sobota, 3 listopada 2018

Rozdział 75



"Pokaż mi swoje ręce - są czystsze niż moje?
Pokaż mi swoją twarz - czy przekroczyłeś linię?
Pokaż mi swoje oczy - czy są bardziej suche niż moje?
Twoja dusza przetrwa, ale może nigdy nie zaznać spokoju..."





Obróciłam się na bok, w myślach przeklinając niewygodne podłoże i przejmujący ból w okolicy krzyża. Dopiero po chwili otworzyłam oczy. Pierwszym, co zarejestrowałam, był popękany, nieszczególnie biały sufit, dlatego też wyprostowałam się jak struna. Nie wiedzieć czemu przez myśl przeszły mi obskurne sklepienia w szpitalu, który zeszłej nocy odwiedziłam wraz z Willem.
Hej, spokojnie, księżniczko. Jesteś bezpieczna…
Wystarczyło jedno spojrzenie w kierunku siedzącego przy łóżku Daniela, bym się znacząco uspokoiła. Stopniowo zaczęły do mnie docierać wydarzenia poprzedniego dnia. Przypomniałam też sobie, jak znalazłam się w izolatce Daniela. To, że spałam na jego leżance, pozostawało dla mnie jednak tajemnicą, gdyż ostatnim co pamiętałam, była nasza rozmowa o niczym prowadzona na krótko przed wschodem słońca. Chyba klimat za bardzo nam się udzielił, bo przede wszystkim wspominaliśmy czasy spędzone w Akademii. Wszystko wskazywało więc na to, że w którymś momencie zasnęłam, a Daniel jakimś sposobem przetransportował mnie na łóżko.
Poczułam na sobie jego zaniepokojone spojrzenie, dlatego też sama również przeniosłam na niego wzrok. Okazało się, że Daniel nie patrzył bezpośrednio na mnie, a na mój brzuch, po którym raz po raz gładziłam się w odruchu, którego wcześniej nawet nie zarejestrowałam.
– Wszystko gra? – zapytał cicho.
Pod wpływem impulsu złapałam jego ułożoną płasko na materacu dłoń i przyłożyłam do brzucha w miejscu, w którym jeszcze przed momentem poczułam ruch. Stopniowo poważny wyraz twarzy Daniela zaczął się rozjaśniać, aż w końcu na jego wargach pojawił się uśmiech, będący mieszaniną szoku i dumy.
– Poczułeś to? – parsknęłam, badając jego reakcję.
W odpowiedzi Daniel jedynie uśmiechnął się szerzej. Pogładził kciukiem miejsce, które najmocniej obrywało, prowokując małą do kolejnego ruchu.
– Obserwowałem ją, kiedy spałaś – wyszeptał po chwili, delikatnie przesuwając opuszkami palców po moim brzuchu. – Nie ruszyła się ani razu, już myślałem, że coś jej się stało i…
– To byłoby zbyt piękne – prychnęłam. – Jest pełna energii, jak widać i czuć, ma się świetnie. W dodatku jest głodna – dodałam, z westchnieniem spoglądając w dół.
Spróbowałam wstać, a tym samym odepchnąć od siebie Daniela – czułam, że i tak pozwoliłam mu na zbyt wiele – ale ten ani drgnął. Westchnęłam, spoglądając na niego wymownie, ale ten zdawał się być niewzruszony.
– Jak się masz, królewno? – szepnął, muskając kciukiem punkt na wysokości mojego pępka. – Mamusia twierdzi, że jesteś głodna. Powiedz mi, to prawda, czy po prostu znowu próbuje mnie spławić?
Przyglądałam się oniemiała jego dalszym poczynaniom. W porównaniu z ostatnimi wydarzeniami jego rozmowa z córką wydawała mi się zbyt normalna i przyziemna, dlatego też podświadomie czekałam na jakiś atak bądź najście, które nadało by całej tej sytuacji charakteru. Kiedy jednak nic takiego się nie stało, zrozumiałam, że zwyczajnie nie potrafię się już odnaleźć w tak codziennej sytuacji. Spoglądałam na gaworzącego do mojego brzucha Daniela, dla którego to wszystko było tak swobodne jak posiłek czy poranna toaleta, i zastanawiałam się, jakim cudem udaje mu się zachować spokój.
– Nie mogę się doczekać, by cię poznać, wiesz? – kontynuował. – Twoja mamusia również, ale jest zbyt pewna siebie i egoistyczna, by przyznać się do tego głośno. Wiem jednak, że wszystkie te brzydkie rzeczy, które wygaduje pod twoim adresem, są nieprawdą i...
