usta i zamknąć oczy. Na oślep wykonałam zamach nogą, w ostatniej chwili trafiając Michaela prosto w twarz. Nie przewidział ataku z mojej strony, w dodatku był nieco zaślepiony dymem, dlatego też udało mi się trafić go w samą szczękę. Zatoczył się do tyłu i upuścił papierosa na podłogę. Pet upadł na dywan, wypalając w nim dziurę. Ktoś wpadł jednak na to, by zawczasu go przydeptać i zapobiec tragedii. Nie zrobił tego jednak Michael, gdyż wciąż nie dowierzając w to, co się dzieje, trzymał się za żuchwę i wyklinał, na czym świat stoi.
– Przywiążcie tej suce nogi! – zawył. – Złamała mi szczękę!
– Podejdź do mnie jeszcze raz, a spróbuję wybić ci również zęby – odgryzłam się, patrząc z satysfakcją, jak jęcząc z bólu opuszcza pomieszczenie. Rozejrzałam się po zgromadzonych, wyraźnie zmieszanych Dziennych, nie wiedzących, jak się zachować. – No, to jak będzie? Nie zwiążecie mi również nóg?
Żaden z nich nie odpowiedział na moją zaczepkę. Najwyraźniej bez wygadanego szefa, który w spektakularny sposób został przeze mnie ukarany, żaden z nich nie miał już ochoty się wychylać.
Przez kilka kolejnych minut w pomieszczeniu panowała cisza. Strażnicy w pogotowiu trzymali dłonie zaciśnięte na swoich pistoletach, ale ja na razie żaden z nich do mnie nie mierzył.
A mimo to czułam na karku oddech śmierci. Czekałam na jakiś znak ze strony Nocnych, ukłucie w sercu świadczące o tym, że są blisko… Z wypowiedzi Dziennych wnioskowałam, że nie mieliśmy wiele czasu. Mimo patroli poza terenem Akademii nikt nie natknął się na chcących mnie wyzwolić poddanych. Uświadomiwszy sobie tę okrutną prawdę zaczęłam mocniej zastanawiać się na ewentualnymi pożegnaniami. Tak na wszelki wypadek, w razie, gdyby pomoc miała nie nadejść…
– Danielu, pamiętasz, o czym rozmawialiśmy tego wieczoru, którego się tu przeprowadziliśmy? – zagadnęłam, obracając się przez ramię, by na niego spojrzeć.
– Pewnie się o coś pokłóciliśmy – prychnął. – Kręciłaś wtedy z Cole’m, przez co nie byliśmy ze sobą najbliżej.
– Później – dodałam, chcąc doprecyzować swoją wypowiedź. Wiedziałam, że Daniel prędzej czy później załapie aluzję. Nie mogłam wypowiadać się wprost ze względu na obecność Dziennych. – Między zmierzchem a świtem.
Świt był tu słowem kluczowym, dlatego też wypowiadając je, lekko skłoniłam głowę. Kiedy po twarzy Daniela przebiegł grymas zrozumienia, kamień spadł mi z serca. Chciałam w jak najmniej bezpośredni sposób przypomnieć mu o tym, by chronił Aurorę.
– To musi zostać między nami – podkreśliłam, nie spuszczając z niego wzroku. – Cokolwiek się dziś stanie, musisz bezpiecznie zachować nasz sekret. Rozumiesz?
– Będę bronił naszej małej tajemnicy nawet za cenę własnego życia – oświadczył, pewnie zadzierając głowę.
Przymknęłam powieki, wzdychając cicho, z żalem. Ból, który odczuwałam, nie miał nic wspólnego z tęsknotą i Nocnymi, ale równie mocno mi uwłaczał. Przywykłam jednak do tego, że cierpienie było obecne na każdym etapie mojego życia i nic nie mogłam na to poradzić. Moja egzystencja była bowiem jednym, niekończącym się pasmem zdrad, porażek i bólu.
Kiedy otworzyłam oczy, Daniel wciąż na mnie patrzył. Samym ruchem warg przekazałam mu te dwa słowa, które wypowiadałam względem niego zbyt rzadko, ale dopiero w obliczu śmierci byłam w stanie tego żałować.
Kocham cię.
Kochałam go już wtedy, kiedy myślałam, że nie jestem zdolna do miłości. A także wtedy, gdy umarł, a wraz z nim przepadła ta lepsza cześć mnie. Wtedy, kiedy przyznawałam się do tego głośno, a także wtedy, gdy byłam zbyt dumna, by się na to odważyć. Kochałam go; i miałam kochać aż po kres moich dni. A jeśli istniało jakieś życie po życiu – również wtedy.
Spojrzałam w górę, na śnieżnobiały sufit, i ponownie westchnęłam. Wybaczyłam już wszystkim ze swojego otoczenia, po części byłam pogodzona nawet z samą sobą. Zostawała jedna osoba, postawiona wyżej niż wszystkie inne, z którą moja relacja wciąż  nie powróciła na prawidłowe tory.
Nigdy nie byłam szczególne pobożną osobą, ale w momencie, w którym moje życie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zaczęło być kontrolowane przez Katerinę, Bóg stał mi się bliski. Sama świadomość, że nade mną stoi ktoś wyżej, ktoś kto ma więcej kontroli niż ja, napawało mnie spokojem. W złych chwilach zawsze zwracałam się do niego z modlitwą. Po pierwszej dokonanej przeze mnie zbrodni nasze stosunki nieco się ochłodziły, a przepadły całkowicie, gdy zrozumiałam, że umrę i nie mam szansy na ocalenie. Po co więc miałam modlić się do tego, który we mnie nie wierzył i bezceremonialnie spisał na straty?
Nawet w myślach nie byłam w stanie wypowiedzieć słów choćby najkrótszej z modlitw. Coś zwyczajnie blokowało mnie w tej kwestii – może sposób bycia, a może zwykła, ludzka pycha. Cokolwiek to było, nie pozwalało mi w zgodzie z Bogiem i samą sobą odejść z tego świata.
Kiedy drzwi prowadzące do sypialni uchyliły się, wszyscy automatycznie się wyprostowaliśmy. Spodziewałam się ujrzeć w progu cały zastęp Strażników na zastępstwo albo, co gorsza, Richarda i resztę Rady. Zamiast tego w przestrzeni między futryną a krawędzią drzwi dało się dojrzeć potarganą blond czuprynę.
– Lydia – wykrztusiłam, nie potrafiąc wyjść z szoku.
Wampirzyca odnalazła mnie wzrokiem, a na jej wargach zaigrał uśmiech. Mimo niepewności, którą byłam w stanie wyczytać z jej błękitnych oczu, uśmiechnęła się szerzej, kiedy wchodziła do środka, ukazując przy tym aparat na zębach. Świadomość, że nie wyprali jej mózgu i ona nie znienawidziła mnie tak jak Marlene i reszta znacząco poprawiła mi humor.
– Och, Evans, znowu stawiałaś opór, co?
Mimowolnie parsknęłam śmiechem na ten komentarz. Lydia od zawsze miała cięty język, dzięki czemu tak szybko udało nam się ze sobą zaprzyjaźnić. To właśnie lubiłam w niej najbardziej – jakkolwiek beznadziejna nie byłaby sytuacja, Kiełek nie owijał w bawełnę. Dodatkowo nawet w tych najbardziej popieprzonych sytuacjach ona starała się doszukiwać jakichś plusów.
Kiedy opuszczałam Akademię, Lydia miała nogę w gipsie, ponieważ złamała ją podczas jednego z treningów. Teraz jej kończyny były już w stu procentach sprawne, nie poruszała się o kulach, a w dodatku znacząco schudła. Nie była już tą uroczą, pulchną nastolatką, z której rówieśnicy lubili sobie stroić żarty, ale smukłą i ponętną kobietą. Szpitalny tryb życia mimo wszystko pozytywnie na nią wpłynął.
