Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Księga pierwsza - W ciemności. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Księga pierwsza - W ciemności. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 31 grudnia 2015

Rozdział 19



"I wtedy zrozumiałem, jak trudno jest się naprawdę zmienić.
Nawet piekło zdaje się być wygodne, jeśli się zadomowisz.
Zabawne jest to, że wszystko czego pragnąłem, już dawno posiadałem.
Dni są igraniem ze śmiercią. Jestem bezsilny...
Krusi, złamani. Siedzimy w kręgach i milczymy.
Każdy chciałby iść do Nieba, ale nikt nie chce umierać.
Nie mogę dłużej bać się śmierci; umierałem setki razy.
Po co odkrywać wszechświat, skoro nie znamy samych siebie?
Trzymaj mnie blisko, nie pozwól odejść...
Patrz jak płonę."





Nikt nie kwestionował moich słów. Nawet ja ich nie kwestionowałam, choć nie miałam pojęcia, skąd wiedziałamm, że nadchodzą. Pomimo przerażenia, które paraliżowało i spowalniało ich ruchy, starali się zachować zimną krew. Marlene otrząsnęła się z szoku najprędzej i rozmawiając z kimś  przez telefon podniesionym głosem, pognała do gabinetu, pozostawiając mnie wśród przyjaciół. Na chwilę przed komunikatem, który dyrektorka przekazywała uczniom i nauczycielom przez radiowęzeł, obok nas pojawił się uzbrojony John.
- UWAGA! UWAGA! WSZYSCY PROSZENI SĄ O NATYCHMIASTOWE STAWIENIE SIĘ NA SALI GIMNASTYCZNEJ. UWAGA, UWAGA! WSZYSCY DO SALI GIMNASTYCZNEJ. TO NIE SĄ ĆWICZENIA! UWAGA, UWAGA!
- My też? - zapytałam, wstając. Nogi nadal miałam jak z waty, ale przynajmniej ten okropny, paraliżujący ból minął. Przy każdym głębszym oddechu (a przerażona tylko takie brałam) w moje serce wciąż wbijały się setki igieł, ale byłam w stanie to znieść. Sytuacja była zbyt poważna, bym rozczulała się nad sobą.
- Ja idę z Johnem - oznajmił Daniel, odwracając się na pięcie za szefem ochrony.
- CO?! - wykrzyknęłam, rzucając się w jego stronę. - Nie, Daniel, nie.
Shane zacisnął usta w wyrazie irytacji.
- Catherine, nie mam wyboru.
- Masz wybór! - Krzykiem żebrałam o każdy fragment jego uwagi. - Jesteś moim strażnikiem, do cholery. Ja jestem twoim wyborem!
Daniel zacisnął dłoń na moim przedramieniu i odepchnął mnie. Lekko, to fakt. Ale ten gest i tak mnie zabolał.
- Przykro mi, Catherine. Na froncie lepiej będę mógł zadbać o twoje bezpieczeństwo.
Przycisnęłam odepchniętą dłoń do piersi, w której ponownie rozlała się fala promieniującego bólu.
- Kiedy ja potrzebuję cię tutaj - wyszeptałam.
Daniel pozostawał niewzruszony. Wyminął mnie i podszedł do Cole'a, któremu szybko i sprawnie przekazywał jakieś instrukcje. Usłyszałam tylko: ,,Dbaj o nie". O nie, nie o nią. Zupełnie zignorował fakt, że to mnie trzeba chronić lepiej, bardziej. Że to on miał mnie chronić.
Jakby tego było mało, wyminął mnie po raz drugi, nie mówiąc ani słowa.
Więź, o której istnieniu byłam przekonana, zerwała się i upadła u moich stóp, podeptana, zbrukana, obca i niechciana.
Miałam jednak o tyle przyzwoitości i godności, że nie wołałam za nim, nie błagałam, by został. Wybrał Nocnych, nie mnie. Cóż za ironia, że to przede mną miał stać ten dylemat.
- Jeśli teraz odejdziesz - powiedziałam tylko - znienawidzę cię.
- Nigdy nie ofiarowałaś mi niczego więcej, poza czystą nienawiścią - odparł, znikając za zakrętem.
Podeptana, zbrukana, obca, niechciana. To ja czy więź, którą porzucił? A może my obie?
- Musimy się schronić - odezwała się Lydia, popychając mnie w kierunku schodów, na których przed chwilą zniknął Daniel.
Chciałam się sprzeciwić, ale Cole przewidział mój ruch. Żebym więc nie zrobiła niczego głupiego, przerzucił mnie sobie przez ramię. Nie zwracając uwagi na moje krzyki, wyzwiska i kopniaki, które mu zadawałam, ruszył na dół.
Mimo lęku, którego ziarno zasiała Marlene, ewakuacja przebiegała bardzo sprawnie. Nie było żadnych korków i zatorów. Wszyscy, gęsiego, wchodzili do ukrytej w ścianie sali gimnastycznej sali: do zbrojowni, strzelnicy, pomieszczenia do Nocnych Treningów i, jak się okazuje, bunkru. Nie było czasu na marudzenie, pełne zdziwienia ochy i achy. Uczniowie zachowywali się tak, jakby ewakuacja była tylko ćwiczeniami, a na zewnątrz nie rozgrywało się prawdziwe piekło.
