wtorek, 19 września 2017

Rozdział 59



"Nie wiem, jak powiedzieć, że tracę zmysły
Próbując znaleźć perfekcyjną linijkę tekstu
Wydaje mi się, że kończy mi się czas
Chyba potrzebuję cudu
Bo tracę zmysły, odliczając kolejne sekundy
I nie wiem, kiedy mój stan się polepszy..."





Wyczerpana opadłam na łóżko, próbując zdusić cisnący mi się na usta okrzyk bezradności. Kiedy myślałam, że moje życie nie może stać się jeszcze bardziej zagmatwane, Cole się obudził. Był wykończony i głodny, ale żył. I chociaż powinno mnie to cieszyć, wcale tak tego nie odbierałam.
Jego szkarłatno-czarne oczy, kompletnie niepodobne do tych, które powinien mieć mieszaniec stworzony z mojej krwi, napawały mnie niepokojem. Podobnie jak jego niegasnący apetyt. Żeby było ciekawiej, Turner nie łaknął wcale ludzkiej krwi – z tego rodzaju problemem jeszcze dałabym sobie radę. Schody pojawiły się, kiedy okazało się, że jego niesłabnące pragnienie jest w stanie zaspokoić jedynie wampirza krew. Mniej więcej wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy nie byłoby jednak lepiej, gdybyśmy nie ukrócili jego męki w inny sposób…
Przeświadczenie, że stworzyliśmy potwora, nie dawało mi spokoju.
Zaraz po tym, jak Cole względnie ugasił łaknienie i udał się do swojego pokoju, żeby odpocząć i zregenerować siły, osobiście odprowadziłam Masona do izolatki. Dziwiło mnie, że nie wykorzystał zamieszania i nie nawiał, kiedy tylko zyskał ku temu sposobność. Nie miałam pojęcia, co kierowało moim bratem i na ile mogłam mu ufać, a ta sytuacja jeszcze mocniej namieszała mi w głowie. Kiedy mogłam go po prostu nienawidzić, było o wiele łatwiej.
Spokoju nie dawały mi również słowa Masona. Według niego to nie on przez cały czas mi zagrażał, a tajemnicza Ona, o którą to zdążyłam się już pokłócić również z Larissą. Serce podpowiadało mi, że brat ma rację, w końcu tak jak wcześniej powiedział, byliśmy rodziną, a płynąca w naszych żyłach krew była na tyle podobna, byśmy mogli dzielić jej wyjątkowe właściwości. Jednak rozum i o wiele efektywniej przemawiające do niego logiczne argumenty udowadniały, że odkąd Mas był uwięziony, nikt nie czyhał na moje życie, nie knuł przeciwko mnie…
Tak źle, tak niedobrze. Ale przecież nikt nie mówił, że rola Królowej jest łatwa i przyjemna.
Spojrzałam w dół, na swój brzuch, po którym jeszcze nie było widać mojego cudownego stanu. Na samą myśl, że zostało mi tylko kilka tygodni względnej wolności, robiło mi się słabo. Nie zamierzałam się nad sobą użalać, gdyż na to było już za późno, ale mimo to prawda wciąż do mnie nie docierała. Zwyczajnie nie potrafiłam się z nią pogodzić. Gdyby Daniel tu był, na pewno powiedziałby, żebym się nie martwiła, bo wszystko się jakoś ułoży. Ten jego udawany optymizm zawsze mnie bawił. Ja lubiłam stawiać sprawę jasno, kiedy coś się sypało, mówiłam głośno o swoich obawach, zamiast mydlić innym oczy zapewnieniami, że wszystko będzie dobrze. Bo nie mogło takie być. A udawanie, że mogłoby być inaczej, wydawało mi się bezcelowe.
Ale gdyby Daniel tu był… Nie byłoby mnie. Tej mnie, którą zdążyłam już polubić.
Rola Królowej wymagała wielu poświęceń. Bycie odpowiedzialnym za jedno istnienie to jeszcze nie wyzwanie. Schody zaczynały się pojawiać, kiedy tych istnień robiły się setki, w dodatku każde z nich posiadało po parze kłów (albo dwóch, żeby nie było zbyt nudno) i jeden, wiecznie niesłabnący apetyt na krew. Bywały momenty, w których mocniej odczuwałam ciężar umiejscowiony na moich barkach. Zarzucałam sobie wówczas, że jestem zbyt młoda, by rządzić, zbyt głupia, by poprowadzić ich wszystkich na rzeź o moje-nie-do-końca-moje niespełnione dziecięce marzenia. Ale potem spoglądałam na najbardziej mi oddanych Nocnych, podzielałam ich podziw i uznanie, i od razu robiło mi się cieplej na sercu. Dla nich byłam skłonna poddać się każdego poświęcenia.
Pomału zaczynałam przysypiać – blisko dwutygodniowe zmęczenie coraz dotkliwiej dawało mi się we znaki – kiedy ktoś niebyt dyskretnie zapukał do drzwi. Tylko westchnęłam w odpowiedzi, słysząc jak Will, nie czekając na moje potwierdzenie, sam się wprosił. W tym domu pukanie do drzwi było tylko zbędną formalnością.
– Królowo?