– Ale za tobą tęskniłam, Lyd – westchnęłam, przyglądając się przyjaciółce z nieskrywaną radością. – Wybacz okoliczności spotkania, ale...
– No właśnie, o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego cała Akademia chodzi na paluszkach, a ty siedzisz tu przykuta do krzesła?
Zmarszczyłam lekko brwi, doszukując się w jej tonie sarkazmu. Byłby on co prawda niewskazany i z całą pewnością przesadzony, ale nie widziałam innego wytłumaczenia dla jej dziwnych pytań.
– Ty naprawdę nie wiesz – bąknęłam zdumiona. – Stawiliśmy się tu z Danielem, by zawrzeć międzygatunkowy pokój… Ale wpieprzyliśmy się na minę. A konkretniej – moją ceremonię egzekucyjną.
Tym razem to Lydia przybrała zdumiony wyraz twarzy. Rozejrzała się po zgromadzonych Strażnikach, jakby dopiero teraz ich zauważyła.
– Co? Marlene powiedziała, że mam z tobą porozmawiać, dowiedzieć się, co u was słychać…
– Dokończyć przesłuchanie – podsumowałam gorzko, spoglądając na Daniela. – Żeby w razie czego móc się pozbyć wszelkich dowodów na istnienie mnie i klątwy.
Lydia aż się zachłysnęła. Obróciła się w kierunku jednego ze Strażników, krzykiem próbując dowiedzieć się od niego, czy to wszystko prawda. Kiedy ten nie odpowiedział, Lyd sama domyśliła się prawdy i zaczęła wygrażać nieobecnej w pomieszczeniu Marlene.
– A to suka! Jak mogła tak cię zdradzić? Byłaś dla niej jak córka!
– Panno Thompson, proszę natychmiast opuścić sypialnię – oświadczył bezceremonialnie jeden ze Strażników, chwytając ją za przedramię.
Lydia mechanicznie, niczym dzikie zwierzę, zaczęła wierzgać, próbując się oswobodzić. W tej samej chwili Strażnik postanowił użyć na niej paralizatora. Wampirzyca krzyknęła cicho, po czym bezwiednie upadła. Strażnik, który ją ogłuszył, w ostatniej chwili uratował ją przed upadkiem na podłogę. Ułożył jej drobne ciało na łóżku, a dłoń przykuł do jego ramy, zawczasu przeciwdziałając jej kolejnemu atakowi, który miał nastąpić po przebudzeniu. Kiedy uporał się z Lydią, spojrzał na mnie. Jego zielone oczy zapłonęły gniewem.
– Spróbuj choćby pisnąć, a potraktuję w ten sam sposób twojego kochasia – zagroził mi.
Mimowolnie zasznurowałam usta. Choć kipiała ze mnie wściekłość, nie mogłam pozwolić na to, by kolejna osoba, którą kocham, ucierpiała przeze mnie. Bezimienny Strażnik, widząc to, uśmiechnął się zwycięsko. Odpiął od paska walkie-talkie i po wylegitymowaniu się odpowiednim numerem poprosił o wsparcie do królewskiego apartamentu.
Zaledwie dwie minuty później do sypialni wkroczyło dwoje nowych Strażników. Nie byle jakich Strażników – był to Dean i Lewis, dwóch moich Mieszańców. Niemal jęknęłam z ulgi na widok znajomych twarzy. W ostatniej chwili udało mi się powstrzymać przed całkowitym zdradzeniem się.
Kiedy już myślałam, że Willowi nie udało się przeszmuglować nikogo na teren Akademii, on zaskakiwał mnie czymś takim. Obiecałam sobie, że zaraz jak to bagno się zakończy, gorąco go uściskam.
– Z Królową wszystko okay? – zapytał Dean, posyłając mi porozumiewawcze spojrzenie. – Marlene zaniepokoiły dobiegające z tego pomieszczenia hałasy.
– Trochę się stawiała, ale zażegnaliśmy kryzys – oświadczył Dzienny, który potraktował paralizatorem Lydię.
Dean skinął głową, po czym raz jeszcze spojrzał na mnie. Bezbłędnie odczytując jego następne zamiary, szarpnęłam dłońmi znacznie mocniej niż poprzednio, zrywając znajdujący się między nimi łańcuszek. Kiedy uwaga Strażników skupiła się na mnie, jak gdyby nigdy nic wstającej sobie z krzesła, Dean i Lewis zaatakowali. Dean w pierwszej kolejności bezceremonialnym gestem skręcił kark wampirowi, który skrzywdził Lydię. Kiedy jego ciało upadło na podłogę, wśród Strażników zapanowało poruszenie. W popłochu szukali broni, mierząc do dezerterów. Nim zdążyły jednak paść pierwsze strzały, Dean i Lewis obnażyli kły, zdradzając przed Dziennymi swoje dwa rzędy kłów i szkarłatnoczerwone ślepia. Wówczas Strażnicy zrozumieli, że nie mają do czynienia ze zdrajcami, lecz nową i nieznaną rasą wampirów, o której istnieniu nie zdawali sobie sprawy. Ich zaskoczenie podziałało na naszą korzyść, albowiem w trójkę udało nam się błyskawicznie uciszyć całą dziesiątkę. Ze względu na obecność Daniela żadnego z nich osobiście nie zamordowałam, ale jednocześnie nie oponowałam, gdy robił to któryś z moich Mieszańców.
Rozbroiliśmy Dziennych, przechwytując ich broń, a z kolei tych, którzy jedynie utracili przytomność, dodatkowo zakuliśmy. Dopiero wtedy podeszłam do Daniela i zajęłam się jego kajdankami. Najpierw ja pomogłam mu się pozbyć tych jego, a potem on, przy pomocy tego samego klucza, zdjął same bransolety z moich nadgarstków. Ledwo ostatnia z nich upadła ze stukotem na podłogę, przyciągnął mnie do siebie i mocno uścisnął.
– Musimy uciekać – oznajmił, nie wypuszczając mnie z objęć. – Sam nie wierzę, że to mówię, ale zbieramy Nocnych, przechwytujemy Aurie od rodziców i spadamy, gdzie pieprz rośnie. Byle dalej od tych ograniczonych wariatów.
– William czeka z całym oddziałem nieopodal. Czekają tylko na twój znak, Królowo – wtrącił Lewis, ponownie ogłuszając Dziennego, który odzyskał przytomność. Zrobił to jednym kopnięciem z taką lekkością, że aż parsknęłam.
Spojrzałam na swoich Mieszańców, zwartych i gotowych do walki, a następnie na udręczoną twarz mojego ukochanego. Jeszcze zanim zdążyłam się odezwać, Daniel przewidział moją decyzję, bo momentalnie zaczął odwodzić mnie od tego pomysłu.
– Obiecałaś, Catherine. Mówiłaś, że nie będzie żadnej wojny. Błagam, pomyśl o naszej córce…
– Myślę o niej – weszłam mu w słowo. Położyłam dłonie na jego policzkach, zmuszając go do tego, by na mnie spojrzał. – I właśnie dlatego muszę to zrobić, Danielu. Dla niej. Dla naszej Aurory.
Daniel pokręcił głową, wyraźnie nieprzekonany.
– Nie masz planu, broni ani ludzi. To szaleństwo. Nie, nie szaleństwo. Samobójstwo!
– Ale w szczytnym celu. Nie mogę dopuścić do tego, by za siedemnaście lat ci ludzie próbowali zrobić mojej córce to samo co mnie!
– Catherine – wtrącił napiętym głosem Dean. – Co robimy?