A może nie rozgrywało? Może się pomyliłam? Może to wszystko było fałszywym alarmem?
Boże, dobry Boże, proszę Cię o tak wiele. Niech przynajmniej to się spełni. Błagam.
- O czym ci mówił Daniel? - zapytałam zrezygnowana toczeniem walki z nieuległym Colem.
- Że mam cię chronić - wyjaśnił krótko. - Bo Nocni są dla ciebie groźniejsi niż dla pozostałych. Rozejść się! - krzyknął do tłumu stłoczonego w sali. - Rozejść!
Uczniowie nie zareagowali. Może ze strachu, może uznali za zabawne utrudnianie innym życia i spowalnianie ewakuacji. Nie wiem, co nimi kierowało. Ale byłam już zmęczona. Chciałam usiąść w kącie i płakać.
- Usunąć się z drogi przed milady Catherine! - wrzasnęła Lydia, na co tłum rozstąpił się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Głównie z ciekawości nad tożsamością rzeczonej milady Catherine.
Wspominałam już, że kiedyś zabiję Lydię? Po co ja jej w ogóle mówiłam o tym, że Richard mnie tytułował? Podła, mała czarownica bez kła!
Kiedy dotarliśmy do mojego krzesła w kącie pomieszczenia, dopadł nas Cody. Ujął moją twarz w swoje ogromne dłonie, sprawdzając, czy nic mi nie jest.
- Jestem cała - warknęłam, odpychając go od siebie. - Mów, co się dzieje.
- Miałaś rację - wyszeptał. - Są tu. Nasz oddział odpiera atak Nocnych.
Przymknęłam powieki, bojąc się swojej reakcji na to jedno, krótkie słowo. Nocni. Takie delikatne, krótkie jak tchnienie wiatru. A wywoływało tyle skrajnych emocji w moim ciele. I ,,strach" wcale nie był tym najintensywniejszym. Przewagę nad nim objęła...
Tęsknota.
Ta myśl mnie przerażała, mdliło mnie, kiedy myślałam o tym w ten sposób, ale tak, to była prawda - tęskniłam. Tęskniłam za Nocnymi. Za tymi krwiożerczymi bestiami. Za istotami tak przerażającymi, że ludzie nie potrafili ich ze szczegółami opisać. Za istotami stworzonymi ze śmierci do jej  z a d a w a n i a. Za Nocnymi, tymi samymi strasznymi wampirami o bezwzględnych, czarnych ślepiach i śmiercionośnych kłach, które zabiły moją rodzinę.
Poczułam kolejne ukłucie w sercu. Słabsze, mniej bolesne. Tak. Służyło ono potwierdzeniu moich najgłębszych obaw. Tak, Catherine. Tęsknisz za Nocnymi. A Oni tu są, tak blisko, tak blisko...
Wymierzyłam sobie wyimaginowany policzek. Wracamy na ziemię, Evans. Ci ludzie, te przerażone dzieciaki są twoją rodziną. Skup się.
- Czemu nie walczysz? - zapytałam Cody'ego.
Chłopak o dziecięcej twarzy, ale postury Hulka, westchnął ciężko.
- Kontuzja sprzed lat mi nie pozwala.
- Ale mają wystarczająco dużo ludzi, prawda? - wyszeptałam. - Wygramy, tak?
- Na pewno, Catherine - odparł Cody. - Twoje ostrzeżenie pozwoliło im zyskać kilka cennych minut.
Już chciał odchodzić, kiedy chwyciłam go za ramię.
- Gdybyś coś wiedział...
Nauczyciel uścisnął moją dłoń. Mocno, ciepło. Poczułam się odrobinę pewniej.
- On poszedł walczyć, prawda? - zapytał cicho, a w jego oczach dostrzegłam smutek. Nie zauważyłam wcześniej, żeby łączyły ich tak silne relacje.
- Zostawił mnie - wycedziłam. - Choć nie powinien.
- Nie zrobił tego specjalnie, wierz mi. Daniel to odpowiedzialny facet, choć ma bzika na punkcie zemsty. Mogę się jednak założyć, że zadbał o to, byś była jak najbezpieczniejsza. Bo ma też fioła na punkcie swojej roli, no i ciebie.
Tylko wywróciłam oczami, nadal na niego wściekła.Zostawił mnie. Zresztą, nie tylko on. Rodzice, Mason, Cole. Prędzej czy później każdy mnie opuszcza.
Chociaż... Jasna cholera! Cody mógł mieć rację. Daniel po prostu chciał się o mnie troszczyć. A jak zadbać najlepiej o to, bym nie wybiegła na dziedziniec pełen Nocnych? Sprawić, bym czuła coś innego niż chęć zjednania się z przerażającymi wampirami. Wszystko się nada, nawet nienawiść...
Daniel wiele ryzykował, traktując mnie w ten sposób. On przecież też musiał poczuć, że go potrzebuję, bardziej niż kogokolwiek. Wiedział, musiał wiedzieć. Więc czy mogłam mieć pewność, że nie zostawił mnie celowo, a jego oschłe zachowanie miało tylko utrzymać mnie w schronie?
Nawet jeśli to teraz... Teraz on jest tam sam. Z Nimi. Może... Jezu! Przecież on może zg... zg... Nie potrafiłam tego powiedzieć. Nie chciałam.