Machnęłam ręką, sugerując, by wszedł głębiej do pomieszczenia. Will w kilku krokach pokonał dzielący nas dystans i stanął obok posłania. Spojrzał na mnie z góry, uśmiechając się pogodnie.
– Mogłabyś się chociaż przebrać. Masz na sobie zakrwawioną, podartą sukienkę.
Od niechcenia spojrzałam na moje bandażowe, czerwone cudo. Po dzisiejszym wieczorze nie nadawało się już nawet do bycia zwykłą ścierką do podłogi.
– Ale to wciąż sukienka – mruknęłam, abstrahując od nieśmiertelnej gadki Willa na temat mojego ubioru. – Także nie narzekaj.
– Jak się czujesz? – zapytał, przysiadając na krawędzi materaca.
Przetarłam dłonią po twarzy, osłaniając tym samym oczy przed pierwszymi promieniami słońca, które przedarły się pomiędzy marszczeniami niezaciągniętych do końca zasłon. Will, jakby domyślając się, co jest powodem mojego rozdrażnienia, wstał i szybko pozbył się problemu. Pokój znów pochłonął przyjemny półmrok.
– A jak myślisz? Jestem zmieszana, przerażona, trochę zdołowana…
– Katerina ucieszyła się na wieść o dziecku – zauważył Will, próbując nieco podnieść mnie na duchu.
– No i widzisz, do czego ta jej matczyna miłość doprowadziła – mruknęłam. – Bardziej kochała siebie i zemstę niż swoje dziecko, które ostatecznie przeklęła, nieświadomie zsyłając klątwę nie tylko na małą, ale również jej następczynie.
Will odchrząknął, nieco zaskoczony moimi słowami. Dotychczas nigdy tak otwarcie nie mówiłam o mojej niechęci do Kateriny.
Przy czym niechęć to za duże słowo. W końcu w głębi serca naprawdę ją podziwiałam i nie chciałam, żeby mnie opuszczała. Jej wspomnienia były wszystkim, co mi zostało. Bez niej dosłownie byłabym nikim.
– Brzmisz, jakbyś miała jej to za złe – zauważył, rozważnie dobierając słowa.
– Ja już nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć, Williamie – wyszeptałam, mimowolnie zsuwając dłoń na brzuch. – Katerina żyła jedynie zemstą. A ja… Mnie spotyka cała masa innych nieszczęść. A przecież miałam tylko odtwarzać jej wspomnienia…
– Każda klątwa ma jakiś haczyk, najdroższa. W twoim przypadku jest nim właśnie Mason. Wiesz, że w niepowołanych rękach, mógłby on stanowić świetną broń przeciwko tobie, prawda? – zapytał, a w jego tonie wyczuwałam wyraźny niepokój. On też nie był zachwycony z nowości, jakimi uraczył nas los.
Westchnęłam ciężko i obróciłam się na brzuch. Dotykanie go i wmawianie sobie, że rozwija się w nim nowe życie wcale nie pomagało – brzmiało to równie abstrakcyjnie i niedorzecznie co na początku.
– On sam w sobie jest niebezpieczny. Mimo wszystko lepiej jest mieć go po swojej stronie…
– Co z nim zrobisz? Nie sądzisz, że teraz, kiedy odkrył swoje zdolności, nie postanowi się zbuntować i uciec?
– Już by to zrobił – stwierdziłam, przygryzając dolną wargę. – Zresztą, on od początku zdawał się wiedzieć, co się dzieje. Jak sądzisz, co jeszcze potrafi? – zapytałam, spoglądając na Nocnego kątem oka.
William zamyślił się na chwilę. Ostatecznie tylko pokręcił głową, po raz kolejny dzisiaj zdradzając przede mną swą niewiedzę.
– Nie znam go tak dobrze, jak ty.
Ale czy ja go tak naprawdę znałam?
Wychowywaliśmy się razem, to fakt, ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy ze swoich zdolności, tym bardziej więc nie skupiałam się na wynajdywaniu ich u niego. Mason zapisał się w moich wspomnieniach jako ten kochający, nieco nadopiekuńczy starszy brat, który odbierał mnie z imprez i odganiał ode mnie zbyt nachalnych adoratorów. Nie pamiętałam, aby kiedykolwiek okazał się być w czymś ponadprzeciętnie dobry. Nigdy też na moich oczach nie stworzył mieszańca. Był zwyczajnym Dziennym, potem również Nocnym – chociaż w tym wydaniu nie znałam go zbyt długo.
– Wiedział o ciąży na długo przede mną – wyszeptałam, nagle coś sobie uświadamiając. – „Nie chcę twojej krwi. Gardzę nią. Zabija mnie od lat”… – mamrotałam pod nosem kolejne stwierdzenia, które padły z jego ust podczas naszej pierwszej rozmowy. – A co jeśli on nie jest szalony, a po prostu za dużo widzi? Za dużo wie?
Will patrzył na mnie przez chwilę, próbując zapewne doszukać się jakiejkolwiek logiki w mojej chaotycznej wypowiedzi. Z reguły kiedy się stresowałam  bądź tak jak teraz wpadałam na jakąś genialną myśl  mówiłam wszystko, co mi ślina na język przyniosła, żeby o niczym nie zapomnieć.
