"Pokaż mi swoje ręce - są czystsze niż moje?
Pokaż mi swoją twarz - czy przekroczyłeś linię?
Pokaż mi swoje oczy - czy są bardziej suche niż moje?
Twoja dusza przetrwa, ale może nigdy nie zaznać spokoju..."
Obróciłam
się na bok, w myślach przeklinając niewygodne podłoże i przejmujący ból w
okolicy krzyża. Dopiero po chwili otworzyłam oczy. Pierwszym, co
zarejestrowałam, był popękany, nieszczególnie biały sufit, dlatego też
wyprostowałam się jak struna. Nie wiedzieć czemu przez myśl przeszły mi
obskurne sklepienia w szpitalu, który zeszłej nocy odwiedziłam wraz z Willem.
– Hej, spokojnie, księżniczko. Jesteś bezpieczna…
Wystarczyło
jedno spojrzenie w kierunku siedzącego przy łóżku Daniela, bym się znacząco uspokoiła.
Stopniowo zaczęły do mnie docierać wydarzenia poprzedniego dnia. Przypomniałam
też sobie, jak znalazłam się w izolatce Daniela. To, że spałam na jego leżance,
pozostawało dla mnie jednak tajemnicą, gdyż ostatnim co pamiętałam, była nasza
rozmowa o niczym prowadzona na krótko przed wschodem słońca. Chyba klimat za
bardzo nam się udzielił, bo przede wszystkim wspominaliśmy czasy spędzone w
Akademii. Wszystko wskazywało więc na to, że w którymś momencie zasnęłam, a
Daniel jakimś sposobem przetransportował mnie na łóżko.
Poczułam
na sobie jego zaniepokojone spojrzenie, dlatego też sama również przeniosłam na
niego wzrok. Okazało się, że Daniel nie patrzył bezpośrednio na mnie, a na mój
brzuch, po którym raz po raz gładziłam się w odruchu, którego wcześniej nawet
nie zarejestrowałam.
–
Wszystko gra? – zapytał cicho.
Pod
wpływem impulsu złapałam jego ułożoną płasko na materacu dłoń i przyłożyłam do
brzucha w miejscu, w którym jeszcze przed momentem poczułam ruch. Stopniowo
poważny wyraz twarzy Daniela zaczął się rozjaśniać, aż w końcu na jego wargach
pojawił się uśmiech, będący mieszaniną szoku i dumy.
–
Poczułeś to? – parsknęłam, badając jego reakcję.
W
odpowiedzi Daniel jedynie uśmiechnął się szerzej. Pogładził kciukiem miejsce,
które najmocniej obrywało, prowokując małą do kolejnego ruchu.
–
Obserwowałem ją, kiedy spałaś – wyszeptał po chwili, delikatnie przesuwając
opuszkami palców po moim brzuchu. – Nie ruszyła się ani razu, już myślałem, że
coś jej się stało i…
–
To byłoby zbyt piękne – prychnęłam. – Jest pełna energii, jak widać i czuć, ma
się świetnie. W dodatku jest głodna – dodałam, z westchnieniem spoglądając w
dół.
Spróbowałam
wstać, a tym samym odepchnąć od siebie Daniela – czułam, że i tak pozwoliłam mu
na zbyt wiele – ale ten ani drgnął. Westchnęłam, spoglądając na niego wymownie,
ale ten zdawał się być niewzruszony.
–
Jak się masz, królewno? – szepnął, muskając kciukiem punkt na wysokości mojego
pępka. – Mamusia twierdzi, że jesteś głodna. Powiedz mi, to prawda, czy po
prostu znowu próbuje mnie spławić?
Przyglądałam
się oniemiała jego dalszym poczynaniom. W porównaniu z ostatnimi wydarzeniami
jego rozmowa z córką wydawała mi się zbyt normalna i przyziemna, dlatego też
podświadomie czekałam na jakiś atak bądź najście, które nadało by całej tej sytuacji
charakteru. Kiedy jednak nic takiego się nie stało, zrozumiałam, że zwyczajnie
nie potrafię się już odnaleźć w tak codziennej sytuacji. Spoglądałam na
gaworzącego do mojego brzucha Daniela, dla którego to wszystko było tak
swobodne jak posiłek czy poranna toaleta, i zastanawiałam się, jakim cudem
udaje mu się zachować spokój.
–
Nie mogę się doczekać, by cię poznać, wiesz? – kontynuował. – Twoja mamusia
również, ale jest zbyt pewna siebie i egoistyczna, by przyznać się do tego
głośno. Wiem jednak, że wszystkie te brzydkie rzeczy, które wygaduje pod twoim
adresem, są nieprawdą i...