Wstałam gwałtownie. Już wiedziałam, co muszę zrobić.
- A ty gdzie, kotku? - Cole jednym ruchem usadził mnie z powrotem. - Nigdzie się nie wybierasz, zrozumiano?
- Ale...
- Żadnych ,,ale", Catherine - odparł śmiertelnie poważnie. - Tym razem nie pozwolę ci odejść, słyszysz? Już nigdy więcej nie pozwolę ci odejść, Catherine.
Rozczulające? Romantyczne? Dramatyczne? Nie miałam teraz do tego głowy. Daniel, Nocni - tylko ta myśl wypełniała mnie całą.
I, niech mnie cholera weźmie, nie miałam pewności, których z nich chcę zobaczyć bardziej.
- Cole, zrozum... - próbowałam go przekonać.
- Nie, kretynko. Nie puszczę cię, ty zrozum to. - Opuszkami palców dotknął mojego policzka. - Jesteś dla mnie zbyt cenna. Zbyt cenna dla niego - dodał, choć mniej chętnie. - Nie będziesz ryzykowała życia. Nie dla niego.
- Niczego o mnie nie wiesz - wyszeptałam, właściwie to wyjęczałam zirytowana. - Nie wiesz, że mogę pomóc. Potrafię to zrobić, Cole.
- Wiem, że jesteś cudowna, wspaniała i idealna, ale dziś sobie odpuść, błagam. Świat nie wybuchnie, jeśli raz nie spróbujesz go uratować.
- Wybaczysz sobie, jeśli na stosie poległych znajdziemy Daniela? - wycedziłam, odpychając jego dłoń. - Wybaczysz?!
Cole ucisnął palcami nasadę nosa. Zaklął cicho, raz i drugi. W końcu na mnie spojrzał. W jego szmaragdowych oczach błyszczała niepewność.
- To był jego wybór - odparł, przecząc spokojnym tonem ognikom w swoich oczach. - Jeśli zginie... Brał pod uwagę i taki scenariusz, kiedy oddawał ciebie pod moją opiekę.
- Nie jestem jakąś pieprzoną rzeczą, którą można oddać jak zwierzaka do schroniska! - wykrzyknęłam. - Przepuść mnie, Turner. Wiem, co robię.
- Gówno wiesz! - odgryzł się, łapiąc mnie w pasie. - Odejdziesz, jak będzie po wszystkim.
- Pójdę tylko po to, by odnaleźć trupa Daniela na śniegu!
- Życie - rzucił krótko, a ja zapragnęłam złamać mu nos.
Spróbowałam go kopnąć, ale tylko ścieśnił uścisk, uniemożliwiając mi jakąkolwiek próbę ucieczki.
- Rozumiem, że Shane jest dla ciebie ważny - wyszeptał, kiedy nieco ochłonęłam. - Dla mnie również. Ale zrozum, Catherine, gdybym to ja walczył, on też nie pozwoliłby ci mnie ratować.
- Gówno wiesz!
Posadził mnie na krześle zirytowanym gestem.
- Mam cię dość, Evans. Siedź tu z dupą, albo będę zmuszony przykuć cię do tego krzesła.
Spojrzałam szybko w lewo - na prowizoryczny magazyn broni. Na pewno były tam kajdanki.
Cholera.
Jeśli chciałam uciec, musiałam wykazać się sprytem. A robiłam to już kilka razy. Małe wakacje od ucieczek nie sprawiły, że zapomniałam o najważniejszych sprawach.
Westchnęłam.
- Dobra, wygrałeś.
Cole pochylił się i odcisnął krótki pocałunek na czubku mojej głowy.
- Zobaczysz, kotku, wszystko się ułoży.
Tak. Ale tylko jeśli wkroczę do akcji.
- Przyślij mi tu Lydię - poprosiłam. - Potrzebuję jej.
Kiedy zniknął w tłumie, podążyłam w ślad za nim. Podczas gdy on musiał się przepychać, mnie ludzie przepuszczali. Nikt jednak mnie nie zdradził, nie powiadomił Turnera, że wstałam.
Och, kochani, kochani koledzy!
Kiedy Cole skręcił w lewo, ja brnęłam dalej przed siebie. Do drzwi. Drzwi, których pilnował pan Williams, mój historyk.
Fioletowe oczy... La la la...
- Wypuści mnie pan - zaczęłam spokojnym, perswazyjnym tonem, kiedy nawiązaliśmy wzrokowy kontakt. - Odejdzie od drzwi, przepuści mnie i nie puści pary z ust na temat mojej ucieczki. Nie wiedział mnie pan tego wieczoru. I pod żadnym pozorem nie wypuści pan nikogo więcej na zewnątrz.
Nie minęła minuta, a ja gnałam przez pustą, ciemną salę gimnastyczną w kierunku korytarza.
Nie miałam na sobie ani butów (jak łatwo można zapomnieć, że ma się na sobie tylko skarpetki!) ani kurtki, a jedynie cienką, bawełnianą bluzkę. Mimo to nie chciałam tracić czasu na powrót do pokoju. Chociaż...
Cholera, a co z bronią?
Zamiast więc na korytarzu skręcić w prawo, do drzwi wejściowych, pognałam po schodach na górę. Wiedziałam, gdzie Daniel trzyma broń. Ta skrytka nie była tajemnicą. Sam mi ją pokazał, bym w razie potrzeby mogła z niej skorzystać.