– Chcesz przez to powiedzieć, że widzi przyszłość? Przecież ty też to potrafisz.
– O wiele łatwiej idzie mi odczytywanie przeszłości. Z moich proroczych snów nie ma żadnego pożytku. Gdyby było inaczej, Daniel wciąż by żył.
– Przewidziałaś śmierć Daniela? – zdziwił się William. – I nic z tym nie zrobiłaś?
– Oczywiście, że zrobiłam – żachnęłam się urażona. – Uratowałam go jednak tylko z sytuacji, którą przewidziałam – wyjaśniłam, nawiązując do nocy, podczas której to wraz z Shane’m uciekliśmy z Akademii. – Nie przewidziałam jednak, że zaledwie kilka dni później Mason każe mi zabawić się w boga.
Will westchnął i oparł łokcie na kolanach, lekko pochylając się przy tym do przodu. Ze zdumieniem musiałam przyznać, że wyglądał na bezradnego. Porzucił w kąt maskę pewnego siebie, dumnego, wieloletniego wampira, który wie wszystko o wszystkich, na chwilę pozwalając mi ujrzeć swoje prawdziwe oblicze.
– Katerina zabija swojego Jonathana – mruknął, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Ileż bym oddał, żeby taki scenariusz rozegrał się przeszło sto pięćdziesiąt lat temu.
– Dlaczego?
Will chyba uświadomił sobie, jak wielką gafę popełnił, bo zamiast odpowiedzieć, tylko pokręcił głową, porzucając niewygodny dla niego temat. Nienawidziłam tej jego skłonności do mówienia tylko o tym, na co miał ochotę. Z jakiegoś powodu mówienie o Katerinie i ich wspólnej przeszłości nie było jego ulubionym tematem i właśnie to najmocniej mnie drażniło. Miałam pod nosem genialne źródło informacji, ale nie mogłam z niego korzystać.
Pewnych ran lepiej nie rozdrapywać – powiedział mi kiedyś, kiedy za bardzo próbowałam drążyć i znowu zmienił temat.
– Zapisać cię na wizytę do lekarza czy sama to zrobisz?
Nieco zbita z pantałyku tym pytaniem zamrugałam nieprzytomnie, próbując przyswoić fakty.
– Lekarza?
– No… Tego kobiecego, który zajmuje się prowadzeniem ciąży – wyjaśnił William, wyraźnie zażenowany poziomem mojej wiedzy na temat dzieci i tego cudownego okresu od poczęcia do ich przyjścia na świat.
– Jestem wampirem – rzuciłam tonem, który sugerował, że jest to wystarczająca odpowiedź.
– I to niby jest powodem, dla którego miałabyś zaniedbać podstawowe badania? Nie ma mowy. Jutro zabieram cię na twoje pierwsze USG.
USG, ciąża, dziecko. A na domiar wszystkiego trochę mieszańców, zbuntowanych braci którzy postradali rozumy i zwierzęca krew. Witajcie w moim świecie.
– A może ja wcale nie jestem w ciąży?
William tylko na mnie spojrzał. Reprymenda w jego oczach była aż nader widoczna. To znaczyło, że mam przestać bujać w obłokach i przyjąć na klatę skutki swoich nieświadomych wyborów.
Nieświadomych... Tamtej nocy przecież mogłam jakoś zareagować. Wiedziałam lepiej niż ktokolwiek inny, że w moim życiu nie ma tak naprawdę szczęśliwych momentów, gdyż  każdy z nich w ostateczności przyczynia się do powstawania tych o wiele bardziej problematycznych. Nie zrobiłam jednak nic, by zapobiec tragedii, z której zdawałam sobie sprawę, naiwnie myśląc, że chociaż raz należy mi się coś tylko mojego…
– Potrzebujemy jakiegoś planu – oznajmiłam, wzdychając ciężko. – Przez… to coś nie mamy zbyt wiele czasu.
Will nie skomentował pełnego pogardy zwrotu, który całkowicie świadomie padł z moich ust. Zamiast tego położył się na posłaniu obok mnie i skrzyżował ręce za głową. Nonszalancka poza, którą przybrał, kompletnie do niego nie pasowała. W takich chwilach zamiast po prostu wyglądać naturalnie, tylko dodatkowo zwracał na siebie uwagę.
– Chcesz zostać tu do czasu porodu czy…
– Nie mówmy konkretnie o tym, dobrze? – Zachowywałam się nieuprzejmie, przerywając mu, ale naprawdę pragnęłam zmiany tematu. – Tę kwestię przedyskutujemy innym razem. Miałam raczej na myśli całą resztę… a konkretnie sprawę krwi. Czy my, do jasnej cholery, nie możemy chociaż w tej kwestii pozostać schematyczni? – mruknęłam, wznosząc oczy do nieba w geście irytacji. – Dzienni piją zwierzęcą, Nocni tę pochodzącą od ludzi… I po sprawie. Ale nie, w naszym świecie muszą być jeszcze ciężarne sobowtóry, które w ciągu ostatnich kilku miesięcy eksperymentowały z każdym możliwym rodzajem, ostatecznie powracając do korzeni, albo dziwne hybrydy niewiadomego pochodzenia, które czyhają na krew istot swojego gatunku. Co jeszcze? A może ty możesz pić jedynie krew czarnowłosych dziewic, w dodatku tylko w czasie pełni? – dodałam, krzywiąc się ironicznie. W rzeczywistości taki scenariusz wcale by mnie nie zdziwił.