Tym
razem nie czekałam na rozwój sytuacji. Po prostu poderwałam się z posłania,
szorstko odpychając od siebie Daniela. Bez słowa pożegnania opuściłam jego
izolatkę, ostentacyjnie zamykając za sobą drzwi. Dla lepszego efektu aż
trzykrotnie przekręciłam klucz w zamku.
To by było na tyle, jeśli chodzi o rodzinne poranki.
W
kuchni natknęłam się na Dehlię, która chichotała – ku mojemu szczeremu
przerażeniu staruszka naprawdę chichotała
niczym zadurzona małolata – z jakiegoś żartu Larissy. Mimo znaczącej różnicy
wieku te dwie zdawały się fenomenalnie ze sobą dogadywać.
Obie
w tej samej chwili obróciły głowy ku drzwiom, rejestrując moje pojawienie się. Uśmiechnęły
się do mnie pogodnie, ale wyczułam w nich również delikatną rezerwę – zupełnie
jakby nie wiedziały, w jakim jestem nastroju i próbowały dyskretnie to wybadać.
–
Nic mi nie jest – zapowiedziałam automatycznie, podchodząc do lodówki.
Wyciągnęłam z niej trzy różne torebki z krwią i zabrałam się za przyrządzanie
swojego drinka. – Cierpiałabym bardziej, gdybym zawczasu nie zorientowała się o
jego zdradzie. A tak… tak miałam czas, by się oswoić z jego stratą.
–
Co na to Daniel? – zainteresowała się Dehlia.
Wzruszyłam
ramionami, próbując zyskać na czasie. Z jakiegoś powodu wciąż czułam się
dziwnie po akcji, którą Shane odstawił w izolatce. Już dawno nie czułam się tak
zaskoczona i zażenowana jednocześnie.
–
Znał go dłużej niż ja, dlatego też jego prawo do przeżywania żałoby jest o
wiele większe. Przyjął to jednak dość spokojnie, zupełnie jakby wiedział, że
Turnerowi był pisany taki los.
Oparłam
się biodrem o zlew i wzięłam pierwszy łyk swojego drinka. Mimo że czułam się
wyjątkowo swobodnie, podejrzliwe spojrzenia Issy i Dehlii wprawiały mnie w
dziwny nastrój. Miałam wrażenie, że czegokolwiek bym nie powiedziała, i tak zrozumiałyby
mnie na opak. Takie momenty żałośnie przypominały mi o tym, że karma wracała i
to była kara za wszystkie te chwile, w których to ja zachowywałam się względem
nich zbyt nadopiekuńczo.
Z
westchnieniem dopiłam swoją codzienną dawkę krwi, po czym wstawiłam szklankę do
zlewu. Podłapałam spojrzenie Dehlii, która bez jakichkolwiek skrupułów
próbowała doszukiwać się w moich gestach jakichś oznak bólu czy żałoby.
Przyłapana na gorącym uczynku miała jednak wystarczająco wiele pokory, by lekko
się skulić i zarumienić.
–
Jest w porządku – oznajmiłam, celowo używając spokojnego tonu. – Serio, nie
macie się czym martwić. A obchodzenie się ze mną jak z jajkiem w niczym nie
pomoże. Jesteśmy na wojnie, a ta wiąże się z masa niefortunnych pożegnań. Już
do tego przywykłam – dodałam nico ciszej, siląc się na uśmiech.
–
Razem z Dehlią przygotowałyśmy dla ciebie niespodziankę – podjęła prędko Larissa,
wyczuwając idealny moment na zmianę tematu. – Czeka na ciebie w sypialni.
Zmrużyłam
lekko oczy, przyglądając im się podejrzliwie. Na ewentualne przygotowania miały
tylko kilka godzin. Myśl, że specjalnie dla mnie zrezygnowały z wypoczynku,
napawała mnie jednocześnie dobrymi i złymi odczuciami.
–
Co to za niespodzianka?
Moje
pytanie spotkało się jedynie z salwą tłumionych chichotów. Pod naciskiem mojego
zdezorientowanego spojrzenia, Issa bezceremonialnym gestem wskazała na drzwi,
sugerując tym samym, że to dobra pora na sprawdzenie, o co chodzi.
Zrezygnowałam więc z dalszych pytań, w zamian kierując się na górę.
To,
co zastałam w sypialni, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Ilość różowych
przedmiotów sprawiła, że na moment zaparło mi dech w piersi. Potrzebowałam
kilka długich sekund na otrzeźwienie i uświadomienie sobie, że wcale nie
cofnęłam się w czasie o kilka miesięcy i nie znalazłam się na powrót w Jaskini
Barbie, a inaczej – pokoju, który przez jakiś czas dzieliłam z Lydią w
Akademii. Cierpiałam, ilekroć po przekroczeniu progu zastawałam różowe
lampiony, świecidełka czy brokatowe osłonki na doniczki. Tym razem nie było
inaczej. Nie pomagał również fakt, że wszystkie te przedmioty były
nieprawdopodobnie malutkie.