Tym razem nie czekałam na rozwój sytuacji. Po prostu poderwałam się z posłania, szorstko odpychając od siebie Daniela. Bez słowa pożegnania opuściłam jego izolatkę, ostentacyjnie zamykając za sobą drzwi. Dla lepszego efektu aż trzykrotnie przekręciłam klucz w zamku.
To by było na tyle, jeśli chodzi o rodzinne poranki.
W kuchni natknęłam się na Dehlię, która chichotała – ku mojemu szczeremu przerażeniu staruszka naprawdę chichotała niczym zadurzona małolata – z jakiegoś żartu Larissy. Mimo znaczącej różnicy wieku te dwie zdawały się fenomenalnie ze sobą dogadywać.
Obie w tej samej chwili obróciły głowy ku drzwiom, rejestrując moje pojawienie się. Uśmiechnęły się do mnie pogodnie, ale wyczułam w nich również delikatną rezerwę – zupełnie jakby nie wiedziały, w jakim jestem nastroju i próbowały dyskretnie to wybadać.
– Nic mi nie jest – zapowiedziałam automatycznie, podchodząc do lodówki. Wyciągnęłam z niej trzy różne torebki z krwią i zabrałam się za przyrządzanie swojego drinka. – Cierpiałabym bardziej, gdybym zawczasu nie zorientowała się o jego zdradzie. A tak… tak miałam czas, by się oswoić z jego stratą.
– Co na to Daniel? – zainteresowała się Dehlia.
Wzruszyłam ramionami, próbując zyskać na czasie. Z jakiegoś powodu wciąż czułam się dziwnie po akcji, którą Shane odstawił w izolatce. Już dawno nie czułam się tak zaskoczona i zażenowana jednocześnie.
– Znał go dłużej niż ja, dlatego też jego prawo do przeżywania żałoby jest o wiele większe. Przyjął to jednak dość spokojnie, zupełnie jakby wiedział, że Turnerowi był pisany taki los.
Oparłam się biodrem o zlew i wzięłam pierwszy łyk swojego drinka. Mimo że czułam się wyjątkowo swobodnie, podejrzliwe spojrzenia Issy i Dehlii wprawiały mnie w dziwny nastrój. Miałam wrażenie, że czegokolwiek bym nie powiedziała, i tak zrozumiałyby mnie na opak. Takie momenty żałośnie przypominały mi o tym, że karma wracała i to była kara za wszystkie te chwile, w których to ja zachowywałam się względem nich zbyt nadopiekuńczo.
Z westchnieniem dopiłam swoją codzienną dawkę krwi, po czym wstawiłam szklankę do zlewu. Podłapałam spojrzenie Dehlii, która bez jakichkolwiek skrupułów próbowała doszukiwać się w moich gestach jakichś oznak bólu czy żałoby. Przyłapana na gorącym uczynku miała jednak wystarczająco wiele pokory, by lekko się skulić i zarumienić.
– Jest w porządku – oznajmiłam, celowo używając spokojnego tonu. – Serio, nie macie się czym martwić. A obchodzenie się ze mną jak z jajkiem w niczym nie pomoże. Jesteśmy na wojnie, a ta wiąże się z masa niefortunnych pożegnań. Już do tego przywykłam – dodałam nico ciszej, siląc się na uśmiech.
– Razem z Dehlią przygotowałyśmy dla ciebie niespodziankę – podjęła prędko Larissa, wyczuwając idealny moment na zmianę tematu. – Czeka na ciebie w sypialni.
Zmrużyłam lekko oczy, przyglądając im się podejrzliwie. Na ewentualne przygotowania miały tylko kilka godzin. Myśl, że specjalnie dla mnie zrezygnowały z wypoczynku, napawała mnie jednocześnie dobrymi i złymi odczuciami.
– Co to za niespodzianka?
Moje pytanie spotkało się jedynie z salwą tłumionych chichotów. Pod naciskiem mojego zdezorientowanego spojrzenia, Issa bezceremonialnym gestem wskazała na drzwi, sugerując tym samym, że to dobra pora na sprawdzenie, o co chodzi. Zrezygnowałam więc z dalszych pytań, w zamian kierując się na górę.