– Zostawmy moje preferencje żywieniowe, skupmy się na tym, co istotne – odparł William, a na jego ustach zamajaczył uśmiech. – Na przykład na twoich zaręczynach.
Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam. Kiedy jednak uświadomiłam sobie, że jestem cholernym wampirem, którego idealne zmysły nigdy nie zawodzą, wyprostowałam się jak struna.
– Czekaj, co? To XXI wiek, teraz życie na kocią łapę nikogo tak bardzo nie szokuje...
William również usiadł. Oparł się plecami o wezgłowie i posłał w moim kierunku obrażone spojrzenie. Nie lubił, kiedy wypominałam mu jego nienaganne maniery i swoistą wiekowość. Jak sam twierdził, nie chciał, żebym przez to czuła się przy nim gorzej – w końcu bez względu na wszystko, ja i tak stałam w hierarchii wyżej od niego.
– Zaręczyny będą jedynie pretekstem do urządzenia balu – sprecyzował, choć wiedział, że nie zareaguję zbyt radośnie na taki obrót sprawy.
Jęknęłam niezadowolona, ukrywając twarz w dłoniach. Chociaż dzięki łączącej mnie z Willem więzi domyślałam się, czemu miałyby służyć takie działania, kompletnie ich nie pochwalałam. Przez wzgląd na moje doświadczenie z tego typu uroczystościami wolałam stronić od miejsc, w których aż roiło się od obcych ludzi…
– Nie ma mowy! Byłam w życiu na dwóch balach. Każdy zwieńczony był stosem nieszczęść… i trupów.
– Dzienni mogą nazywać się Strażnikami, ale jeśli w grę wchodzi życie Królowej, są kiepskimi ochroniarzami – mruknął wyraźnie zdegustowany William. – Przy nas nic ci nie grozi.
– Może i wiem niewiele na temat sabotażystów i dezerterów, ale wierz mi, tego typu imprezy są dla nich idealną wylęgarnią – rzuciłam kąśliwie.
William westchnął, wyciągając ku mnie dłoń. Pozwoliłam, by splótł nasze palce, mając nadzieję, że ten gest w jakimś stopniu pozwoli mi ukoić skołatane nerwy. Może i na zewnątrz wyglądałam na opanowaną, ale moje wnętrze było całkowicie rozedrgane. I to już od kilku dobrych dni.
– Przy nas nic ci nie grozi, obiecuję. – William złożył delikatny pocałunek po wewnętrznej stronie mojego nadgarstka, przyczyniając się tym samym do polepszenia mojego samopoczucia. – Nam możesz ufać, Catherine.
W odpowiedzi tylko się uśmiechnęłam.
Przez chwilę siedzieliśmy w całkowitej ciszy, oddając się przemyśleniom odnośnie nie-idealnego planu Willa. Co prawda wciąż byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale nie mogłam pokazać Nocnemu, że mu nie ufam. Bo komu jak komu, ale jemu byłam skłonna wszystko zawierzyć. Po prostu swoje już widziałam; nie chciałam więc nastrajać się na coś, co mogło okazać się kompletnym niewypałem.
Kiedy Will wstał, ja również zsunęłam się z posłania, postanawiając wziąć przed snem szybki prysznic. Miałam tylko nadzieję, że nie zasnę w kabinie. Chęć pozbycia się tego kawałka szmatki, który jeszcze kilka godzin był czystą sukienką, była jednak silniejsza niż zmęczenie.
– Idziesz mu powiedzieć? – zapytał Will, patrząc na mnie ze współczuciem.
Skonsternowana, nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz tego dnia, zmarszczyłam brwi.
– Co powiedzieć? I komu?
– No… o waszych zaręczynach.
Zmrużyłam oczy, czekając na wyjaśnienia. Albo Will zwracał się do mnie jakimś nieznanym mi szyfrem, albo byłam zbyt zmęczona, by kontaktować.
– Czekaj, więc chcesz powiedzieć, że to nie ty będziesz moim udawanym narzeczonym?
– Ja? – parsknął rozbawiony Will. Podszedł do mnie i poklepał po policzku niczym rozkosznego dzieciaka. – Schlebiasz mi, najdroższa, ale myślę, że tego wieczoru ktoś wyprzedził mnie w hierarchii…
– Nie – wykrztusiłam, z opóźnieniem łącząc wątki. – Nie ma takiej opcji.
– Jest, najdroższa. I żeby było ciekawiej, to nasza jedyna opcja – szepnął Will, całując mnie na pożegnanie w czoło. – I lepiej się z nią pogódź. Bo nie sądzę, by nasz kandydat miał jakiekolwiek obiekcje przed pojęciem cię za żonę… i oczywiście objęciem panowania.