–
Obstawialiśmy, że przynajmniej na początku będziesz chciała mieć maleństwo
blisko siebie, więc…
Spojrzałam
na Dehlię, walcząc z nieprzyjemnym uciskiem w gardle. Naprawdę chciałam
podzielać jej ekscytację i chociaż uśmiechnąć się w podzięce, ale zwyczajnie
nie potrafiłam. Urocze łóżeczko z baldachimem, komoda z przewijakiem, a nawet
wózek... Zupełnie tak, jakbym miała na kilka dni po porodzie wpakować do niego swojego
piekielnie uroczego bękarta i jak gdyby nigdy nic wyjść z nim na spacer,
olewając wojnę i walący mi się na głowę wszechświat.
Tego było zbyt wiele nawet jak dla
mnie.
–
Dacie mi chwilę? – wyszeptałam, wbijając wzrok w podłogę.
Issa
i Dehlia nie zadawały zbędnych pytań, za co byłam im niezwykle wdzięczna. Nie
zniosłabym nowej lawiny zapytań o moje samopoczucie. Wtedy jak nic rozkleiłabym
się na środku tego śmiesznie różowego pokoiku.
Na
nogach jak z waty podeszłam do jedynego nieróżowego dziecięcego obiektu, czyli
szarego, stylizowanego na staromodny design fotela. Niezbyt zgrabnie opadłam na
mebel, w myślach jak zwykle przeklinając zawadzający nawet podczas tak
trywialnej czynności brzuch. Z miejsca, w którym siedziałam, miałam doskonały
widok na resztę mojej przemienionej sypialni. Wszystkie moje meble zostały
przesunięte na jedną ścianę, dzięki czemu w pokoju zrobiło się więcej miejsca
na graty dla dziecka. Połowy z tych rzeczy nie potrafiłam nazwać, co dopiero z
odkryciem, jakie było ich przeznaczenie. Tych kilka sekund, które zmarnowałam
na obserwację, uświadomiło mi, jak niewiele wiedziałam o roli, której
odtwórczynią miałam stać się za kilka dni, albo nawet i godzin. Na palcach
jednej ręki zliczyłabym momenty, w których widziałam na oczy noworodka, a już
wkrótce sama miałam takowego wydać na ten świat. Dehlia, Larissa i ich śmieszna
wyprawka nie sprawiły jednak, że łatwiej było mi się oswoić z tą świadomością.
Dla
Daniela wszystko zawsze było takie proste i naturalne. Zamieszkanie z chorym
psychicznie sobowtórem owianej złą sławą Kateriną Iwanow? Nie ma problemu.
Dziecko przed dwudziestką z Królową Nocnych, którymi pogardza od małego? Co to
dla niego! Nie miałam pojęcia, skąd brała się u niego tego typu swoboda w
podejmowaniu decyzji, ale szczerze zazdrościłam mu tej zdolności. Ja w
przeciwieństwie do niego potrzebowałam czasu na oswojenie się z tego typu
niuansami. Nawet zakładając, że okoliczności byłyby sprzyjające, a moim jedynym
zmartwieniem był niemowlak, dziewięć miesięcy byłoby dla mnie niewystarczającym
czasem na pogodzenie się z rodzicielstwem.
Był
okres w moim życiu, kiedy desperacko pragnęłam odzyskać swoją nudną
codzienność. Mierzyłam się ze skutkami klątwy Kateriny, żałując, że zamiast
oglądać śmierć moich bliskich, ja nie mogę po prostu plotkować z Lydią czy
zalewać się łzami na infantylnych komediach romantycznych. Chciałam normalnego
związku, randek, spotkań z przyjaciółmi, czekolady i nielegalnie spijanych
drinków na równie nielegalnych imprezach. Teraz jednak ta właśnie codzienność
mnie przerażała. Dziecko, związek, odpowiedzialność… Wolałam ukrywać się za
posadą Królowej, jej niekończącymi się obowiązkami i powinnościami, aby nie dać
się złapać w sidła przyziemności. Uciekałam od odpowiedzialności, jaka wiązała
się z ciążą, wmawiając sobie, że przecież mam mnóstwo czasu.
Obiecany
czas minął, a ja ani nic nie zyskałam, ani nic nie straciłam. Można by więc
powiedzieć, że nic złego się nie stało, gdyż bilans strat wyszedł na zero,
jednak w rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej.
–
Czy jeśli nadam ci imię, to stanie się łatwiejsze? – wyszeptałam, gładząc się
po brzuchu. – Może dzięki temu pozbędę się chociaż jednej ze swoich trosk?