Rozbieganym wzrokiem wodziłam  pomiędzy dwójką moich Mieszańców. Podjęcie decyzji o wszczęciu rebelii było łatwe, przekonanie Daniela, by stanął po mojej stronie – niewykonalne. To była kolejna z sytuacji, w której żaden wybór nie był pozytywny i musiałam wybrać mniejsze zło.
– Kocham cię – wyszeptałam, po czym złożyłam czuły pocałunek na ustach ukochanego. – Obiecałeś, że ty również będziesz kochał mnie; bez względu na to, co stanie się w Akademii.
– Wiesz, że tak właśnie będzie – westchnął Daniel z rezygnacją.
Pocałowałam go raz jeszcze, nie potrafiąc się powstrzymać. Dopiero wtedy obejrzałam się na Deana,  także Lewisa, który wykorzystał czas oczekiwania na rozkucie Lydii. Wampirzyca drgnęła, ale nie otworzyła oczu. 
– Jak mogę się z nim skontaktować? – zapytałam Deana.
– Czają się na obrzeżach, ukrywają przed patrolującymi teren Strażnikami. Zamiast wejść główną a zarazem jedyną bramą, planują przedrzeć się na teren Akademii przez otaczające je mury – z każdej możliwej strony, by zyskać kilka cennych sekund.
Skinęłam głową, uznając plan Williama za rozsądny. Do Akademii prowadziła tylko jedna brama, patrolowana o każdej porze dnia i nocy – dlatego tak ciężko było mi się stąd wyrwać. Nocni jednak posiadali cały pakiet cech i sprawności, które ułatwią im wspinaczkę. Dla nich przedarcie się przez kilkumetrowe, betonowe ogrodzenie nie stanowiło najmniejszej trudności.
– Daj mi telefon. – Wyciągnęłam w kierunku Deana dłoń, dodatkowo poganiając go gestem. – Niech się w końcu zacznie prawdziwa zabawa.
Mieszaniec uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Kiedy podał mi komórkę, z pamięci wpisałam numer do Williama i zatwierdziłam zieloną słuchawką. Czekając na to, aż Nocny zatwierdzi połączenie, przeszłam na balkon, aby sprawdzić, jak wyglądają sprawy na dziedzińcu. Na widok nadjeżdżających od strony bramy limuzyn serce stanęło mi w gardle.
Panie i panowie, wybiła godzina zero.
– Najdroższa… – usłyszałam w słuchawce. – Wszystko w porządku? Dean i Lewis cię znaleźli?
– Na trzy – wyszeptałam, wodząc spojrzeniem od linii drzew z powrotem do parkujących obok fontanny na dziedzińcu samochodów. – Raz. – Z pierwszej limuzyny wysiadła pani Rose, jak zwykle owinięta wymyślnym szalem. – Dwa. – W stronę drugiej limuzyny ruszył John, rozkładając ręce w geście powitania. Wysiadający z auta Dan-Brodacz uśmiechnął się przyjaźnie do szefa ochrony. – I trz…
Zanim udało mi się dokończyć, tuż obok mnie rozległ się dźwięk przeładowywanej broni. Tak bardzo skupiłam się na Willu i tym, co działo się u moich stóp, że przegapiłam pierwsze sygnały zbliżającego się niebezpieczeństwa. Ostrożnie, nie wypuszczając telefonu z dłoni, obróciłam się w kierunku źródła dźwięku. Jakieś pięć metrów dalej, na sąsiednim balkonie, stała Marlene, pewną ręką mierząc do mnie z broni palnej.
– Ręce tak, żebym ja widziała! – krzyknęła. – Jeśli zaczniesz się stawiać, strzelę.
Przez kilka sekund mierzyłam się z dyrektorką spojrzeniami, rozważając w myślach wszystkie za i przeciw dwóch planów, które nasuwały mi się na myśl. Ponownie wybrałam jednak mniejsze zło, uśmiechając się przy tym.
– Trzy – rzuciłam do słuchawki.
W tym samym momencie rozległ się strzał. Mimo iż w tej samej chwili, w której pocisk wypalił z kabiny, odskoczyłam w kierunku wejścia do sypialni, nie udało mi się całkowicie zejść z trajektorii lotu kulki. Wpadłam do pomieszczenia, trzymając się za draśnięte ramię. Choć rana była niewielka, krwawiła i rwała jak cholera.
– Pierdolone serum czosnkowe – wysyczałam, kierując się w stronę szafy, w której przetrzymywaliśmy apteczkę.  Nim jednak zdążyłam znaleźć w niej bandaż i zrobić z niego opaskę uciskową, do pomieszczenia zaczęli wlewać się Strażnicy.
W dwudziestu pięciu metrach kwadratowych, na które składał się apartament, rozegrała się błyskawiczna, choć krwawa jatka. Znajdujący się na przedzie Dzienni do walki wykorzystywali noże i kastety, ale w starciu z niemalże niezniszczalnymi Mieszańcami ich broń na niewiele się zdawała. Tymi, którzy usiłowali do nas strzelać, zajęłam się osobiście. Z precyzją, którą zawdzięczałam głównie wampirzym zdolnościom, zdejmowałam Strażników jeden za drugim. Dean i Lewis wytrwale odpychali kolejne ataki tych, którym udało się przedostać przez barykadę, ostatecznie całkowicie tamując napływ Strażników do pomieszczenia. Wraz z Danielem zabarykadowali drzwi przy pomocy biurka, czym kupili nam nieco czasu.
Choć nie chciałam zostawiać Lydii w pokoju pełnym trupów, nie miałam wyboru. Na odchodne chwyciłam ją jeszcze za rękę, jednocześnie ją przepraszając i się z nią żegnając. Poganiana przez Daniela zrezygnowałam jednak ze zbędnych czułości.
Uciekliśmy przez okno w łazience. Nigdy wcześniej nie patentowałam tego sposobu ucieczki, ale Dean odkrył, że tuż pod nim znajduje się balkon, na który wystarczyło zeskoczyć. Normalnie bylibyśmy narażeni na odstrzał, ale Strażnicy byli zbyt zajęci odpieraniem zmasowanego ataku Nocnych. Tylko przez ułamek sekundy było mi dane podziwiać panujący na dziedzińcu chaos, ale zdążyłam się zorientować, że moich poddanych było na polu bitwy znacznie więcej, niż zdołałam zgromadzić w Vegas. Choć od samego początku nie zgadzałam się na wojnę, Williamowi w kilkanaście minut udało się nakłonić wampiry z pobliskich klanów, by dołączyli do swojej Królowej, dzięki czemu zyskaliśmy przewagę liczebną.
Jak raz nie przeszkadzało mi to, że postanowił sprzeciwić się moim rozkazom.
– Może powinieneś tu zostać? – zasugerowałam Danielowi, kiedy przedzieraliśmy się przez czyjś pokój w poszukiwaniu wyjścia.
W odpowiedzi jedynie na mnie spojrzał. I nie był to miły rodzaj spojrzenia. Chociaż od początku wiedziałam, że się nie zgodzi, wolałam zapytać. Gdzieś w głębi łudziłam się, że przystanie na moją propozycję i nie będzie ryzykował dla mnie swoim życiem, ale jednocześnie nie odczułam zawodu, kiedy zaoponował.
Korytarz okazał się być pusty. Choć jeszcze godzinę temu roiło się tu od Dziennych, teraz nie było tu żywej duszy. Wszystkiemu winna była rozgrywająca się na dziedzińcu bitwa. Każdy, kto potrafił walczyć i był względnie uzbrojony, musiał rzucić się w wir walki. Nie napotykając na żadne przeszkody, zaczęliśmy zbiegać po schodach – Dean i Lewis z przodu, ja i Daniel z tyłu, w dodatku trzymając się za ręce.