– Jak się czujesz? – zapytałam pogodnie kilka dobrych godzin później, wchodząc głębiej do sypialni Cole.
Miałam sporo czasu, żeby wszystko na spokojnie przemyśleć i rozważyć. Chociaż wciąż byłam przeciwna balom czy zaręczynom, musiałam przyznać, że plan Willa nie był pozbawiony logiki. I oferował nam przewagę w kwestii zdobywania sprzymierzeńców, których tak bardzo potrzebowaliśmy.
Wciąż nie wiedziałam, co nas czeka. Przyszłość była niepewna. Nie pomagał nawet fakt, że potrafiłam ją przewidywać – ostatnimi czasy akurat ta zdolność nie działała tak, jakbym sobie tego życzyła. Po raz kolejny więc postanowiłam żyć tym co tu i teraz. Utrzymywanie postanowień kiepsko mi wychodziło, ale musiałam w końcu wziąć się w garść. W końcu sytuacja, poważna jak chyba jeszcze nigdy, właśnie tego ode mnie wymagała.
Cole, nie przerywając zapinania kolejnych guzików białej koszuli, podniósł głowę, by na mnie spojrzeć. Na jego wargach zamajaczył cień uśmiechu drania, którym kradł serca nieświadomych jego toksycznego uroku nastolatek jeszcze w Akademii.
Jakby nie patrzeć, ja sama byłam kiedyś tą nastolatką…
Westchnęłam cicho, podobnie jak za pierwszym razem zdumiona intensywną, szmaragdową zielenią jego oczu. Po przemianie Cole’a właśnie tego aspektu jego wyglądu brakowało mi najbardziej. Teraz jednak, kiedy dziwnym zbiegiem okoliczności powróciły one do stanu pierwotnego, nie mogłam się przestawić.
– Niezłe wariactwo, nie? – parsknął, dostrzegając moją minę.
– Wiesz, że musisz mi wszystko powiedzieć, prawda? – zapytałam, ignorując jego wtrącenie. – Ktoś targnął się na twoje życie. Zaatakował cię i otruł. To poważna sprawa. Każdy szczegół ma więc ogromne znaczenie.
Cole podwinął mankiety koszuli niemalże do łokci. Kompletnie ubrany podszedł do mnie i zajął miejsce obok na łóżku. Euforia, którą odczuwał przed moim pojawieniem się, ustąpiła miejsca zmieszaniu i obawie.
– Trochę popłynąłem w barze. Nie wiedziałem nawet, że wampir jest w stanie tak bardzo się upić – dodał, krzywiąc się z niesmakiem na samo wspomnienie. – Średnio kontaktowałem, moje zmysły zostały przytłumione przez alkohol… Naprawdę chciałbym ci wszystko powiedzieć, Cat. Ale nie wiem nic poza tym, czego sama już zdążyłaś się domyślić.
Zacisnęłam palce na nasadzie nosa i westchnęłam ciężko. Spodziewałam się właśnie takiej odpowiedzi. Samo to, że przez te kilka godzin, podczas których Cole był nieobecny, nie odbierałam jego emocji, świadczyło o tym, że zabalował bardziej, niż powinien.
– Komuś bardzo zależy na mojej porażce – zaczęłam spokojnie, starając się za nic go nie obwiniać. To mogłoby tylko wywołać niepotrzebną kłótnię. – Dlatego jeśli coś sobie przypomnisz, cokolwiek, od razu daj mi znać.
Turner uśmiechnął się lekko i potulnie skinął głową.
– Jak myślisz, co potrafię?
– Nie jesteś sobowtórem – przypomniałam. – Ani tym bardziej nie wiążą nas więzy krwi. Nie sądzę więc, byś poza oczami wyróżniał się czymś szczególnym.
– Co się dzieje? – zapytał Cole, świdrując mnie swoimi szmaragdowymi oczami. – Aż tak bardzo się martwisz? Nic mi nie jest, skarbie. Czuję się świetnie!
Przetarłam dłonią po twarzy, z której zmyłam już resztki makijażu, zastanawiając się, jak mu o wszystkim powiedzieć. Wbrew pozorom nie były to informacje, które można po prostu wyłożyć czarno na białym.
– Jesteś jednym z wielu moich zmartwień – westchnęłam cicho, w nerwowym odruchu wygładzając przód koszulki, która służyła mi za pidżamę. – Sporo się wydarzyło, pod twoją nieobecność… Sporo się dowiedziałam, na temat siebie i swojej przyszłości. W gwoli ścisłości, tej najbliższej przyszłości.
Cole zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony takim obrotem sprawy. Egoistyczne przekonanie, że wszystko dotyczy tylko i wyłącznie jego, po raz kolejny do niczego dobrego go nie doprowadziło.
– Przerażasz mnie, Cat. Co się dzieje?