To, co zastałam w sypialni, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Ilość różowych przedmiotów sprawiła, że na moment zaparło mi dech w piersi. Potrzebowałam kilka długich sekund na otrzeźwienie i uświadomienie sobie, że wcale nie cofnęłam się w czasie o kilka miesięcy i nie znalazłam się na powrót w Jaskini Barbie, a inaczej – pokoju, który przez jakiś czas dzieliłam z Lydią w Akademii. Cierpiałam, ilekroć po przekroczeniu progu zastawałam różowe lampiony, świecidełka czy brokatowe osłonki na doniczki. Tym razem nie było inaczej. Nie pomagał również fakt, że wszystkie te przedmioty były nieprawdopodobnie malutkie.
– Obstawialiśmy, że przynajmniej na początku będziesz chciała mieć maleństwo blisko siebie, więc…
Spojrzałam na Dehlię, walcząc z nieprzyjemnym uciskiem w gardle. Naprawdę chciałam podzielać jej ekscytację i chociaż uśmiechnąć się w podzięce, ale zwyczajnie nie potrafiłam. Urocze łóżeczko z baldachimem, komoda z przewijakiem, a nawet wózek... Zupełnie tak, jakbym miała na kilka dni po porodzie wpakować do niego swojego piekielnie uroczego bękarta i jak gdyby nigdy nic wyjść z nim na spacer, olewając wojnę i walący mi się na głowę wszechświat.
Tego było zbyt wiele nawet jak dla mnie.
– Dacie mi chwilę? – wyszeptałam, wbijając wzrok w podłogę.
Issa i Dehlia nie zadawały zbędnych pytań, za co byłam im niezwykle wdzięczna. Nie zniosłabym nowej lawiny zapytań o moje samopoczucie. Wtedy jak nic rozkleiłabym się na środku tego śmiesznie różowego pokoiku.
Na nogach jak z waty podeszłam do jedynego nieróżowego dziecięcego obiektu, czyli szarego, stylizowanego na staromodny design fotela. Niezbyt zgrabnie opadłam na mebel, w myślach jak zwykle przeklinając zawadzający nawet podczas tak trywialnej czynności brzuch. Z miejsca, w którym siedziałam, miałam doskonały widok na resztę mojej przemienionej sypialni. Wszystkie moje meble zostały przesunięte na jedną ścianę, dzięki czemu w pokoju zrobiło się więcej miejsca na graty dla dziecka. Połowy z tych rzeczy nie potrafiłam nazwać, co dopiero z odkryciem, jakie było ich przeznaczenie. Tych kilka sekund, które zmarnowałam na obserwację, uświadomiło mi, jak niewiele wiedziałam o roli, której odtwórczynią miałam stać się za kilka dni, albo nawet i godzin. Na palcach jednej ręki zliczyłabym momenty, w których widziałam na oczy noworodka, a już wkrótce sama miałam takowego wydać na ten świat. Dehlia, Larissa i ich śmieszna wyprawka nie sprawiły jednak, że łatwiej było mi się oswoić z tą świadomością.
Dla Daniela wszystko zawsze było takie proste i naturalne. Zamieszkanie z chorym psychicznie sobowtórem owianej złą sławą Kateriną Iwanow? Nie ma problemu. Dziecko przed dwudziestką z Królową Nocnych, którymi pogardza od małego? Co to dla niego! Nie miałam pojęcia, skąd brała się u niego tego typu swoboda w podejmowaniu decyzji, ale szczerze zazdrościłam mu tej zdolności. Ja w przeciwieństwie do niego potrzebowałam czasu na oswojenie się z tego typu niuansami. Nawet zakładając, że okoliczności byłyby sprzyjające, a moim jedynym zmartwieniem był niemowlak, dziewięć miesięcy byłoby dla mnie niewystarczającym czasem na pogodzenie się z rodzicielstwem.
Był okres w moim życiu, kiedy desperacko pragnęłam odzyskać swoją nudną codzienność. Mierzyłam się ze skutkami klątwy Kateriny, żałując, że zamiast oglądać śmierć moich bliskich, ja nie mogę po prostu plotkować z Lydią czy zalewać się łzami na infantylnych komediach romantycznych. Chciałam normalnego związku, randek, spotkań z przyjaciółmi, czekolady i nielegalnie spijanych drinków na równie nielegalnych imprezach. Teraz jednak ta właśnie codzienność mnie przerażała. Dziecko, związek, odpowiedzialność… Wolałam ukrywać się za posadą Królowej, jej niekończącymi się obowiązkami i powinnościami, aby nie dać się złapać w sidła przyziemności. Uciekałam od odpowiedzialności, jaka wiązała się z ciążą, wmawiając sobie, że przecież mam mnóstwo czasu.