Odczuwałam podekscytowanie wymieszane ze strachem. Wojna trwale wiązała się z jakimiś stratami, a nie byłam pewna, czy jestem gotowa na stratę bliskich mi osób. Jednak nadzieja na nastanie nowego i lepszego świata pod panowaniem moim i Nocnych skutecznie przyćmiewała wszystkie mroczne strony.
Dopóki nie spróbowałam dopuścić Nocnych do mojego serca.
Przytłoczona nadmiarem ich uczuć, przede wszystkim bólem i złością, aż się zatoczyłam, spadając przy tym z kilku ostatnich ze schodów. Przed dotkliwszym upadkiem uratował mnie Daniel, który, tak jak to miał w zwyczaju, wytrwale dotrzymywał mi kroku. Zaniepokojony dotknął mojej wciąż nie do końca zasklepionej ranie na ramieniu, zakładając, że to ona jest powodem mojego osłabienia.
– Królowo – wtrącił szorstko Lewis. – Musimy im pomóc.
– Wiemy, że to dla ciebie trudne. My też to czujemy – dodał Dean, krzywiąc się wymownie. – Ale taka jest kolej rzeczy. Wiedzieliśmy, na co się piszemy.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Pokręciłam głową, odsuwając od siebie mroczne obrazy. Odcięcie się od moich poddanych kosztowało mnie mnóstwo energii, ale kiedy udało mi się tego dokonać, w moim sercu pozostała nienawiść należąca jedynie do mnie.
– Zróbmy to – wyszeptałam, podrywając się do pionu.
Dean i Lewis wymienili się między sobą dumnymi uśmiechami. Choć nie byli Mieszańcami długo, nie przeszkadzało im to w całkowitym utożsamianiu się z resztą moich poddanych. Domyślałam się, że w dużej mierze była to zasługa rozmów z Dehlią, które toczyli, kiedy myśleli, że nie podsłuchuję. Kilkukrotnie byłam świadkiem tego, jak staruszka opowiada im o ich zdolnościach i przywiązaniu łączącym z Królową. Kilka ciepłych słów wystarczyło, by uświadomić ich, że życie w mroku wcale nie musi być straszne, smutne i samotne.
Wiedząc, że nie mamy czasu na ckliwe mówki, wykorzystałam łączącą nas więź, by przekazać im, jak bardzo ich kocham i jestem wdzięczna za wsparcie, którym mnie otaczają. Oni również zachowali oszczędność w słowach, w zamian stawiając na mówiący znacznie więcej uśmiech. I choć żałowałam, że nie była już z nami Jamesa, byłam wdzięczna za tych dwoje bardziej, niż byłam gotowa przyznać głośno.
Kolejna rzecz, za którą będę musiała podziękować Williamowi…
Dean pchnął drzwi wejściowe, otwierając je na oścież. Powietrze na zewnątrz paradoksalnie zdawało się być bardziej parne i zatęchłe niż to wewnątrz. Dodatkowo zewsząd docierał do nas smród krwi, prochu strzelniczego, czosnku i potu. Rozmazane sylwetki, powiększające się z każdym kolejnym trupem kałuże krwi… Wszystkie te doznania zlewały się w jeden, wielki chaos – istną kakofonię dźwięków, zapachów i kolorów. Już raz doświadczyliśmy czegoś takiego, kiedy to zimą Nocni postanowili po raz pierwszy nawiedzić Akademię, ale wówczas nie dokonywali tak kolosalnych zniszczeń.
Choć dopiero zaczynało zmierzchać, pochmurna aura Montany wpływała na korzyść lubujących się w mroku Nocnych. W Vegas o tej porze spalili by się na wiór, podczas gdy tu, napędzani gniewem, siali zniszczenie niczym zesłane przez Boga na ziemię anioły zemsty. Podziwianie ich w pełnej krasie, grzesznych i brudnych, poruszało najmroczniejsze struny mojej duszy.
Złagodniałam, zostając matką. Część mnie tęskniła jednak za wolnością, jaka wiązała się z byciem Nocnym. Ten nieludzki popęd, który motywował do działania… Jedynie ci, którzy doświadczyli tego wrażenia na własnej skórze, byli w stanie zrozumieć, z czym to się wiązało. Dzienni zgrywali złych i gniewnych, podczas gdy my byliśmy czystą zemstą. Czystą, nieokrzesaną i grzeszną. Byliśmy jednak wystarczająco cywilizowani, by trzymać swe prawdziwe oblicza w ukryciu. Kiedy jednak te mroczne strony naszych podświadomości dochodziły do głosu…
Boże, miej litość dla naszych wrogów, albowiem oni sami zgotowali sobie taki los.
Po raz ostatni uścisnęłam dłoń Daniela, po czym rzuciłam się w wir walczących. Z boku wyglądało to tak, jakby Dzienni zlewali się z Nocnymi, ale kiedy stawało się częścią tego chaosu, dokładnie wiedziało się, jak się poruszać, by nie zbłądzić. Wykonywanie kolejnej serii ruchów było automatyczne; pamięć mięśni nie zawodziła nawet w chwilach kryzysowych. Cięcie nożem, kolejne wykopy i uniki… choć dawno niećwiczone, wychodziły mi naturalnie. Podobnie zachowywali się moi przeciwnicy. Mimo iż taniec śmierci nie rządził się żadnymi zasadami, każdy zdawał się znać kroki. Wygrywali jednak najsprytniejsi, najsprawniejsi i przede wszystkim – najodważniejsi. Nie każdego było bowiem stać na wykonanie ostatecznego, krwawego kroku. Chwila zawahania wystarczyła, by szalka zwycięstwa przechyliła się w kierunku drugiego z tańczących.
Tak było w przypadku większości moich napastników. Każdy z nich z początku okazywał pełną grację i skupienie, prowadząc ze mną zatartą walkę o dominację, ostatecznie jednak zawieszając broń. Wykorzystywałam wówczas moment ich zawahania, by w spektakularny sposób zakończyć występ. Zamiast jednak zebrać zasłużony aplauz, uciekałam dalej, pozwalając, by Katerina przeze mnie przemawiała.
– Larissa, uważaj! – wrzasnęłam, usiłując przekrzyczeć tłum. Wampirzyca obróciła głowę w moją stronę, w tej samej chwili obrywając nożem.
Biegnąc w jej kierunku, zdołałam postrzelić również Dziennego grożącemu Danielowi. Mój ukochany, wyswobodziwszy się z uścisku swojego byłego pobratymca, dokończył akt, skręcając mężczyźnie kark. Choć nie miałam czasy na to, by mu się przyglądać, wiedziałam, że nawet go to nie obeszło. Wojna miała jednak to do siebie, że zobojętniała ludzi na pewne zjawiska. W wirze walki zapominało się o tym, co było kiedyś, skupiając jedynie na tym, co działo się tu i teraz.
A tu i teraz mieliśmy do czynienia z bandą zdrajców, gotową zabić siedemnastoletnią dziewczynę tylko dlatego, że nie wpasowywała się w podawany przez nich schemat. Grupę ograniczonych pseudoprzywódców, którzy radzili sobie z problemami, poprzez ich całkowitą eliminację. Wampirów, którzy głosili hasła solidarności i równości, ale przy pierwszej nadarzającej się okazji byli w stanie wbić w plecy nóż swojemu poplecznikowi…
Chwyciłam za rękę Dziennego, który zaatakował Larissę, wykręcając mu ją do tego momentu, w którym wypuścił nóż, wrzeszcząc z bólu. Nie wypuszczając go, sprawiłam, że przede mną uklęknął. Dopiero wtedy, kiedy całkowicie go upokorzyłam, zanurzyłam wolną dłoń w jego piersi, wyrywając mu z niej serce.