Przygryzłam dolną wargę, szukając jak najłagodniejszych słów na przekazanie nie takiej znowu łagodnej prawdy.
– Jestem w ciąży.
Nie ma to jak kreatywność, Catherine…
Początkowe zaskoczenie Cole’a szybko przerodziło się w zdumienie tak wielkie, że zaczęłam żałować, że nie rozegrałam tego inaczej. Nie chciałam jednak nikomu pobłażać; w końcu mnie samej w tej kwestii nie oszczędzano.
– Boże, jeśli mi powiesz, że to jego dziecko… – wykrztusił, urywając jednak w pół słowa. Najwidoczniej taki scenariusz szokował nie tylko mnie.
– W takim razie chyba będzie lepiej, jeśli przemilczymy tę sprawę – wymamrotałam pod nosem, spuszczając wzrok na swoje dłonie.
– Powiedz, że żartujesz, Catherine. To się nie dzieje. To wszystko popsuje i…
– Mnie to mówisz? – prychnęłam gorzko, z pogardą spoglądając na brzuch. – To ja będę musiała to urodzić.
Cole nie odpowiedział od razu. Milczał kilka dobrych minut, w skupieniu przetwarzając informacje. Kiedy w końcu się odezwał, brzmiał o wiele spokojniej.
– Wszyscy już wiedzą?
Spojrzałam na niego kątem oka, próbując wybadać, w jakim znajduje się stanie. Nie chciałam dodatkowo dobijać go informacją o zaręczynach. Wyglądał jednak w miarę znośnie, dlatego postanowiłam zaryzykować.
– Sęk w tym, że…
– Nie.
Podniosłam głowę, posyłając w jego kierunku zdumione spojrzenie. Przerywanie komuś to jedno, ale robienie tego tak nagle i perfidnie… Może i się przyjaźniliśmy, ale mimo to i tak powinien znać swoje granice. I oczywiście kurczowo się ich trzymać.
– Wiem, co chcesz powiedzieć i nie zgadzam się – sprostował, niezrażony moją miną. – Nie będę wychowywał tego bękarta.
– Jakby nie patrzeć to bękart twojego najlepszego przyjaciela – zauważyłam, sprowokowana zapominając o moim postanowieniu, by trzymać język za zębami. – Zresztą, kiedy twoja Królowa przychodzi do ciebie z propozycją, powinieneś przynajmniej wysłuchać jej do końca.
– Ale tu się rozchodzi o moją przyszłość! – oburzył się. – Chyba mam w tej kwestii coś do powiedzenia?
Westchnęłam, nie wiem który to już raz podczas tej rozmowy. Will mylił się, mówiąc, że Cole nie będzie miał nic przeciwko jego małej szopce. A ja, zaufawszy mu, wpakowałam się w chyba jedną z najgorszych możliwych rozmów.
– Nikt nas nie będzie wiązał na wieki wieków – burknęłam zdegustowana. – A tego czegoś ja sama nie zamierzam odchowywać, także spokojnie, ja też nie jestem chętna do zabawy w dom. Chodzi tylko o stworzenie pozorów.
Cole wywrócił oczami, dając upór swojej irytacji. Stopniowo jednak zaczęła docierać do niego powaga sytuacji, w której się znaleźliśmy, bo przestał udawać obrażonego, w pełni skupiając się na rozmowie.
– Mam więc zostać twoim Jonathanem? Zabiłaś tego właściwego, więc potrzebujesz zastępstwa, tak?
– Przestaniesz mi to wypominać?! – wykrzyknęłam, tracąc nad sobą panowanie. – Stało się. Koniec, kropka. Mamy tylko to, co tu i teraz. A tu i teraz jest naprawdę nieciekawie. Proszę cię więc, i to nie jako poddanego, a mojego przyjaciela, o przysługę. Czy to aż tak wiele?
– Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, o co mnie prosisz? – mruknął. – To nie jest prośba o pomoc w przeprowadzce czy odbiór z pijackiej libacji, Cat. Tu się rozchodzi o dziecko! I małżeństwo!
– I władzę – szepnęłam, desperacko chwytając się jedynego argumentu, jaki przyszedł mi do głowy. – Raczej oczywistym jest, że jeśli poślubisz Królową…
– Sam stanę się Królem – wyszeptał, wyraźnie podekscytowany taką perspektywą. Jego początkowe obiekcje z miejsca ustąpiły miejsca euforii. – Tylko dlaczego ja, Catherine? Tak bardzo mi ufasz? Przecież mówiłaś, że…
W zasadzie to wcale, ale nie bardzo mam wybór…
Przybrałam jeden z najpiękniejszych uśmiechów, na jaki było mnie stać i wychyliłam się, by z nie taką znowu udawaną czułością dotknąć jego policzka. Nawet jeśli odmieniony i niestabilny emocjonalnie, to wciąż był mój Cole Turner.
– Komu, jak nie tobie, mogłabym ufać, najdroższy?