Teraz była ta chwila.
Wpadłam do pokoju, nawet nie poznając otoczenia. Byłam zmęczona po biegu, każdy drżący oddech kosztował mnie falą bólu. Nie dbałam jednak o to, dopadając do szafy i wciągając na stopy swoje botki. Nie miałam pojęcia, gdzie jest moja kurtka, albo chociażby kurtka Daniela. Zrezygnowałam więc z wierzchniego odzienia, dobiegając do komody. Z górnej szuflady wyciągnęłam pistolet i dodatkowy magazynek pełen naboi.
Nie mieliśmy jeszcze lekcji dotyczącej techniki używania broni palnej. Daniel twierdził, że ta zdolność nie jest mi potrzebna, dopóki nie zapanuję nad swoją słabnącą kondycją. Nie przewidzieliśmy jednak, że przyjdzie mi bronić całej placówki.
Włożyłam magazynek do pistoletu. To było łatwe.
Jak ją jednak przeładować...? Kurczę, a trzeba było słuchać Masona, który nieraz produkował się na temat broni i sposobu jej używania! Dobra, walić to.
Pognałam z powrotem na dół z nadzieją, że Cole jeszcze się nie zorientował, że zwiałam.
Mimo moich rosnących obaw, ogona, który miałam za sobą, i całej masy innych rzeczy (Daniel, Nocni, Daniel, Nocni) zwolniłam. Przełożyłam ciążący mi pistolet do lewej dłoni, a prawą zacisnęłam na klamce.
No dalej, przekręcaj, Catherine. Daniel czeka. I Nocni.
Jeden wdech. Drugi, dziesiąty. Słyszałam z zewnątrz strzały, krzyki, odgłosy walki. Ja stałam jednak jak sparaliżowana przez długą chwilę. Zbyt długą. Dotychczas totalnie improwizowałam. Ucieczka była bułką z masłem, wierzchołkiem góry lodowej. Co miało się stać teraz? Jak zareaguję na Nocnych? Spanikuję? A może ochota, by się do nich przyłączyć i wypełnić przeznaczenie będzie silniejsza niż moja stalowa wola?
Och, po prostu działaj!
Łatwo powiedzieć, kiedy strach cię paraliżuje, odbiera zdolność logicznego myślenia.
Co by zrobiła Dominique...?
Daniel nienawidził, gdy się do niej porównywałam. Czułam jednak, że mimo wszystkich różnic, jesteśmy identyczne. Nie tylko pod względem urody. Bliscy byli dla nas najważniejsi. Zawsze i wszędzie. Byłyśmy zdolne do tego, by przekładać ich dobro nad swoje.
Tylko, cholera jasna, która ze stron była mi  b l i ż s z a?
Albo jak przynajmniej obronić Nocnych i Dziennych jednocześnie?
Czułam się rozdarta, tak bardzo rozdarta... W tym momencie całkowicie straciłam poczucie swojego jestestwa. Catherine czy Katerina? Nocna czy Dzienna...? Dzienni mnie wychowali, mogłam chodzić w słońcu, przez większość życia żywiłam się tylko zwierzęcą krwią... A teraz tęskniłam do Nocnych. Do potworów. Do Ciemności.
Ojcze nasz, któryś jest w Niebie...
Trzy, dwa, jeden... To niczym odliczanie do wybicia północy w ostatni dzień roku. Teraz jednak zależało ode mnie nieco więcej niż wybór najlepszego noworocznego postanowienia...
Wypadłam na zewnątrz, łapczywie chwytając oddech. Mroźne igiełki uderzyły mnie w płuca i... serce.
- Stop! - krzyknęłam. - Przerwać tę bezsensowną walkę!
Wszyscy na placu zamarli bez ruchu.
Nocni... Było ciemno, dziedziniec tonął w mroku nocy i poległych. Ja jednak wyraźnie odczuwałam, kto należy do jakiego gatunku. Dzienni byli zwinni, szybcy. Brakowało im jednak... tego. Mroku, zapachu śmierci, przeszywającego do szpiku kości spojrzenia czarnych oczu, śmiercionośnego połysku kłów. Brakowało im tej powagi i dostojności, na jaką zasługują tylko te prawdziwe, krwiożercze, istniejące na Ziemi od zarania dziejów wampiry. Dzienni nie mieli aż tak gładkiej, bladej cery, nie poruszali się bezszelestnie, odczuwali chłód. Przy nich Nocni zdawali się być bytami idealnymi. Spokojni, opanowani, perfekcyjni - chociaż właśnie doprowadzili do masakry na dziedzińcu przed Akademią pełną uczniów. Wzbudzali emocje nawet bardziej skrajne niż członkowie Rady. Strach, ból, rozpacz, niepewność, lęk, wzmożona chęć ucieczki. W moim przypadku były to też cieplejsze uczucia, takie jak radość, szczęście, poczucie spełnienia...