– Gdzie Radni? – zapytałam wampirzycę, jednocześnie odpierając kolejny atak. Dzienny był bliski draśnięcia mnie w brzuch, ale w ostatniej chwili to Larissa go ode mnie przejęła ogłuszając go, a następnie bezceremonialnym ruchem podrzynając mu gardło.
– Sprawdź limuzyny – poleciła, odgarniając z czoła zbłąkany, skręcony kosmyk. – Widziałam też, jak jakiś Strażnik prowadzi kilkoro do Akademii.
Mimochodem pomyślałam o sali do Nocnych Treningów ukrytej w podziemiach. Poza oczywistą rolą, salka ta spełniała również rolę bunkra w przypadku ataków. To tam musieli być zgromadzeni nauczyciele i uczniowie, z którymi nie dane mi było się spotkać. Nie istniało inne miejsce, w którym Dzienni mogliby bezpiecznie przeczekać kataklizm.
Odpierając od siebie kolejne ataki, brnęłam przez tłum w kierunku limuzyn. Miałam nadzieję, że zastanę w niej chociaż jednego z Radnych. Uśmiercenie któregoś z nich sprawiłoby mi niebywałą satysfakcję.
Wydawało mi się, że polubiłam większość z nich, ale w tamtym momencie szacunek zachowywałam jedynie do matki Colina – ciężarnej, samotnej i znajdującej się z dala od całego tego bagna. Schlebiało mi, kiedy Radni traktowali mnie jak dorosłą, zwracali się do mnie królewskimi tytułami i pokładali we mnie ogromne nadzieje, ale teraz wiedziałam już, że to wszystko było jedynie grą, w której prowadzeniu byli niezastąpieni. Próbowali mnie zmiękczyć, wkupić w swoje łaski, aby potem w najmniej oczekiwanym momencie wbić mi nóż między łopatki.
Otworzyłam drzwi stojącego najbliżej mnie auta, zaglądając do środka. Zastałam tam jedynie kilka różnej wielkości plam krwi, co świadczyło o tym, że ktoś już mnie uprzedził. W kolejnym było podobnie. Nie zdążyłam sprawdzić, jak sytuacja wyglądała w trzeciej limuzynie, albowiem ktoś zaszedł mnie od tyłu i zaatakował. Upadłam na kolana, jeszcze bardziej niszcząc i brudząc swoją sukienkę. W momencie, w którym mój napastnik z bojowym okrzykiem usiłował się na mnie rzucić, przeturlałam się w bok, przesuwając się poza trajektorię jego skoku.
– Ty cholerna, niewychowana małolato! – wysyczała Marlene, odrzucając na plecy potargane, wysunięte ze zdezelowanego koka kosmyki. – Widzisz, co narobiłaś? Giną przez ciebie niewinni ludzie!
– Niewinni? – parsknęłam gorzko, wyciągając z buta nowy nóż. Ważąc broń w dłoni, przymierzyłam się do ataku. – Opowiedz mi o tym, Marlene. Chętnie posłucham twoich kolejnych bajeczek o dobrych Dziennych i złych Nocnych.
Marlene, wyraźnie już poobijana, splunęła krwią. Jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Dotychczas stanowiąca dla mnie synonim kobiecości i elegancji wyglądała jak wrak człowieka: potargana, zakrwawiona i wściekła.
– Myślisz, że czynisz dobrze, ale wkrótce zrozumiesz, że podjęłaś najgorszą decyzję z możliwych.
– Skoda tylko, że nie pożyjesz wystarczająco długo, by przekonać się, że nie masz racji – wychrypiałam, wykonując wymach.
Marlene wykonała zgrabny unik, kosztem którego jednak potknęła się o jedno z ciał, przez co legła jak długa. Dałam jej chwilę na to, by się pozbierała i ponownie stanęła na nogi, chcąc uczynić ostatnie chwile jej życia bardziej szlachetnymi. Mogła być suką, ale ja byłam Królową. Zabijałam, ale nie dobijałam leżących. Jeśli chciała ze mną walczyć, musiała udowodnić, że jest tego warta.
Wykonując unik, zorientowałam się, że Marlene grała nieczysto. Podczas gdy ona przeciągała naszą walkę, z udawanym zapałem wykonując i parując kolejne wymachy, John mierzył do mnie z broni z pewnej odległości. Schyliłam się, by wyciągnąć ukrytą pod materiałem spódnicy broń, a wtedy Marlene ponownie się na mnie zamierzyła. Uderzyłam ją kolbą pistoletu w skroń, ogłuszając na kilka sekund. W tym czasie wymierzyłam do Johna i, jednocześnie mu salutując, wypaliłam pocisk. Ostatecznie jednak to nie moja kulka zdjęła go z pola bitwy lecz ta należąca do Daniela. Shane nawet znajdując się na drugim końcu dziedzińca był w stanie wyłapać moment, w którym go potrzebowałam i przyjść mi z odsieczą.
– John, nie! – wrzasnęła, rzucając się w kierunku kochanka. Widząc jednak, że ten wyzionął ducha już w momencie, w którym kula przeszyła jego czaszkę, obróciła się ku mnie z zabójczą miną. – Ty bezduszna, głupia szczeniaro! Zabiję cię! Zabiję!
Samym ruchem warg przekazałam Danielowi, jak bardzo go kocham, po czym wróciłam do Marlene. Dyrektorka wciąż zdawała się być nieco zamroczona po ciosie, który jej zaserwowałam, ale wyjątkowo pewnie trzymała się na nogach. Z kolei kiedy wykonałam cios, bezbłędnie go sparowała. Mimo to i tak okazała się być zbyt słaba, by utrzymać ostrze w dłoni. Wytrąciłam je jej z palców, a następnie kopnęłam pod limuzynę, aby nie mogła go już odzyskać.
– Przykro mi Marlene… ale wcale nie jest mi przykro – wychrypiałam, zanurzając ostrze w jej piersi. Dyrektorka zachłysnęła się, kiedy nóż przebijał się przez jej tkanki, sięgając serca. W ostatniej chwili jednak zatrzymałam dłoń, nie chcąc, by zginęła bez należytego cierpienia. Wyświadczyłabym jej w ten sposób przysługę, na którą nie zasługiwała. Z tego też powodu obróciłam ostrze w ranie o trzysta sześćdziesiąt stopni, sprawiając, że z ust Marlene wyrwał się niekontrolowany, zdławiony okrzyk. – A skoro już i tak umierasz, wiedz, że twoja drobna ustawka z egzekucją i tak by nie przeszła, albowiem dwa tygodnie temu powitałam na świecie swoją pierworodną córkę. – Dopchnęłam ostrze głębiej, po czym puściłam ją, pozwalając zatoczyć się do tyłu. – Czy ci się to podoba czy nie, ciągłość rodu Iwanowów zostanie zachowana.
– Ale umrę dopiero wtedy, kiedy splamię swoje dłonie krwią chociaż jednej z was – odparowała, łapiąc mnie za przód sukienki. Nim się spostrzegłam, wyciągnęła nóż ze swojej piersi i zatopiła go w mojej. Wyjątkowo płynnie i gładko, mimo iż chwilę po tym upadła z wycieńczenia na ziemię, gdzie powolnie i boleśnie umierała, wykrwawiając się.
Z zaskoczeniem spojrzałam na ostrze wbite w moje ciało. Cios nieco mnie przytłumił, przez co nie byłam w stanie od razu określić, czy to wszystko było jedynie snem czy już jawą. Zatoczyłam się do tyłu, plecami natrafiając na czarną limuzynę. Wsparłam się o samochód, walcząc o oddech – nagle zrobiło mi się duszno, a branie kolejnych wdechów zdawało się być znacznie utrudnione.