Obiecany czas minął, a ja ani nic nie zyskałam, ani nic nie straciłam. Można by więc powiedzieć, że nic złego się nie stało, gdyż bilans strat wyszedł na zero, jednak w rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej.
– Czy jeśli nadam ci imię, to stanie się łatwiejsze? – wyszeptałam, gładząc się po brzuchu. – Może dzięki temu pozbędę się chociaż jednej ze swoich trosk?
Miałam nadzieję, że wraz z narodzeniem się dziecka moje życie stanie się łatwiejsze. Im bliżej byłam jednak rozwiązania, tym oczywistszym stawał się fakt, że to było jedynie złudzenie. Kryzys z Danielem, z zapaloną na punkcie babciowania Dehlią… W obliczu prawdziwych problemów, z którymi zmuszona byłam się mierzyć to zdawało się nic nie znaczyć, jednak osobiście już teraz czułam się dotknięta. Dziecko nigdy nie było i nie miał stać się moim priorytetem, tej jednej rzeczy byłam pewna. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że na swój sposób już zdążyło namieszać w moim życiu. A jego pojawienie się niczego nie ułatwi. I nawet gdybym niechybnie się go pozbyła, to w niczym by nie pomogło.
– Zoey, Caitlyn, Rosaleigh. – Zacisnęłam wargi w wyrazie zażenowania. Tego typu rozmowy z dzieckiem rozwijającym się w moim łonie były mi kompletnie obce. Czułam się niedorzecznie i głupio, robiąc to wszystko. – Po ostatnich wydarzeniach raczej nie zdecyduję się na Colette…
Westchnęłam, raz jeszcze spoglądając na dziecięce łóżeczko. Pierwotnie nie planowałam w ogóle zatrzymywać dziecko w hotelu. Teraz czułam, że byłoby to nieodpowiednie zachowanie – chociażby ze względu na Dehlię i Larissę.
Zamiast ujmować sobie problemów, tylko je sobie dokładałam. Gdzie tu sens, gdzie tu logika?
– Mogłabyś zostać Viviane, na cześć mojej mamy – podjęłam po chwili, za wszelką cenę próbując brzmieć tak, jakbym wcale nie robiła tego wszystkiego z przymusu. – Ludzie tak robią, prawda? Nazywają swoje… swoje dzieci na cześć ich zmarłych przodków.
Słowo „dziecko” brzmiało obco i gorzko w moich ustach. To doskonale pokazywało, jak tragiczną matką miałam się stać.
– Wiesz co? Nazywanie cię w niczym mi nie pomaga – burknęłam, dźwigając się do pozycji stojącej. – Ani oglądanie tych chorobliwie malutkich rzeczy. Jeśli Dehlia myślałam, że to pobudzi mój instynkt macierzyński do życia, to się srogo przeliczyła.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi sypialni, ani razu się nie oglądając. Terapia szokowa w żaden sposób mi nie pomogła, a jedynie wpędziła mnie w jeszcze mroczniejszy nastrój.
Zeszłam do salonu, który był niewątpliwym sercem tego hotelu. To właśnie w nim rozgrywały się wszelkie ważne i mniej ważne sytuacje: bale, debaty, kłótnie i bratobójstwa. Elitarna codzienność, której nie chciałam wyzbywać się na rzecz rodzicielstwa.
Konspirujące wraz z Williamem wampirzyce wyprostowały się, dostrzegając mnie w progu. Ich miny zdradzały, że przyłapałam ich na dyskutowaniu o czymś nieprzyjemnym – o czymś, o czym jak na razie nie powinnam jeszcze wiedzieć.
– Chodzi o pogrzeb Cole’a, prawda? – westchnęłam, łapiąc się pod boki. – Nie musicie robić z tego tajemnicy. Serio – dodałam, widząc ich nieprzekonane miny.
William wyłamał się jako pierwszy. Rozłożył dłonie w geście, który wyrażał bezradność, po czym spojrzał na mnie pytająco.
– Jak więc chcesz to rozegrać? Dzienni mają w zwyczaju chować swoje trupy, z kolei my jesteśmy za paleniem ciał. Sytuacja z tobą, Cole’m i Danielem jest jednak o tyle wyjątkowa, że nie chcieliśmy, aby któreś z was poczuło się urażone…
– Spalmy go o zachodzie słońca – postanowiłam, przelotnie wyglądając przez okno. Zostało nam jakieś pół godziny do przygotowania całej uroczystości. – To będzie chyba najlepsze wyjście.