I tęsknota. Tęsknota tak ogromna i wszechogarniająca, że wypełniała każdy skrawek mojego ciała. Moje serce było jak napompowany balonik, rwało w ich stronę, do nich, do Nocnych. Miałam ochotę pobiec, wybiec, wyrwać się z otępienia, przestać być niewolnicą tej chwili i odejść z nimi tak daleko, jak to możliwe. Chciałam pomóc im uwolnić się od brzemienia, które dźwigają, dać powód do cieszenia się słonecznym dniem. Byłam gotowa oddać im wszystko, co mam- ciało, krew, duszę. Wszystko. Chciałam być im matką, kochanką, żoną, przyjaciółką. Królową.
Nie uczyniłam nic, by przybliżyć się do spełnienia swoich marzeń. Po prostu stałam, stałam i stałam. Bałam się odezwać, poruszyć. Nawet oddychać. Oni patrzyli na mnie, ja na nich. Czułam się jak te nastolatki w komediach romantycznych, które po raz pierwszy widzą chłopaka i czują, jak ,,to coś" między nimi przeskakuje. Tak się właśnie czułam. Jak szczęśliwa, rozwydrzona małolata, która w końcu odnalazła szczęście. W końcu, po tylu latach, wróciłam do domu.
Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w kierunku Daniela (on żyje, żyje, żyje!!!) bym uświadomiła sobie, że tu jest mój dom. Z nimi - Dziennymi. Z nim.
Podniosłam pistolet. Celowałam w wampira stojącego najbliżej Shane'a.
- Niech nikt nie waży się drgnąć - wycedziłam. - Kto was tu przysłał?
- Katerina? - Jeden z wampirów złamał mój zakaz i wystąpił krok naprzód. - To naprawdę ty?
Skierowałam broń w jego stronę. Nie wiedziałam, czy dłonie drżą mi z powodu zimna czy emocji.
- Nie ruszaj się!
- Katerino - wyszeptał, unosząc dłonie w obronnym geście. Wyglądało to co najmniej zabawnie: krwiożercza bestia lękająca się celującej do niego z broni kobiety. - To ja, Katerino. William.
- Nie jestem nią - warknęłam, schodząc dwa stopnie niżej.
- Catherine, nie! - dobiegł mnie wrzask Daniela, a następnie tupot nóg. Biegł tu.
Wszystko potoczyło się szybko, za szybko. Ja zamarłam, William rozciągnął wargi w obleśnym uśmiechu a nieznany mi wampir chwycił Daniela za ramię i przyciągnął jego plecy do swojej piersi. Odchylił głowę Shane'a i obnażył te cholernie długie i niebezpieczne jak diabli kły.
Krzyknęłam, prawie upuszczając broń na schody.
- Nie!
- Więc rozmawiaj ze mną, Katerino - odparł William, nagle znajdując się obok mnie. - A twojemu przyjacielowi włos z głowy nie spadnie.
- Niech go puści - wyszeptałam błagalnie. Spróbowałam się pozbierać i wymierzyć do niego z broni, ale ten bez trudu wytrącił mi ją z dłoni. Pistolet zatrzeszczał, upadając na oblodzony dziedziniec. - Niech go, do cholery, puści!
William znów wykorzystał fakt, że ma nade mną władzę i zacisnął swoje lodowate palce na moim podbródku.
- Tu jestem, złotko - wysyczał. - Miałaś zwracać się tylko do mnie.
- Wypuść Daniela.
- Masz w sobie jej charyzmę, wiesz? - Jego śmiech owionął moją twarz zapachem ludzkiej krwi. - To słodkie, piszczące błaganie na nic się zda, nasza przyszła Królowo. Pokaż, że masz nad nami władzę. Bo jak na razie jestem na idealnej pozycji, by rozerwać ci gardło i przerwać swoje cierpienie.
Splunęłam mu prosto w twarz.
- Ty śmieciu. Nigdy nie stanę po waszej stronie.
Oszukiwałam samą siebie i on doskonale o tym wiedział.
- Wypuść go, Carl - rzucił do wampira, który przetrzymywał Daniela. - Może kiedyś jej Jonathan do nas dołączy. Dziś jednak musimy skupić się tylko na Katerinie. Katerinie, której przyśpieszony z obawy o niego puls zaczyna mnie denerwować. Jestem stary i wytrzymały, ale bez przesady.
Usłyszałam jęk Daniela rzuconego w śnieg.
A teraz zamknij się, Shane. Błagam, błagam, siedź cicho!
- Catherine...
Och, no jasne!
- Stul pysk, Shane - warknęłam, nadal nie mogąc go zlokalizować ponad ramieniem Williama. - Jestem Królową. Umiem o siebie zadbać.
- No, no, no - William zagwizdał z aprobatą. Może to dziwne, ale w tych jego bezbrzeżnych, czarnych oczach bez źrenic dostrzegłam błysk rozbawienia. Chyba zaczynam mieć zwidy. - Od razu lepiej.
- Jak mnie znaleźliście? - spytałam chłodno.
- Och, Katerino - westchnął William. - Nawet nie wiesz, jak na nas działasz. Kiedy siedemnaście lat temu każdy z nas poczuł ukłucie w sercu, wiedzieliśmy, że coś się dzieje. My przecież nie mamy serc. Nie tych bijących, pompujących krew, zdolnych do odczuwania bólu. - Przymknął powieki, wsunął kły. W tym świetle wyglądał tak krucho i ludzko, że aż mnie to zaskoczyło. - Tylko ty jesteś w stanie poruszyć nas w ten sposób. Dlatego szukaliśmy cię. Wszędzie. Zaczęliśmy tracić nadzieję. Aż do dzisiaj. Jeden z nas wyczuł, że opuściłaś kryjówkę. Wiedzieliśmy, że musimy cię odnaleźć. Natychmiast.