Miałam
nadzieję, że wraz z narodzeniem się dziecka moje życie stanie się łatwiejsze.
Im bliżej byłam jednak rozwiązania, tym oczywistszym stawał się fakt, że to
było jedynie złudzenie. Kryzys z Danielem, z zapaloną na punkcie babciowania
Dehlią… W obliczu prawdziwych problemów, z którymi zmuszona byłam się mierzyć
to zdawało się nic nie znaczyć, jednak osobiście już teraz czułam się
dotknięta. Dziecko nigdy nie było i nie miał stać się moim priorytetem, tej
jednej rzeczy byłam pewna. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że na swój
sposób już zdążyło namieszać w moim życiu. A jego pojawienie się niczego nie
ułatwi. I nawet gdybym niechybnie się go pozbyła, to w niczym by nie pomogło.
–
Zoey, Caitlyn, Rosaleigh. – Zacisnęłam wargi w wyrazie zażenowania. Tego typu
rozmowy z dzieckiem rozwijającym się w moim łonie były mi kompletnie obce.
Czułam się niedorzecznie i głupio, robiąc to wszystko. – Po ostatnich
wydarzeniach raczej nie zdecyduję się na Colette…
Westchnęłam,
raz jeszcze spoglądając na dziecięce łóżeczko. Pierwotnie nie planowałam w
ogóle zatrzymywać dziecko w hotelu. Teraz czułam, że byłoby to nieodpowiednie
zachowanie – chociażby ze względu na Dehlię i Larissę.
Zamiast ujmować sobie problemów,
tylko je sobie dokładałam. Gdzie tu sens, gdzie tu logika?
–
Mogłabyś zostać Viviane, na cześć mojej mamy – podjęłam po chwili, za wszelką
cenę próbując brzmieć tak, jakbym wcale nie robiła tego wszystkiego z przymusu.
– Ludzie tak robią, prawda? Nazywają swoje… swoje dzieci na cześć ich zmarłych
przodków.
Słowo
„dziecko” brzmiało obco i gorzko w
moich ustach. To doskonale pokazywało, jak tragiczną matką miałam się stać.
–
Wiesz co? Nazywanie cię w niczym mi nie pomaga – burknęłam, dźwigając się do
pozycji stojącej. – Ani oglądanie tych chorobliwie malutkich rzeczy. Jeśli
Dehlia myślałam, że to pobudzi mój instynkt macierzyński do życia, to się srogo
przeliczyła.
Zatrzasnęłam
za sobą drzwi sypialni, ani razu się nie oglądając. Terapia szokowa w żaden
sposób mi nie pomogła, a jedynie wpędziła mnie w jeszcze mroczniejszy nastrój.
Zeszłam
do salonu, który był niewątpliwym sercem tego hotelu. To właśnie w nim
rozgrywały się wszelkie ważne i mniej ważne sytuacje: bale, debaty, kłótnie i
bratobójstwa. Elitarna codzienność, której nie chciałam wyzbywać się na rzecz
rodzicielstwa.
Konspirujące
wraz z Williamem wampirzyce wyprostowały się, dostrzegając mnie w progu. Ich
miny zdradzały, że przyłapałam ich na dyskutowaniu o czymś nieprzyjemnym – o
czymś, o czym jak na razie nie powinnam jeszcze wiedzieć.
–
Chodzi o pogrzeb Cole’a, prawda? – westchnęłam, łapiąc się pod boki. – Nie
musicie robić z tego tajemnicy. Serio – dodałam, widząc ich nieprzekonane miny.
William
wyłamał się jako pierwszy. Rozłożył dłonie w geście, który wyrażał bezradność,
po czym spojrzał na mnie pytająco.
–
Jak więc chcesz to rozegrać? Dzienni mają w zwyczaju chować swoje trupy, z
kolei my jesteśmy za paleniem ciał. Sytuacja z tobą, Cole’m i Danielem jest
jednak o tyle wyjątkowa, że nie chcieliśmy, aby któreś z was poczuło się
urażone…
–
Spalmy go o zachodzie słońca – postanowiłam, przelotnie wyglądając przez okno.
Zostało nam jakieś pół godziny do przygotowania całej uroczystości. – To będzie
chyba najlepsze wyjście.
Żadne
z nas nie rodzi się z wrodzoną świadomością tego, że prędzej czy później każde
życie, ludzkie czy też nie, dobiegnie końca. Zdolność tę nabywamy dopiero z
biegiem lat. Z tego też powodu pierwsza śmierć w naszym otoczeniu zawsze rani
najbardziej. Nie wiemy wówczas, z czym musimy się mierzyć i nie potrafimy się
do tego odpowiednio przygotować. Bez względu jednak na to czy zmuszeni jesteśmy
pożegnać ukochanego zwierzaka czy też babcię, poczucie straty jest
porównywalne. Później zaś jest już o wiele łatwiej – a przynajmniej w teorii,
gdyż człowiek zdaje się nieco na ten fakt uodparniać.