Żadne z nas nie rodzi się z wrodzoną świadomością tego, że prędzej czy później każde życie, ludzkie czy też nie, dobiegnie końca. Zdolność tę nabywamy dopiero z biegiem lat. Z tego też powodu pierwsza śmierć w naszym otoczeniu zawsze rani najbardziej. Nie wiemy wówczas, z czym musimy się mierzyć i nie potrafimy się do tego odpowiednio przygotować. Bez względu jednak na to czy zmuszeni jesteśmy pożegnać ukochanego zwierzaka czy też babcię, poczucie straty jest porównywalne. Później zaś jest już o wiele łatwiej – a przynajmniej w teorii, gdyż człowiek zdaje się nieco na ten fakt uodparniać.
Inaczej jednak to wygląda, kiedy ktoś nam bliski ginie z naszej ręki. Do czegoś takiego zwyczajnie nie można się przyzwyczaić. I o ile od samego mordowania można się uzależnić i uważać to za czynność na porządku dziennym, o tyle gdy przyczyniamy się do śmierci kogoś nam bliskiego, powrót do normalności nie jest tak łatwy i naturalny. Fizycznie udaje nam się przetrwać. Ale od demonów, które zagnieżdżają się w naszej psychice, nie jesteśmy w stanie już nigdy się uwolnić.
Tak przynajmniej było ze mną. Właściwie od samego początku wiedziałam, że śmierć rodziców i Masona nie była przypadkowa. Choć nie miałam dowodów, przeczuwałam, że zginęli z mojego powodu. I mimo że nie przyłożyłam ręki do ich tragedii osobiście, nie potrafiłam przestać się obwiniać. Przeświadczenie, że gdyby nie ja moja rodzina nadal by żyła, po dziś dzień spędzała mi sen z powiek.
Z kolei morderstwo Colina, już w pełni świadome i samodzielne, niemalże kompletnie mnie zniszczyło. Jego cień wciąż był obecny w moim życiu, przypominając mi o wszystkich błędnych decyzjach, za których podjęcie byłam odpowiedzialna nie tylko tamtego feralnego wieczoru, ale również każdego późniejszego.
I o ile z faktem, że byłam morderczynią, potrafiłam się pogodzić, tak świadomości, że mam na sumieniu również swoich bliskich, nie mogłam zdzierżyć.
A teraz do tego jakże zaszczytnego grona dołączył również Cole Turner. Narcystyczny dupek, który w pewnym momencie poza czubkiem własnego nosa był w stanie dostrzec również mnie – szarą myszkę, która pod płaszczykiem czarnych ubrań, soczewek i wiśniowych włosów próbowała ukryć przed światem swoją prawdziwą tożsamość. Cole poznał tą prawdziwą, królewską część mnie na długo przed tym, nim zrobił to ktokolwiek inny. Nie był nieomylny, wiele też brakowało mu do zyskania nagrody dla najlepszego chłopaka roku… Ale samo to, że mogłam nazywać go członkiem mojego zespołu znaczyło naprawdę wiele. Przez tych kilka miesięcy przeżyliśmy swoje osobiste wzloty i upadki, przechodziliśmy ze statusu kochanków do arcywrogów, zaśmiewaliśmy się do rozpuku z przyziemnych spraw i przelewaliśmy gorzkie łzy za tymi bardziej abstrakcyjnymi. Jednak tkwiliśmy w tym wszystkim razem, niefortunnym zrządzeniem losu związani jakąś dziwną smyczą pseudoprzyjaźni pewnego zimowego dnia na boisku za Akademią tuż pod osowiałymi, starymi jabłoniami. To właśnie dzięki temu dziwnemu czemuś, które nas łączyło, tak wytrwale staraliśmy się niwelować powstałe między nami konflikty, zamiast tak po prostu z siebie zrezygnować. Do przewidzenia było to, że pewnego dnia któreś z nas nie wytrzyma i postanowi się wyłamać. Nie spodziewałam się tylko tego, że będę to ja.
Że to będę tą, która ze stoickim spokojem wyrwie niebijące, zimne jak lód serce z jego piersi.
Kilka ostatnich godzin spędziłam na wmawianiu sobie, że tak musiało być i że Cole zasłużył właśnie na taki los – w końcu spiskował za moimi plecami z kobietą, która usiłowała mnie zniszczyć. I tak właśnie było, bez dwóch zdań. Jednak na kilka minut przed ostatecznym pożegnaniem otworzyłam się również na inne, o wiele bardziej bolesne aspekty wiążące się z jego pogrzebem. Bo zanim Cole Turner zbratał się z wrogiem, był moim przyjacielem. A przynajmniej ja tak to odbierałam. Ile w tym wszystkim było jego prawdziwych uczuć, a ile tylko kolejnych knowań tego już nie wiedziałam.
– Catherine. – Obok mnie pojawiła się Larissa. W dłoni trzymała czerwony, pusty już kanister po benzynie i paczkę zapałek. – Chcesz coś powiedzieć, zanim…
Spojrzałam po raz ostatni na leżące na trawniku ciało przykryte czarnym, mokrym od benzyny materiałem, a następnie z powrotem na horyzont i zachodzące w oddali słońce. Jakkolwiek tragiczne nie byłyby okoliczności tego spotkania, otoczenie zdawało się być idealnie dobrane. Co takiego niby mogłam powiedzieć, by tego nie zepsuć?
Tu spoczywa w nieświętym niepokoju Cole Turner, egoistyczny Dzienny, którym był przez pierwszych osiemnaście lat swojego życia, i równie samolubny Nocny, którym z kolei miał prawo tytułować się przez niespełna dziewięć ostatnich tygodni.
Amen.
– Wszystko już zostało powiedziane – wyszeptałam, spuszczając wzrok. – Po prostu to zrób.
Ze względu na fakt, że słońce jeszcze nie do końca się schowało, większość Nocnych – oczywiście tych zainteresowanych pochówkiem – wciąż skryta była za murami hotelowego salonu, skąd przyglądali się przebiegowi uroczystości. Z tego też faktu wychwycenie pośród nich nagłego poruszenia nie było niczym trudnym. Larissa, Dehlia orz ja zgodnie obróciłyśmy głowy w kierunku źródła zamieszania. Przez tłum przedzierał się William, a tuż zanim potulnie niczym cień podążał Daniel.
– Może i to zamknięta impreza, ale chyba też zasłużyłem na zaproszenie, nie? – mruknął Shane, stając u mojego boku.