- I odnaleźliście - wyszeptałam, z zaskoczeniem rozpoznając w swoim głosie... czułość. - Po co, Williamie? Po co ja wam jestem potrzebna?
- Katerino... Jesteś naszą Królową. Czy ten argument cię nie przekonuje? Nie chcesz do nas dołączyć, zaopiekować się nami?
Och, tak! Cholernie, cholernie tego pragnęłam!
- To jeszcze nie czas, Williamie - wyszeptałam, dotykając jego lodowatego, gładkiego jak porcelana policzka. - Kiedy będę gotowa, odnajdę was.
- My potrzebujemy cię już teraz, Katerino. Czekaliśmy sto sześćdziesiąt pięć lat.
- Czymże jest półtora stulecia wobec wieczności jaka nas czeka? - zapytałam, uśmiechając się łagodnie.
- Ale...
Wypowiedź Williama przerwało nagłe pojawienie się Cole'a.
Co do...?
Nie, nie. No nie! Było dobrze. Prawie zażegnałam konflikt. A ten egoistyczny dupek musiał pojawić się właśnie teraz! Zejdę kiedyś na zawał przez tych idiotów.
- Catherine! - krzyknął Turner, zmierzając w naszą stronę z obnażonym sztyletem. - Odsuń się od niego. Natychmiast.
Spróbowałam chwycić Nocnego za ramię, nie pozwolić mu odejść. Nie udało mi się. Nadal był szybszy, sprawniejszy. Wyminął mnie bez trudu i zaatakował Cole'a. Ostrze przeciwko kłom. Nadludzka sprawność przeciwko sprawności idealnej. Turner jednak był wyszkolonym zabójcą. Nie zamierzał się poddać. Ciął ostrzem powietrze z niebywałą precyzją. Raz nawet trafił Williama. Kiedy to się stało, krzyknęłam wraz z poszkodowanym. Przycisnęłam dłoń do piersi, choć to nie ja zostałam ranna. Odczuwałam jednak równie autentyczny ból.
- Koniec! - Otrząsnęłam się z iluzji i stanęłam między walczącymi. Czułam się tak jak wtedy, gdy musiałam rozdzielać Daniela i Cole'a. Rozdzielać dwóch szalonych wariatów, tak bardzo mi bliskich... - Cole, odłóż broń. Natychmiast!
- Ale, Cat... To Nocny!
Wbiłam w Turnera groźne spojrzenie.
- Koniec. - Odwróciłam się w stronę Nocnego. Nocnego, którego nie było za mną.
Usłyszałam dźwięk tak okropny, że aż nierealny. Bałam się odwrócić, odetchnąć, zaprzeczyć. Uświadomiłam sobie, że bez względu na wszystko Nocni pozostaną Nocnymi. Żadne prośby nie pomogą.
- Will! - wykrztusiłam przerażona, patrząc jak wampir odrzuca na bok nieruchome ciało Cole'a i oblizuje się łapczywie.
Ugryzł go. O Boże!
Wstrzymałam oddech.  Nie tylko z powodu szoku, ale i... wszechogarniającego zapachu krwi. Dotychczas było mi zimno, smutno, tak źle, że aż gorzej. Ten zapach sprawił jednak, że ożyłam. Poczułam się silniejsza. Gdybym tak mogła skosztować, uszczknąć nieco więcej tej mocy...
Nie!
- To nie nasz czas, Williamie - oznajmiłam, patrząc prosto w jego czarne jak noc oczy. - Wkrótce podbijemy świat. Uwolnię was, zadbam o was. Ale jeszcze nie teraz. Zabierz naszych ludzi daleko stąd. Zapomnij, gdzie jestem. Gdy nadejdzie ten czas, sama was odnajdę.
Nocny zamrugał, choć jako byt idealny nie musiał tego robić. Jego czarne oczy przez chwilę wydawały się bardziej zamglone niż zwykle; po chwili jednak to wrażenie zniknęło. Ukłonił mi się nisko, kurtuazyjnie. A następnie odwrócił się na pięcie i odszedł, a reszta Nocnych bez słowa sprzeciwu podążyła tuż za nim.
Idealne, ciche, niknące w oddali wojsko. Moje wojsko.
Patrząc na ich rozpływające w mroku sylwetki czułam jednocześnie ulgę i... jeszcze większą tęsknotę.
Kiedy Nocni opuścili dziedziniec, wszyscy żywi ruszyli się na pomoc poszkodowanym. W tym Turnerowi.
Jak przez mgłę patrzyłam na Daniela, który szarpał nieruchomym ciałem przyjaciela. Obok nich zaraz pojawiła się Eloise, pielęgniarka, która miała na sobie nie lekarski kitel, a strój bojowy. Oboje żwawo gestykulowali, kłócili się. Eloise wykonała szybkie badanie, a wynik chyba przypadł Danielowi do gustu, bo widocznie się odprężył. Nie puszczał jednak dłoni przyjaciela aż do czasu, gdy strażnicy Johna ułożyli go na noszach i wnieśli do Akademii. Wtedy to o mnie postanowił się zatroszczyć. Odnalazł mnie wzrokiem pośród szalejącego tłumu, wrzasków radości, ale i przytłaczającego smutku i bólu. Podszedł blisko, ale nie tak blisko jak podszedłby wcześniej, przed tym całym bagnem z zostawieniem mnie. Widocznie krępował się dotykać mnie po tym, co powiedział. Bał się też odezwać, bo rozglądaliśmy się po dziedzińcu w milczeniu.