Inaczej
jednak to wygląda, kiedy ktoś nam bliski ginie z naszej ręki. Do czegoś takiego
zwyczajnie nie można się przyzwyczaić. I o ile od samego mordowania można się
uzależnić i uważać to za czynność na porządku dziennym, o tyle gdy przyczyniamy
się do śmierci kogoś nam bliskiego, powrót do normalności nie jest tak łatwy i
naturalny. Fizycznie udaje nam się przetrwać. Ale od demonów, które
zagnieżdżają się w naszej psychice, nie jesteśmy w stanie już nigdy się uwolnić.
Tak
przynajmniej było ze mną. Właściwie od samego początku wiedziałam, że śmierć
rodziców i Masona nie była przypadkowa. Choć nie miałam dowodów, przeczuwałam,
że zginęli z mojego powodu. I mimo że nie przyłożyłam ręki do ich tragedii
osobiście, nie potrafiłam przestać się obwiniać. Przeświadczenie, że gdyby nie
ja moja rodzina nadal by żyła, po dziś dzień spędzała mi sen z powiek.
Z
kolei morderstwo Colina, już w pełni świadome i samodzielne, niemalże
kompletnie mnie zniszczyło. Jego cień wciąż był obecny w moim życiu,
przypominając mi o wszystkich błędnych decyzjach, za których podjęcie byłam
odpowiedzialna nie tylko tamtego feralnego wieczoru, ale również każdego
późniejszego.
I
o ile z faktem, że byłam morderczynią, potrafiłam się pogodzić, tak świadomości,
że mam na sumieniu również swoich bliskich, nie mogłam zdzierżyć.
A
teraz do tego jakże zaszczytnego grona dołączył również Cole Turner.
Narcystyczny dupek, który w pewnym momencie poza czubkiem własnego nosa był w
stanie dostrzec również mnie – szarą myszkę, która pod płaszczykiem czarnych
ubrań, soczewek i wiśniowych włosów próbowała ukryć przed światem swoją
prawdziwą tożsamość. Cole poznał tą prawdziwą, królewską część mnie na długo
przed tym, nim zrobił to ktokolwiek inny. Nie był nieomylny, wiele też
brakowało mu do zyskania nagrody dla najlepszego chłopaka roku… Ale samo to, że
mogłam nazywać go członkiem mojego zespołu znaczyło naprawdę wiele. Przez tych
kilka miesięcy przeżyliśmy swoje osobiste wzloty i upadki, przechodziliśmy ze
statusu kochanków do arcywrogów, zaśmiewaliśmy się do rozpuku z przyziemnych
spraw i przelewaliśmy gorzkie łzy za tymi bardziej abstrakcyjnymi. Jednak
tkwiliśmy w tym wszystkim razem, niefortunnym zrządzeniem losu związani jakąś
dziwną smyczą pseudoprzyjaźni pewnego zimowego dnia na boisku za Akademią tuż
pod osowiałymi, starymi jabłoniami. To właśnie dzięki temu dziwnemu czemuś, które nas łączyło, tak wytrwale
staraliśmy się niwelować powstałe między nami konflikty, zamiast tak po prostu
z siebie zrezygnować. Do przewidzenia było to, że pewnego dnia któreś z nas nie
wytrzyma i postanowi się wyłamać. Nie spodziewałam się tylko tego, że będę to
ja.
Że
to będę tą, która ze stoickim spokojem wyrwie niebijące, zimne jak lód serce z
jego piersi.
Kilka
ostatnich godzin spędziłam na wmawianiu sobie, że tak musiało być i że Cole
zasłużył właśnie na taki los – w końcu spiskował za moimi plecami z kobietą,
która usiłowała mnie zniszczyć. I tak właśnie było, bez dwóch zdań. Jednak na
kilka minut przed ostatecznym pożegnaniem otworzyłam się również na inne, o
wiele bardziej bolesne aspekty wiążące się z jego pogrzebem. Bo zanim Cole
Turner zbratał się z wrogiem, był moim przyjacielem. A przynajmniej ja tak to
odbierałam. Ile w tym wszystkim było jego prawdziwych uczuć, a ile tylko
kolejnych knowań tego już nie wiedziałam.
–
Catherine. – Obok mnie pojawiła się Larissa. W dłoni trzymała czerwony, pusty
już kanister po benzynie i paczkę zapałek. – Chcesz coś powiedzieć, zanim…
Spojrzałam
po raz ostatni na leżące na trawniku ciało przykryte czarnym, mokrym od benzyny
materiałem, a następnie z powrotem na horyzont i zachodzące w oddali słońce.