Ból nadszedł z opóźnieniem – nagły, palący i tak gorzko znajomy. Dopiero wówczas uświadomiłam sobie, dlaczego zwykłej ranie towarzyszyły takie objawy. Ostrze, którym raniła mnie Marlene, należało do mnie, jednak ja sama podebrałam je od Strażnika. Nie spędziłam w Akademii należnych trzech lat, ale wiedziałam, że broń, którą wykorzystywali podczas walki, święcona była serum czosnkowym, które opóźniało proces gojenia się ran u Nocnych. Choć moja przynależność gatunkowa wciąż nie była do końca znana, serum czosnkowe paraliżowało również mnie. Napady duszności i narastający bezład nóg były jedynie objawami tego, co następowało.
Umierałam. Tym razem ostatecznie, choć zupełnie inaczej niż w moich wizjach. W swoich wyobrażeniach umierałam setki razy – podczas porodu, przez spalenie, utopienie, powolne tortury a nawet egzorcyzmy. Nigdy nie brałam jednak pod uwagę czegoś tak błahego jak ranienie nożem. Chyba zbyt dosłownie brałam do siebie swoją nieśmiertelność i niezniszczalność…
– Catherine!
Uniosłam ociężałe powieki, próbując zlokalizować biegnącego ku mnie Daniela. Tańczące mi przed oczami mroczki skutecznie pogarszały moje pole widzenia. Najlepiej czułam się z zamkniętymi oczami. Kiedy je otwierałam, świat zaczynał wirować.
– Nie, nie, nie, nie, nie! – mamrotał Daniel, ujmując moją twarz w dłonie. Musiał usiąść na zakrwawionym podłożu, bo nie minęła chwila, kiedy moja głowa znalazła się na jego kolanach. – Chryste, Catherine, nie zamykaj oczu. – Krzyknęłam, czując, jak dociska dłonie do mojej rany. – Pomocy! Larissa, Will! Pomocy!
Na chwilę straciłam kontakt z rzeczywistością. Jak przez mgłę słyszałam czyjąś zawziętą dyskusję; o ile się nie myliłam, rozważano, czy wyciągnąć ostrze z mojej piersi. Pierwsza pomoc nakazywała zostawienie przedmiotów w miejscu zranienia, gdyż to tamowało krwotok, ale co w przypadku skażonego ostrza?
Wróciłam do żywych, wrzeszcząc, gdyż ktoś postanowił jednak wyciągnąć nóż z mojej piersi. Krzycząc i wierzgając próbowałam wydostać się z objęć Daniela. Miałam silną potrzebę przemieszczenia się, ucieknięcia z dala od bólu…
Tyle tylko, że takie miejsce nie istniało. Wiem, bo szukałam go wzrokiem niczym ostatnia paranoiczka.
– Księżniczko błagam… – Głos Daniela drżał. Byłam pewna, że płakał.
– Najdroższa, musisz to wypić. – Przeniosłam dotychczas rozbiegany wzrok na Williama, który z troską pochylał się nade mną. W jego dłoni znajdowała się ampułka z czymś, co w barwie przypominało krew. – Skoro leczy nas, uleczy i ciebie, prawda?
Nie powiedziałam im o tym, że drętwiała mi lewa ręka, co było symptomem zawału serca. Słowem nie napomknęłam też o tym, że ich sylwetki rozmazują mi się przed oczami, oddech pali mnie w piersi, a ból z serca rozprzestrzenia się na pozostałe narządy. Po prostu pozwoliłam, by podali mi do wypicia moją krew, podobnie jak oni do samego końca łudząc się, że to w czymś pomoże.
Mijały sekundy, odgłosy walki docierały do mnie jakby z oddali. Jedynym wyraźnym dźwiękiem w tamtym momencie było moje spowalniające tętno. Czując, że serum czosnkowe pomału zaczyna mieszać mi w głowie, zmusiłam się do tego, by chwycić Daniela za dłoń. Póki byłam w stanie zachować trzeźwość umysłu, musiałam raz jeszcze zapewnić go o moich uczuciach.
– Tak bardzo cię przepraszam – wychrypiałam.
– Ciii, kochanie, wszystko będzie dobrze… – Poprawił nieco dłoń, nadal nieudolnie próbując tamować krwawienie z rany na mojej piersi. – To zajmie tylko chwilę, zaraz twoja krew zacznie działać, a wtedy…
Zacisnęłam usta, dusząc ciskający mi się na nie okrzyk bólu. W zamian zaczęłam się krztusić. Krew z uszkodzonego płuca zaczęła rozlewać się wewnątrz mojego ciała, szukając jakiegoś ujścia.
– Chrońcie Aurorę. – Choć mówienie sprawiało mi ból, nie tylko fizyczny ale również psychiczny, gdyż ze względu na mieszające mi w głowie serum słowa zdawały się być bardziej nieuchwytne, nie poddawałam się. – Nie mogą… nie mogą się o niej dowiedzieć.
Gdzieś z boku Larissa zaczęła cicho szlochać. Kątem oka zauważyłam nieco większą, męską sylwetkę tulącą ją do siebie. Próbowałam się z nią połączyć i mentalnie ją uspokoić, ale nie byłam w stanie. Razem ze mną pomału wymierały wszystkie parapsychiczne wiążące nas nici.
– Wyjdziesz z tego i mi pomożesz, jasne? Oboje ją wychowamy, księżniczko. Słyszysz? – Do tonu Daniela zaczęła wkradać się desperacja. – Potrzebujemy cię, Catherine, nie możesz nas tak po prostu zostawić…
– Listy – wyszeptałam, po czym znów zaczęłam się krztusić. – Musicie je przeczytać.
Daniel pokręcił głową. W dół jego policzków płynęły łzy, których nie mógł otrzeć, gdyż obie dłonie zaciskał na mojej ranie. Pomiędzy nie wsunęłam własną, słabą i bladą, usiłując wyżebrać od niego choć odrobinę ciepła, które ze mnie powoli uciekało.
– Ty je nam przeczytasz. Za tydzień bądź dwa, kiedy będziemy się wygrzewać na plaży gdzieś w Europie…
– Pokaż jej Rzym. Pokaż jej cały świat.
– Catherine, do cholery, błagam...
– Pomódl się ze mną – wyszeptałam, nie otwierając oczu. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje…
Mój głos słabł z każdym kolejnym słowem. Mniej więcej przy trzecim wersie osłabłam na tyle, że byłam w stanie jedynie poruszać wargami w rytm recytowanych przez Daniela wyrazów. Pozwoliłam, by jego kojący, choć jednocześnie łamliwy za sprawą łez głos ukołysał mnie do snu po raz ostatni.
– Amen.
W dół mojego policzka spłynęła ostatnia łza. Ostatkiem sił udało mi się otworzyć oczy i na niego spojrzeć. Był piękny, taki piękny…
Chciałam mu jeszcze tak wiele powiedzieć. Chciałam podziękować mu za cierpliwość, za miłość, za Aurorę, rodzinę i dom. Chciałam, by wiedział, jak wiele dla mnie znaczy i jak ciężko jest mi się z nim żegnać.  Wystarczyło jednak, bym na niego spojrzała.
Bo on to wszystko doskonale wiedział.
„Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje…”*
Spojrzałam w niebo, a potem po raz ostatni na mężczyznę, który zmienił całe moje życie i uśmiechnęłam się lekko, wręcz z przyjemnością. Ból gdzieś przeminął, a moje ciało zalała fala tak upragnionej ulgi i czystego, niczym niezmąconego spokoju.
Amen...