Tylko westchnęłam, raz jeszcze wodząc spojrzeniem po zgromadzonych, aby upewnić się, że nic więcej nie zepsuje naszej spontanicznej uroczystości pożegnalnej. Wtedy też zrozumiałam, że pośród naszej skromnej, elitarnej społeczności, której nie przeszkadzało światło dzienne brakowało kogoś ważnego.
– James? – Spojrzałam na Larissę, która w odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami. Odwróciłam się w kierunku pozostałych Nocnych. – Widział ktoś może Jamesa?
– Wyszedł kilka godzin temu – oznajmiła rudowłosa wampirzyca, Leyla. – Do tej pory nie wrócił?
Dotknęłam dłonią klatki piersiowej na wysokości mostka i delikatnie potarłam tamten punkt. Przytłoczona ostatnimi wydarzeniami nie zauważyłam, że moja więź z pierworodnym Mieszańcem nieco wyblakła. Mogło to znaczyć tylko tyle, że znajduje się stosunkowo daleko do mnie i jest pod wpływem jakichś ludzkich otępiających środków – jak alkohol lub narkotyki.
– Catherine, czy możemy…
Z rozdrażnieniem skinęłam głową.
– Tak. Byle szybko.
Larissa wyłuskała jedną zapałkę z opakowania i przyłożyła jej końcówkę do draski. W tym samym momencie Daniel bez ostrzeżenia złapał mnie za rękę i jak gdyby nigdy nic splótł nasze palce. Kiedy posłałam mu pytające i nieco zdegustowane spojrzenie, uśmiechnął się do mnie smutno.
– Potrzebuję tego, księżniczko – wyszeptał. – Możesz chociaż na pół minuty schować dumę do kieszeni i pozwolisz mi się dotknąć?
W odpowiedzi podeszłam do niego bliżej i oparłam głowę na jego ramieniu. Tak po prostu, we względnie swobodnym odruchu. I to nie tyle ze względu na niego i to, że mnie o to prosił, a po prostu dlatego, że sama tego potrzebowałam.
Tak po prostu.
Larissa posłała nam pełne smutku spojrzenie, po czym przeciągnęła zapałką po drasce, wzbudzając płomień. Prześledziłam trajektorię  lotu upuszczonej przez wampirzycę zapałki, dopóki ta nie upadła na ciało. Ogień w momencie objął czarne płótno, trawiąc je oraz to, co zakrywało w zawrotnym tempie.
– Witaj i żegnaj, przyjacielu! – rzucił za mnie William, w geście oddania przykładając dłoń do serca. Chciałam zawtórować mu chociaż na tym ostatnim etapie, ale zwyczajnie nie potrafiłam się na to zdobyć.
– Nienawidzisz mnie za to tak bardzo, jak ja nienawidzę teraz siebie? – zapytałam szeptem Daniela, ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od ognia.
– Dlaczego tak uważasz? Dlaczego nienawidzisz samej siebie? Dopiero co ustaliliśmy, że Cole sam sobie zgotował ten los i…
– Co nie zmienia faktu, że to ja go kochałam, przemieniłam, a w ostateczności również zabiłam.
Na tę odpowiedź Daniel nie odnalazł kontrargumentu. Uścisnął jedynie mocniej moją dłoń, mając nadzieję, że to w jakimś stopniu mi pomoże.
Nocni zaczęli się rozchodzić; Dehlia, Larissa i William również gdzieś zniknęli, ofiarowując nam kilka chwil na samotne rozważania. Tkwiliśmy więc w ciszy jeszcze przez kilka chwil, po prostu wspierając się nawzajem. Kiedy jednak płomienie zaczęły tracić na sile, wyplątałam się z objęć Daniela. Przykry swąd palonego ciała i benzyny sprawił, że nabawiłam się mdłości. Poza tym ukłucie w piersi przybrało na sile, przez co coraz ciężej było mi chociażby złapać oddech.
– Catherine.
Odwróciłam się, by na niego spojrzeć. Na tle płomieni i dymu jego sylwetka prezentowała się jeszcze smętniej.
– Kocham cię – dokończył. Nawet z odległości byłam w stanie zauważyć, że jego oczy są pełne łez. – Bez względu na wszystko. Wiesz o tym, prawda?
Wiedziałam, mimo że nie rozumiałam. Powtarzał mi to tyle razy, ba, powtarzał to każdemu z moich lepszych i gorszych wcieleń. Nie nudziło go to? Nie męczyło? Kochanie mnie musiało być wyczerpujące. Każdy normalny człowiek już dawno by zrezygnował.
Wróciłam do hotelu, nie udzielając mu odpowiedzi. On nie był na nią gotowy, zaś ja… Ja wciąż nie miałam jej przygotowanej.
Kiedy przechodziłam przez salon, podłapałam współczujące spojrzenie Dehlii. Staruszka zdawała się najlepiej rozumieć moją sytuację, mimo że sama nigdy nie przeżyła niczego podobnego. Tak jak większość Nocnych przed przemianą była śmiertelniczką. Wyzbyła się jednak wszystkiego, co ludzkie, wraz z żądzą krwi. O przynależności do podgatunku Dziennych nie można było tak łatwo zapomnieć.
– Pójdę się położyć – oznajmiłam, wiedząc, że za chwilę i tak padnie pytanie dotyczące tego, dokąd zmierzam. – Potrzebuję…
Urwałam nagle, dostrzegając coś na ekranie podwieszonego na ścianie telewizora. Dehlia była zapaloną serialomaniaczką, przez co urządzenie to zdawało się chodzić na okrągło przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak raz jednak odnalazłam w tym fakcie jakiś pożytek.
Blok reklamowy został przerwany najnowszymi doniesieniami z miasta. Dwójka prezenterów na przemian wylewała z siebie żale, podczas gdy na ekranie ukazywane były drastyczne, krwawe obrazy od których nawet mnie zaczynało robić się słabo.
– Policja próbuje ustalić, kto dokonuje tych makabrycznych zbrodni. Wiemy jednak, że mamy do czynienia nie z całym gangiem, a pojedynczą jednostką, której nic ani nikt nie jest w stanie powstrzymać.
Kolejne ze zdjęć ukazywało ludzkie korpusy, które ktoś w bestialski sposób pozbawił kończyn.
– Nie chcę siać paniki, ale jestem więcej niż pewny, że nie dokonał tego żaden człowiek – wtrącił William, z trwogą przyglądając się kolejnym obrazom.
– Chyba już wiem, gdzie znajdziemy Jamesa – wyszeptałam, czując przybierający na sile uścisk w piersi.