Jakkolwiek tragiczne nie byłyby okoliczności tego spotkania, otoczenie zdawało
się być idealnie dobrane. Co takiego niby mogłam powiedzieć, by tego nie zepsuć?
Tu
spoczywa w nieświętym niepokoju Cole Turner, egoistyczny Dzienny, którym był przez pierwszych osiemnaście lat swojego życia, i równie samolubny Nocny, którym z kolei miał prawo tytułować się przez niespełna dziewięć ostatnich tygodni.
Amen.
–
Wszystko już zostało powiedziane – wyszeptałam, spuszczając wzrok. – Po prostu
to zrób.
Ze
względu na fakt, że słońce jeszcze nie do końca się schowało, większość Nocnych
– oczywiście tych zainteresowanych pochówkiem – wciąż skryta była za murami
hotelowego salonu, skąd przyglądali się przebiegowi uroczystości. Z tego też
faktu wychwycenie pośród nich nagłego poruszenia nie było niczym trudnym.
Larissa, Dehlia orz ja zgodnie obróciłyśmy głowy w kierunku źródła zamieszania.
Przez tłum przedzierał się William, a tuż zanim potulnie niczym cień podążał
Daniel.
–
Może i to zamknięta impreza, ale chyba też zasłużyłem na zaproszenie, nie? –
mruknął Shane, stając u mojego boku.
Tylko
westchnęłam, raz jeszcze wodząc spojrzeniem po zgromadzonych, aby upewnić się,
że nic więcej nie zepsuje naszej spontanicznej uroczystości pożegnalnej. Wtedy
też zrozumiałam, że pośród naszej skromnej, elitarnej społeczności, której nie
przeszkadzało światło dzienne brakowało kogoś ważnego.
–
James? – Spojrzałam na Larissę, która w odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami.
Odwróciłam się w kierunku pozostałych Nocnych. – Widział ktoś może Jamesa?
–
Wyszedł kilka godzin temu – oznajmiła rudowłosa wampirzyca, Leyla. – Do tej
pory nie wrócił?
Dotknęłam
dłonią klatki piersiowej na wysokości mostka i delikatnie potarłam tamten
punkt. Przytłoczona ostatnimi wydarzeniami nie zauważyłam, że moja więź z
pierworodnym Mieszańcem nieco wyblakła. Mogło to znaczyć tylko tyle, że
znajduje się stosunkowo daleko do mnie i jest pod wpływem jakichś ludzkich
otępiających środków – jak alkohol lub narkotyki.
–
Catherine, czy możemy…
Z
rozdrażnieniem skinęłam głową.
–
Tak. Byle szybko.
Larissa
wyłuskała jedną zapałkę z opakowania i przyłożyła jej końcówkę do draski. W tym
samym momencie Daniel bez ostrzeżenia złapał mnie za rękę i jak gdyby nigdy nic
splótł nasze palce. Kiedy posłałam mu pytające i nieco zdegustowane spojrzenie,
uśmiechnął się do mnie smutno.
–
Potrzebuję tego, księżniczko – wyszeptał. – Możesz chociaż na pół minuty
schować dumę do kieszeni i pozwolisz mi się dotknąć?
W
odpowiedzi podeszłam do niego bliżej i oparłam głowę na jego ramieniu. Tak po
prostu, we względnie swobodnym odruchu. I to nie tyle ze względu na niego i to,
że mnie o to prosił, a po prostu dlatego, że sama tego potrzebowałam.
Tak
po prostu.
Larissa
posłała nam pełne smutku spojrzenie, po czym przeciągnęła zapałką po drasce,
wzbudzając płomień. Prześledziłam trajektorię
lotu upuszczonej przez wampirzycę zapałki, dopóki ta nie upadła na
ciało. Ogień w momencie objął czarne płótno, trawiąc je oraz to, co zakrywało w
zawrotnym tempie.
–
Witaj i żegnaj, przyjacielu! – rzucił za mnie William, w geście oddania
przykładając dłoń do serca. Chciałam zawtórować mu chociaż na tym ostatnim
etapie, ale zwyczajnie nie potrafiłam się na to zdobyć.
–
Nienawidzisz mnie za to tak bardzo, jak ja nienawidzę teraz siebie? – zapytałam
szeptem Daniela, ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od ognia.
–
Dlaczego tak uważasz? Dlaczego nienawidzisz samej siebie? Dopiero co
ustaliliśmy, że Cole sam sobie zgotował ten los i…
–
Co nie zmienia faktu, że to ja go kochałam, przemieniłam, a w ostateczności
również zabiłam.
Na
tę odpowiedź Daniel nie odnalazł kontrargumentu. Uścisnął jedynie mocniej moją
dłoń, mając nadzieję, że to w jakimś stopniu mi pomoże.