*List do Koryntian „Hymn o miłości”





††††††††††††††††



  
Także no... Amen. 

Wybaczcie brak sensownej notki, ale chyba nie jestem w stanie. Za tydzień/dwa epilog, wtedy spróbuję bardziej się rozpisać.

Kocham i wielbię,
Klaudia

7 komentarzy:

  1. No dobra, jestem. Wiem, że zajęło mi to mnóstwo czasu, ale potrzebowałam go i do przemyślenia sobie pewnych spraw i do tego, żeby przyzwyczaić się do myśli, że Cat nie żyje. Bo przeraża mnie fakt, że nawet gdybym zaczęła czytać wszystko od początku, to zawsze w mojej głowie Cat umarła właśnie w tym rozdziale. Ogólnie zawsze ciężko jest mi wytłumaczyć to jak traktuję śmierć głównych bohaterów, to zawsze jest bardzo ciężkie. Po prostu nigdy nie jest się z kimś tak blisko jak z fikcyjną postacią - tylko wtedy wiesz, co dzieje się w jej głowie, o czym wtedy myśli.

    Podoba mi się to, jak odwróciłaś rolę Dziennych z Nocnymi. Widać teraz dokładnie różnicę między tym ostatnim rozdziałem, a tymi pierwszymi. To teraz Dzienni są okrutni, fałszywi, podstępni. Ale pewnie zawsze tacy byli, nie potrafili przełknąć swojej dumy, przestać uznawać się za lepszych.

    Daniel. Gdy znaleźli się w tym pokoju razem po raz ostatni. Wtedy po raz pierwszy pękło mi serce. Cat tak bardzo kochała jego i swoją Aurorę. Tak, zdecydowanie zbyt rzadko mówiła "kocham cię". Taka już była, że dużo działo się w jej sercu, ale nauczyła się nigdy nie ujawniać swoich słabości. Pewnie trochę i miłość była dla niej słabością. Daniel, który przeszedł tak dużo, aby być z Cat, niemal zawsze u jej boku. Od tych słodkich przekomarzanek aż do silnej, trwałej, nierozerwalnej miłości. Miłości aż do końca.