†††††††



Dobry wieczór! Rozdział w środku tygodnia, ale to dlatego, że dziś dzień szczególny - zarówno dla mnie, jak i dla tego opowiadania. Równo dwa lata temu, w pewien jesienny, niedzielny wieczór założyłam tego bloga i opublikowałam jego prolog. Od tamtego czasu lepiej i gorzej staram się spełniać w pełnieniu podjętej pod wpływem impulsu i chwili roli. Mieszam, łamię serca, przekombinowuję... Ale nie żałuję żadnej podjętej pod adresem tego bloga decyzji. I śmiało mogę stwierdzić, że gdybym jakimś magicznym sposobem przeniosła się w czasie o te dwa lata, z równie wielką chęcią opublikowałabym prolog mojego pierworodnego dzieciątka. Chociaż momentami jest to aż nazbyt wielka i przytłaczająca odpowiedzialność, nie sposób zapomnieć o wszystkich tych pozytywnych aspektach. Jak właśnie Wy - moi cudowni, niezastąpieni Czytelnicy. Nie sposób wyrazić słowami moją wdzięczność za każde mile słowo, które piszecie pod adresem mojego bloga.
Dwa lata. Trzy części. Aktualnie znajdujemy się już na półmetku tej historii. Wciąż nie jestem z niej wystarczająco zadowolona... Ale mimo wszystko rozpiera mnie duma. No bo hej, nadal tu jestem i piszę i, co lepsze - ktoś nadal chce to czytać! A jeśli to nie jest sukces, to ja już nie wiem, co nim jest.
Raz jeszcze za wszystko dziękuję, przepraszam i obiecuję poprawę. Mam jednak nadzieję, że skoro przemęczyliście się ze mną tak długo, dacie radę wytrzymać do końca ;)