Nocni
zaczęli się rozchodzić; Dehlia, Larissa i William również gdzieś zniknęli,
ofiarowując nam kilka chwil na samotne rozważania. Tkwiliśmy więc w ciszy
jeszcze przez kilka chwil, po prostu wspierając się nawzajem. Kiedy jednak
płomienie zaczęły tracić na sile, wyplątałam się z objęć Daniela. Przykry swąd
palonego ciała i benzyny sprawił, że nabawiłam się mdłości. Poza tym ukłucie w
piersi przybrało na sile, przez co coraz ciężej było mi chociażby złapać
oddech.
–
Catherine.
Odwróciłam
się, by na niego spojrzeć. Na tle płomieni i dymu jego sylwetka prezentowała
się jeszcze smętniej.
–
Kocham cię – dokończył. Nawet z odległości byłam w stanie zauważyć, że jego
oczy są pełne łez. – Bez względu na wszystko. Wiesz o tym, prawda?
Wiedziałam,
mimo że nie rozumiałam. Powtarzał mi to tyle razy, ba, powtarzał to każdemu z
moich lepszych i gorszych wcieleń. Nie nudziło go to? Nie męczyło? Kochanie
mnie musiało być wyczerpujące. Każdy normalny człowiek już dawno by
zrezygnował.
Wróciłam
do hotelu, nie udzielając mu odpowiedzi. On nie był na nią gotowy, zaś ja… Ja
wciąż nie miałam jej przygotowanej.
Kiedy
przechodziłam przez salon, podłapałam współczujące spojrzenie Dehlii. Staruszka
zdawała się najlepiej rozumieć moją sytuację, mimo że sama nigdy nie przeżyła
niczego podobnego. Tak jak większość Nocnych przed przemianą była
śmiertelniczką. Wyzbyła się jednak wszystkiego, co ludzkie, wraz z żądzą krwi.
O przynależności do podgatunku Dziennych nie można było tak łatwo zapomnieć.
–
Pójdę się położyć – oznajmiłam, wiedząc, że za chwilę i tak padnie pytanie
dotyczące tego, dokąd zmierzam. – Potrzebuję…
Urwałam
nagle, dostrzegając coś na ekranie podwieszonego na ścianie telewizora. Dehlia
była zapaloną serialomaniaczką, przez co urządzenie to zdawało się chodzić na
okrągło przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak raz jednak odnalazłam w
tym fakcie jakiś pożytek.
Blok
reklamowy został przerwany najnowszymi doniesieniami z miasta. Dwójka
prezenterów na przemian wylewała z siebie żale, podczas gdy na ekranie
ukazywane były drastyczne, krwawe obrazy od których nawet mnie zaczynało robić
się słabo.
–
Policja próbuje ustalić, kto dokonuje tych makabrycznych zbrodni. Wiemy jednak,
że mamy do czynienia nie z całym gangiem, a pojedynczą jednostką, której nic
ani nikt nie jest w stanie powstrzymać.
Kolejne
ze zdjęć ukazywało ludzkie korpusy, które ktoś w bestialski sposób pozbawił
kończyn.
–
Nie chcę siać paniki, ale jestem więcej niż pewny, że nie dokonał tego żaden
człowiek – wtrącił William, z trwogą przyglądając się kolejnym obrazom.
–
Chyba już wiem, gdzie znajdziemy Jamesa – wyszeptałam, czując przybierający na sile
uścisk w piersi.
†††††††††††††
Hej, cześć, czołem! To znowu ja. I to stosunkowo szybciej niż myślałam. Mimo moich pierwotnych oporów (a także blisko dwumiesięcznej przerwie od pisania, gdyż ostatnia notka pisana była na długo przed moją przeprowadzką) rozdział pisało mi się szybko i przyjemnie. Pseudorodzicielska gadka była nieco męcząca, ale obiecuję, że już zaraz z tym skończymy. Skoro mnie męczy pisanie o tym, pozostaje mi jedynie domyślać się, jak żmudne jest dla Was czytanie.
Zapinamy pasy, chwytamy coś mocnego w dłoń... I szykujemy się na wielki finał. Plan jest taki, by zamknąć AC w 80 notkach. I to jeszcze do końca tego roku. Przede mną niezłe wyznanie, ale myślę, że jeśli należycie się sprężę to podołam. Tym bardziej, że aż mną telepie na myśl o pisaniu końcówki. Aktualnie znajduję się na etapie #niechmniecholerajachętoskończyć, ale podejrzewam, że przy rozdziale 79 już mi się to odwidzi i będę starała się jeszcze jakość rozciągnąć to w czasie. Ale pierwotny plan to okrągła osiemdziesiątka. Szybsze zakończenie może kosztować mnie kacem moralnym, a późniejsze - nerwicą i depresją. Nie wiem, co gorsze, dlatego też spróbuję się dostosować.