    Kiełek. Minęło tyle czasu, odkąd ostatni raz widziały się z Cat. Szkoda, że nie dane im było porozmawiać o tym co się zmieniło i gdzie zaszły. I wtedy po raz drugi złamało mi się serce, kiedy zobaczyłam, że Lydia wciąż kocha(!) Catherine. Oczywiście na swój sposób, ale nadal chce być blisko swojej przyjaciółki. To jak powiedziała do nie po prostu "Evans"... Tak mi tego brakowało.

    Obiecałaś, Catherine. Mówiłaś, że nie będzie żadnej wojny. Błagam, pomyśl o naszej córce…
    Oczywiście, że wywołała wojnę. Takie właśnie było jej przeznaczenie. W tym momencie zastanawiam się, czy Cat w ogóle mogła coś zrobić, żeby temu zapobiec? Czy dało się obejść tę klątwę? A może po prostu los zawsze wyryje sobie drogę do celu, nieważne co próbuje zrobić nasza Cat.
    Dzienni i Nocni, wszystko tak jak powinno się zakończyć. W dodatku z echem modlitwy do Boga. Z jednej strony to przerażające, a z drugiej takie piękne, że światło i cień walczą o panowanie. Tylko czy tak naprawdę jest światło i czy jest cień? Czy Cat lepsza była zanim stała się Królową, czy jak już nią była? Sama nie wiem, co powinnam odbierać za jasną stronę. Pewnie odpowiedź jest najprostsza - nie ma takiej i nigdy nie było. Bo to co widzimy zależy od tego, gdzie jesteśmy. Tyle czasu czekałam, aż Cat przejdzie do tej "ciemnej strony", ale teraz już sama nie jestem pewna czy ten mrok był taki zły. Tam otrzymała nawet więcej miłości i ciepła niż mogła chcieć. A "jasna strona" doprowadziła do wypełnienia przepowiedni, której tak bardzo chciała uniknąć.

    A to suka! Jak mogła tak cię zdradzić? Byłaś dla niej jak córka!
    Marlene... Może ta przepowiednia zmieniła również ją, aby historia obrała wybrane tory. A może zawsze taka była - zbyt pewna siebie, egoistyczna, krwiożercza. Może była taka jak Nocni z którymi walczyła. Nie potrafiła walczyć jedynie z samą sobą.

    Końcówka. Myślę, że nie muszę pisać o tym jak po raz kolejny złamałaś mi serce. Kiedy pojawił się Hymn o miłości praktycznie utonęłam w łzach. To właśnie było to, co łączyło Cat i Daniela. To było tak czyste i piękne... Wydaję mi się, że na samym końcu Catherine pogodziła się nawet z Bogiem. Sądzę, że to była mimo wszystko dobra śmierć. W ramionach ukochanego, pogodzona ze wszystkimi, gdy widziała, jak Nocni wygrywają. Może właśnie dlatego jest mi się tak z tym ciężko pogodzić. Że wszystko wyszło tak jak miało wyjść. Klątwa zebrała swoje żniwo i trwa nadal i może nigdy nie przestanie trwać.
    Twoja Gabz

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurna myślałam, że klątwa jej nie dosięgnie... Szkoda że stało się naczej... ale cóż spodziewałam się tego przecież mimo to i tak mi ciężko czytać ten rozdział... Jakoś tak dziwnie mi na sercu... Już myślałam, że się ułoży a tu trach i sie spieprzyło wszystko... No cóż ale ród Iwanow istnieje nadal... mam jednak nadzieję że Aurorę to nie spotka... Kurczę nie mogę w to uwierzyć że to już koniec jest... Bardzo mi się podobała ta historia... lubię klimat Wampirów ale ta historia przeszła moje najśmielsze oczekiwania, coś innego coś nowego :) Mam nadzieję że kiedyś przeczytam jeszcze raz tą opowieść ale w formie książki :) Od razu mówię że bym ją kupiła :) Masz rękę do pisania, świetnie Ci to wychodzi :) Dzięki Tobie ja tez wróciłam do pisania, co prawda dla samej siebie ale może kiedyś komuś coś pokaże :D Dziękuję :* Za tą historię i mam nadzieję że widzimy się w następnej historii :)

    Shadow

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ps-Co do rozdziału bo jakoś tak zaczęłam dziękować i ogólnie pisac o historii to bardzo mi się podobał :D Wiedziałam że coś się wydarzy złego czułam to ale też rozdział dał mi to co chciałam :D wrócił Kiełek :D szkoda, ze tylko na chwilę bo tęskniłam za nią :D ale fajnie, że pojawiła się na chwilę. Kurde trochę powiem Ci że jestem zła na Cat za to że chełpiła się swoim zwycięstwem i przez to straciła czujność i stało się to co się stało... Kurdę szkoda mi Aurory i Daniela.. i wgl nocnych...znów będą musieli sporo czekać aż Królowa się nimi zajmie... Ale przeżywali to juz tyle razy, że przeżyją pewnie następny jednak myślę że Cat była wyjątkową Królową :) Inna od poprzednich :) Walka zacna, dzięki opisowi wszystko widziałam przed oczami :) To własnie lubie w Twoim pisaniu że wszystko tak opisujesz że można sobie to łatwo wyobrazić :D

      Usuń
  3. Byłam przygotowana na taki koniec. Właściwie od początku, już jakieś trzy lata temu, kiedy przy okazji teledysku do jednej z piosenek zasugerowałaś mi to i owo. Nie wiedziałam kiedy i jak, ale… byłam gotowa. Choć po cichu liczyłem, że zmienisz zdanie.
    Opis walki – cudo. Płynnie, logicznie, dynamicznie. Trochę nostalgii, niepewności i… Kiełek. Choć na chwilę. <3 I w tamtej chwili właściwie zasnęłaś wszystkie wątki, prawda? To nie było idealne pożegnanie, ale przynajmniej się pojawiła.
    Ach, Marlene… Ideały okazały się silniejsze od uczuć względem dziewczyny, którą – wydawać by się mogło – traktowała jak córkę. Chyba że nigdy tak nie było. Może od początku żyła nadzieją na wyplewienie w porę tego, co mogłoby być w Cat złe. Wpajane ideały wiele dają i może nawet by się udało, gdyby klątwa brała pod uwagę pragnienia przyszłej królowej.
    To chyba była idealna śmierć. Naprawdę, ruszyło mnie. Bez fajerwerków, idealizowania, brutalności… Po prostu. I to akurat wtedy, gdy mieli szansę. To chyba w tym najmocniej boli, choć sama Cat na końcu wydaje się świadoma i spokojna. Pogodziła się z tym, co musiało nadejść.
    Przez Ciebie musiałam powstrzymywać płacz w miejscu publicznym. Dzięki wielkie, amen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. O matko, pamiętam! Rzeczywiście już o tym gadałyśmy w kontekście tego teledysku. Kto by pomyślał, że pozostanę tak wierna pierwotnym założeniom? :D

      Ściskam,
      K.

      Usuń