†††††††††††††



Hej, cześć, czołem! To znowu ja. I to stosunkowo szybciej niż myślałam. Mimo moich pierwotnych oporów (a także blisko dwumiesięcznej przerwie od pisania, gdyż ostatnia notka pisana była na długo przed moją przeprowadzką) rozdział pisało mi się szybko i przyjemnie. Pseudorodzicielska gadka była nieco męcząca, ale obiecuję, że już zaraz z tym skończymy. Skoro mnie męczy pisanie o tym, pozostaje mi jedynie domyślać się, jak żmudne jest dla Was czytanie.
Zapinamy pasy, chwytamy coś mocnego w dłoń... I szykujemy się na wielki finał. Plan jest taki, by zamknąć AC w 80 notkach. I to jeszcze do końca tego roku. Przede mną niezłe wyznanie, ale myślę, że jeśli należycie się sprężę to podołam. Tym bardziej, że aż mną telepie na myśl o pisaniu końcówki. Aktualnie znajduję się na etapie #niechmniecholerajachętoskończyć, ale podejrzewam, że przy rozdziale 79 już mi się to odwidzi i będę starała się jeszcze jakość rozciągnąć to w czasie. Ale pierwotny plan to okrągła osiemdziesiątka. Szybsze zakończenie może kosztować mnie kacem moralnym, a późniejsze - nerwicą i depresją. Nie wiem, co gorsze, dlatego też spróbuję się dostosować.
Do napisania! Już bliżej niż dalej, także dajcie znać, kto ma ochotę jeszcze chwilę mi potowarzyszyć ;)