Wszystko było nie tak, jak powinno. Krew, mnóstwo krwi. Biel i czerwień. Robiło mi się słabo, kiedy patrzyłam na to wszystko. Na ten bałagan, który powstał p r z e z e  m n i e.
Tyle trupów. Zarówno naszych jak i... Jak i Nocnych. Serce mi pękało, gdy widziałam ich blade, idealne twarze zamarłe w niemym krzyku. Strażnicy Johna zbierali ich truchła i układali w wielkie stosy. Przestałam liczyć każde kolejne ciało, które wrzucali na szczyt. Było ich zbyt wiele, a mnie za bardzo mdliło na samą myśl. Mogłam po prostu odejść, zakopać się w bazie z poduszek we własnym pokoju i próbować zamknąć ten krajobraz w najmroczniejszym fragmencie mózgu. Mogłam. Ale nie chciałam. Czułam, że po prostu muszę tu zostać, patrzeć na to wszystko i cierpieć.
- Spalą ich? - zapytałam cicho, głosem tak drżącym z emocji i zimna, że ledwo słyszalnym.
- Tak - odparł Daniel. - Ale nie powinnaś na to patrzeć.
Westchnęłam, wypuszczając z ust obłok pary.
- Muszę.
Znów zapadła między nami przygnębiająca cisza. Chciałam być twarda, nie odzywać się do niego już nigdy. Coś jednak w jego ściągniętej twarzy mówiło mi, że potrzebuje się wygadać.
- Co z nim? - zapytałam.
- Wykaraska się. To silny chłopak.
- Jad...?
- Nie.
Daniel odpalił papierosa, więc milczałam, przyglądając się żarzącemu się w ciemności koniuszkowi.
- Jak się trzymasz? - zapytał Daniel, zaciągając się dymem.
- Nie mam ochoty pobiec za Nocnymi, jeśli o to pytasz.
- A wcześniej miałaś?
Tak. Nie. Nie wiem.
- To się dzieje zbyt szybko - wyszeptałam, a po moich policzkach spłynęło kilka ciepłych łez. - Gubię się. Nie wiem, gdzie kończę się ja, a gdzie zaczyna ona. Które wspomnienia, emocje, gesty są moje, a które jej. Nic już nie wiem, Danielu.
- Poradzisz sobie - zapewnił szczerze. - My sobie poradzimy. Wciąż zapominasz, że nie jesteś w tym wszystkim sama.
Miał rację, nie byłam sama, Ale nikt nie pomoże mi walczyć z tą paraliżującą tęsknotą, bólem i smutkiem, który odczuwałam, kiedy John polewał stosy z Nocnych benzyną. Marlene i moi przyjaciele mogli mówić, że mnie rozumieją, wspierają. Ale w konfrontacji z emocjami i tak pozostawałam sama.
- A jak ty się czujesz? - spytałam, odwracając się w jego stronę. - Twoja chęć niesienia odwetu za Alisson zmalała?
- Żadna ilość przelanej krwi Nocnych nie sprawi, że o niej zapomnę. - Westchnął ciężko. - Ale zachowałem się dziś zbyt impulsywnie, przepraszam. Nie chciałem cię w żaden sposób zranić, wiesz o tym. Po prostu...
- Ona mogła być pierwszą kobietą twojego życia - zauważyłam. - Ale jeśli się nie opanujesz, nie pozwolisz jej w spokoju odejść, będzie też ostatnią.
Daniel w milczeniu skinął głową. Sięgnął do kieszeni po kolejnego papierosa, ale posłałam mu sceptyczne spojrzenie. Zrezygnował, krzywiąc się.
- Jak myślisz - zagaił. - Co nas teraz czeka?
- Ciebie? Nie wiem. Mnie opieprz od Cole'a. - Poczułam ukłucie w sercu. - Kiedy już wyzdrowieje.
- Ja miałem go opieprzyć - mruknął Shane. - Obiecał cię pilnować.
- Jestem trudną osobą, nie zapominaj o tym. - Uśmiechnęłam się słaba. - Trochę się napracowałam, by uciec.
- I po co? - Głos mu drżał, mówił ciszej, jakby bał się odpowiedzi.
Ale odpowiedź była inna, niż się spodziewał. Wcale nie gnałam tu na łeb, na szyję, by spotkać Nocnych.
No, poniekąd.
- Musiałam cię uratować, kretynie.
Nawet jeśli go zaskoczyłam, nie dał tego po sobie poznać.
- Jestem trudną osobą, nie zapominaj o tym - powiedział, przedrzeźniając mnie. - Trzeba czegoś więcej niż horda Nocnych atakujących Akademię, żeby zabić Daniela Shane'a.
- Na przykład co?
- Przeziębiona, marudna blondynka o nadprzyrodzonych mocach - mruknął, przyciągając mnie do siebie. Wcześniej sam musiał zdjąć kurtkę; prawdopodobnie była cała w posoce Nocnych. - Chodźmy, księżniczko. Zapalenie płuc to ostatnie, czego potrzebujesz.