Ściskam,
Klaudia

3 komentarze:

  1. Choć miałam plan napisania komentarza tak długiego, że nie wyszłabyś z podziwu do następnego tygodnia, to nie wyszło. Zresztą, to kolejna rzecz w której się nie sprawdziłam.
    Ale jestem, choć od opublikowania rozdziału minęło już tyle czasu... Jestem, bo muszę napisać choć te kilka zdań - nie byłabym sobą.

    Gdybyś nie odważyła się opublikować dwa lata temu (cóż, teraz PONAD), to nie byłoby całej tej historii z blogowaniem, nie byłoby godzin spędzonych na płakaniu w poduszkę, bo tak właśnie należy robić.
    Nie byłoby też tej cudnej piosenki na początku rozdziału - bo, kto wie, może i nie odkryłabyś jej beze mnie. Nie spędziłybyśmy całych wieczorów wypisując różne, dziwne rzeczy. Nie opisałabyś tych swoich patologii, ja nie miałabym jak zwierzyć ci się ze swoich małych grzeszków.

    A to wszystko jednak miało miejsce, bo 19 września 2015, Klaudia B. zdecydowała się nacisnąć malutki przycisk "Opublikuj". Dzieli nas ogromna odległość, ale to właśnie ta decyzja zaowocowała tym, że jestem tutaj i piszę ten komentarz, a choć bardzo nie chcę, to muszę się w tym momencie rozbeczeć. Bo jesteś dla mnie ważna, ta historia jest dla mnie ważna.
    Mam nadzieję, że zawsze będziemy miały choć to pięć minut, aby poklepać o tym, co się u nas dzieje. Przywykłam do tego, że jesteś przy mnie i... cóż, to jedna z lepszych decyzji w moim życiu. ;)

    Lofki, kiski, forewerki,
    Berwarna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, maluszku, dziękuję Ci za te słowa! Poryczałam się bardziej niż w dzień rocznicy AC. Kurde, zawsze wiedziałam, że cała ta sprawa z blogowaniem przyniesie mi coś dobrego. No i proszę, dostałam w pakiecie właśnie Ciebie. I, cholera, nie mogłam trafić lepiej :)

      Kc, lofki i tak dalej :*
      Twoja Klaudia, która od dwóch lat nadal nie wpadała na bardziej oryginalny nick :')

      Usuń
  2. Ach, więc tu stuknęły dwa lata. Nie pamiętam czy Ci gratulowałam i w ogóle pamiętałam, bo z datami nigdy mi nie po drodze, a ja ledwo nadążałam za tym, co działo się w tym okresie. Tak czy inaczej, wiem jak cudowna jest świadomość kolejnego minionego roku, spędzonego na tworzeniu. Spóźnione czy nie, zwłaszcza że niedługo stukną już trzy lata, ze swojej strony gratuluję. Oby tego więcej. <3
    Ech, Cath ma przewalone. Trudno to inaczej określić, bo i dziecko, i ten plan przymusowych zaręczyn… Jasne, że padło na Cole’a, chociaż on do roli króla pasuje jak pięć do nosa. Właśnie ten jego pociąg do władzy wydaje mi się niepokojący, więc nie dziwię się, że ona mu nie ufa. Jest dla niej ważny, ale to taki typ, którego lepiej trzymać na dystans.
    Sposób myślenia Catherine o dziecku poraża. Sama nie przepadam za dziećmi, na tę chwilę ich nie chcę i nie pali mi się do zmiany decyzji, ale jednak… myślenie jak o niechcianej rzeczy, zwłaszcza w przypadku ciężarnej kobiety, szokuje. Zwłaszcza że młoda nic nie zawiniła tym, że się pojawiła i niejako pociągnęła klątwę dalej.
    Też mam złe przeczucia co do tego balu. Obie wiemy jak się kończą wszystkie Twoje imprezy. Cath też to wie, a ja wątpię, by zaręczyny były wyjątkiem, chociaż… Cóż, zobaczymy. =P

    Nessa

    OdpowiedzUsuń