Klaudia


3 komentarze:

  1. no i przeczytałam... kurde...nie mogę uwierzyć ze za 5 odcinków ta historia się skończy... zastanawiam się cały czas jaki będzie finał. Wydaje mi się że wiem... ale no właśnie wydaje mi się, jedynie czas pokaże jak będzie. Co do tego rozdziału...kurcze świetny był...ten pogrzeb to zamknięcie pewnego rozdziału w życiu Cat i Daniela...
    Ten pokój cały w różu dla małej nie był jak widać strzałem w 10 ale nie spoidziewałam się zę Cat nagle poczuje instynkt po zobaczeniu tego wszystkiego. Ona nie chce tego dziecka, bo wie że klątwa dalej będzie trwała no i przez to dziecko też ona umrze... nie wiem czy w takim wypadku jest się czym cieszyć, chociaż ja osobiście nie wiem jak można nie poczuć kompletnie nic do dziecka które się rozwija w nas, no ale ja to ja :)

    Czekam na kolejny odcinek :) z niecierpliwością :)

    Pozdrawiam
    Shadow

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięknie dziękuję za wszystkie komentarze - zarówno tu, jak i na SM. Nawet nie wiesz, jak poprawiłaś mi humor! Ostatnio wpadłam w wenowego doła wielkości Ameryki Północnej, ale kilka słow od Ciebie sprawiło, że postanowiłam się przełamać i otworzyć plik. Nie napisałam zbyt wiele, ale po miesiącach przerwy, to i tak wielki postęp. Dlatego dziękuję raz jeszcze.

      Pozdrawiam cieplutko! xo

      Usuń
  2. Dużo emocji. Spodziewałam się tego po końcówce ostatniego rozdziału, ale wyszło o wiele lepiej niż sądziłam. Obawiałam się, że żal Cat za kimś, kogo szczerze nie znosiłam, będzie przytłaczający, ale tak nie było. Wyszło naturalnie, zresztą żałobę po Cole'u przysłoniło coś innego, a przy tym – mam wrażenie – o wiele istotniejszego.
    Początek… Ach, podoba mi się, jak ona ze sobą walczy. Nie jest w stanie tak po prostu odrzucić ani Daniela, ani dziecka. Ta ich rozmowa… Byłoby zbyt słodko, gdyby ot tak pozwoliła sobie na całkowitą słabość. Po wspólnej nocy byłabym w sumie rozczarowana, gdyby zaczęli sobie gaworzyć nad dzieckiem. To, że uciekła, po prostu tam pasowało, chociaż czasami sama mam ochotę palnąć Catherine w łeb, żeby się ogarnęła.
    Scena z pokojem też była cudna. Jakaś jej cząstka próbuje, chociaż strach robi swoje. I jak najbardziej jest dla mnie czymś, co mogę zrozumieć. Tutaj tak naprawdę nie chodzi o instynkt macierzyński, ale raczej świadomość powielanych błędów – wciąż i wciąż. Nie uciekła przed klątwą. Przekazała ją dalej, więc to ją przeraża. Albo nadinterpretuję, ale ja bym dokładnie tak się czuła w tej sytuacji. Po prostu zamiast użalać się nad dzieckiem i dodawać sobie powodów do obwiniania się, odcina się od tego, co niebezpieczne – miłości, bo to ona skrzywdziła ją najbardziej. W sumie ten cudny wstęp o śmierci i stracie idealnie mi się w to wpasowuje. Obwinia się o rodzinę, o Collina i Cole'a, więc… Cóż, zadręczanie się losem dziecka byłoby jak gwóźdź do trumny.
    Chyba nigdy w pełni nie pojmę jej relacji z Turnerem. Może dlatego, że nie daje mi spokoju to, co rozważała Cat – ile w tym było gry, a ile przebłysków szczerych uczuć. Liczy się, że koniec końców ściągnął na siebie taki koniec, bo nie potrafił się zmienić. Cóż, życie to nie bajka…
    Sam pogrzeb również na plus. Ta atmosfera, no i Daniel… Potrzebowali tego, tak. To jeszcze o niczym nie znaczy, ale prawda jest taka, że łączące ich uczucie jest silniejsze niż przyznaje Cat. I jeśli ktoś ma szansę wyciągnąć ją z dołka, to tylko jedna osoba.
    Tak czułam, że jak na Ciebie było za spokojnie, no i proszę. Ach, końcówka… Piąte koło przestało być piątym kołem. I tak czuję, że rozwiązanie będzie dość bolesne, ale o tym przekonam się wkrótce. ^^

    OdpowiedzUsuń