Do napisania! Już bliżej niż dalej, także dajcie znać, kto ma ochotę jeszcze chwilę mi potowarzyszyć ;)
Klaudia
no i przeczytałam... kurde...nie mogę uwierzyć ze za 5 odcinków ta historia się skończy... zastanawiam się cały czas jaki będzie finał. Wydaje mi się że wiem... ale no właśnie wydaje mi się, jedynie czas pokaże jak będzie. Co do tego rozdziału...kurcze świetny był...ten pogrzeb to zamknięcie pewnego rozdziału w życiu Cat i Daniela...
OdpowiedzUsuńTen pokój cały w różu dla małej nie był jak widać strzałem w 10 ale nie spoidziewałam się zę Cat nagle poczuje instynkt po zobaczeniu tego wszystkiego. Ona nie chce tego dziecka, bo wie że klątwa dalej będzie trwała no i przez to dziecko też ona umrze... nie wiem czy w takim wypadku jest się czym cieszyć, chociaż ja osobiście nie wiem jak można nie poczuć kompletnie nic do dziecka które się rozwija w nas, no ale ja to ja :)
Czekam na kolejny odcinek :) z niecierpliwością :)
Pozdrawiam
Shadow
Pięknie dziękuję za wszystkie komentarze - zarówno tu, jak i na SM. Nawet nie wiesz, jak poprawiłaś mi humor! Ostatnio wpadłam w wenowego doła wielkości Ameryki Północnej, ale kilka słow od Ciebie sprawiło, że postanowiłam się przełamać i otworzyć plik. Nie napisałam zbyt wiele, ale po miesiącach przerwy, to i tak wielki postęp. Dlatego dziękuję raz jeszcze.
UsuńPozdrawiam cieplutko! xo
Dużo emocji. Spodziewałam się tego po końcówce ostatniego rozdziału, ale wyszło o wiele lepiej niż sądziłam. Obawiałam się, że żal Cat za kimś, kogo szczerze nie znosiłam, będzie przytłaczający, ale tak nie było. Wyszło naturalnie, zresztą żałobę po Cole'u przysłoniło coś innego, a przy tym – mam wrażenie – o wiele istotniejszego.
OdpowiedzUsuńPoczątek… Ach, podoba mi się, jak ona ze sobą walczy. Nie jest w stanie tak po prostu odrzucić ani Daniela, ani dziecka. Ta ich rozmowa… Byłoby zbyt słodko, gdyby ot tak pozwoliła sobie na całkowitą słabość. Po wspólnej nocy byłabym w sumie rozczarowana, gdyby zaczęli sobie gaworzyć nad dzieckiem. To, że uciekła, po prostu tam pasowało, chociaż czasami sama mam ochotę palnąć Catherine w łeb, żeby się ogarnęła.
Scena z pokojem też była cudna. Jakaś jej cząstka próbuje, chociaż strach robi swoje. I jak najbardziej jest dla mnie czymś, co mogę zrozumieć. Tutaj tak naprawdę nie chodzi o instynkt macierzyński, ale raczej świadomość powielanych błędów – wciąż i wciąż. Nie uciekła przed klątwą. Przekazała ją dalej, więc to ją przeraża. Albo nadinterpretuję, ale ja bym dokładnie tak się czuła w tej sytuacji. Po prostu zamiast użalać się nad dzieckiem i dodawać sobie powodów do obwiniania się, odcina się od tego, co niebezpieczne – miłości, bo to ona skrzywdziła ją najbardziej. W sumie ten cudny wstęp o śmierci i stracie idealnie mi się w to wpasowuje. Obwinia się o rodzinę, o Collina i Cole'a, więc… Cóż, zadręczanie się losem dziecka byłoby jak gwóźdź do trumny.
Chyba nigdy w pełni nie pojmę jej relacji z Turnerem. Może dlatego, że nie daje mi spokoju to, co rozważała Cat – ile w tym było gry, a ile przebłysków szczerych uczuć. Liczy się, że koniec końców ściągnął na siebie taki koniec, bo nie potrafił się zmienić. Cóż, życie to nie bajka…
Sam pogrzeb również na plus. Ta atmosfera, no i Daniel… Potrzebowali tego, tak. To jeszcze o niczym nie znaczy, ale prawda jest taka, że łączące ich uczucie jest silniejsze niż przyznaje Cat. I jeśli ktoś ma szansę wyciągnąć ją z dołka, to tylko jedna osoba.
Tak czułam, że jak na Ciebie było za spokojnie, no i proszę. Ach, końcówka… Piąte koło przestało być piątym kołem. I tak czuję, że rozwiązanie będzie dość bolesne, ale o tym przekonam się wkrótce. ^^