- Jeszcze nie - wyszeptałam.
Daniel westchnął, ale pozwolił mi patrzeć na pochłaniane przez ogień ciała Nocnych.
Czułam to silniej, niż powinnam. Taka tęsknota była w stanie nawet zabić. Zbyt silna, zbyt realna. Taką tęsknotę wywołuje tylko utrata wielkiej miłości.
Nie wiedziałam, co miałam o tym myśleć. Dotychczas Nocni byli dla mnie największymi wrogami. Nienawidziłam ich za sam fakt, że oddychają tym samym powietrzem, co my. Ale dziś... Dziś wszystko się zmieniło. Na gorsze czy na lepsze... Nie chciałam tego jeszcze rozważać, nie chciałam się tym martwić. Chciałam w spokoju położyć się spać, śnić normalne sny i rano wstać, by zacząć normalny dzień. Wiedziałam jednak, że tęsknota będzie rosła i rosła, aż całkowicie wyprze strach i nienawiść. I pewnego dnia...
Odnajdę ich. A oni mnie. I odejdziemy. W ciemność.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ



***

A więc to już. Koniec. Zakończyliśmy pierwszą część. Pierwszą księgę. Pierwszą część mojego serca.
Nie myślałam nawet, że pisanie tego rozdziału przyjdzie mi z takim trudem. Jestem z niego najbardziej dumna, zawarłam w nim wszystko to, co rysowało mi się w głowie od samego początku. A jednak, mimo to, wiele trudu włożyłam w to, by najechać kursorem na ten mały, pomarańczowy prostokącik z napisem: OPUBLIKUJ...
Oczywiście chciałabym Wam wszystkim podziękować za te cudowne trzy i pół miesiąca. Dawaliście mi siłę, której niewątpliwie potrzeba przy tworzeniu. Może to się wydawać, że to dopiero początek, takie nic. 19 rozdziałów, co to w ogóle jest??? Ale wierzcie mi, jesteśmy bliżej końca niż dalej. Jesteśmy bliżej niż dalej w poznaniu losów Catherine i Dominique.
Tak jak wspominałam, żegnam się z Wami na jakiś czas. Mam w głowie mnóstwo planów związanych z CZĘŚCIĄ II. Potrzebuję czasu, by wszystko sobie poukładać. Prawdopodobnie będę zmieniała szablon, aktualizowała zakładki. To wszystko wymaga chwili. Jak znam życie moje oczekiwania wykroczą poza ambicje, no ale.. ;)
Więc do następnego, Kochani! Na dziś to koniec. Spokojnego (w żadnym wypadku pijanego!) Sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku!

Klaudia99


poniedziałek, 28 grudnia 2015

Rozdział 18



"Miejmy nadzieję, że Bóg wciąż może nam wybaczyć.
Nikt nie oddycha. Kto wpuścił Szatana? Coś jest w wodzie.
Jesteś zaniepokojona? W czym tkwi problem?
Ktoś, ktokolwiek, proszę. Błagam.
Jestem na kolanach. Mam kilkanaście niepewności.
Ale nie uważam, że powinnaś się o mnie martwić..."





Kiecka była paskudna. Kaszmirowa, z dekoltem w kształcie serca. Jedynym jej atutem był kolor - oczywiście czarny. I o ile na wieszaku nie prezentowała się tak źle, tak ja w niej tonęłam. Sportowy krój poszerzał mnie w biodrach, a marszczący się na brzuchu materiał sprawiał, że wyglądałam jak typowa Amerykanka, która nie wstydzi się swoich fałdek. 
Równie dobrze mogłam mieć na sobie wór pokutny. Wyglądałabym równie seksownie.
Dołączone do sukienki botki na koturnie sprawiały wrażenie zbyt wysokich. Bałam się wsunąć je na stopy. Nawet jeśli na balu nie straciłam zębów na szpilkach, tak w tym na pewno nie utrzymałabym równowagi. Za nic w świecie. Nie na śniegu i lodzie.
Mimo wszystko posłusznie ubrałam się w ofiarowane rzeczy. Według wskazówek Daniela nie przesadzałam z makijażem, a włosy upięłam. Zrezygnowałam z jakichkolwiek dodatków. Postawiłam tylko na subtelny, złoty krzyżyk, który dostałam od Mamy na piętnaste urodziny. Zapewniała mnie wtedy, że medalik ten przechodził w naszej rodzinie z matki na córkę od stuleci. Nie mogłam się z nią nie zgodzić, bo naszyjnik wyglądał na dość stary - złoto nieco zaśniedziało, a zapięcie zacinało się przy nieumiejętnym użytkowaniu.
Czy Dominique również go nosiła? - zastanawiałam się, gdy delikatny łańcuszek powoli rozgrzewał się na mojej szyi.
- Świetnie ci idzie - rzucił Daniel z tym typowym dla niego sarkastycznym uśmieszkiem, kiedy po raz kolejny okrążyłam pokój, chybocząc na niebotycznych obcasach.
- Odpieprz się.
Podczas gdy ja wyglądałam jak małolata w ciuchach matki, on prezentował się nienagannie. Białą koszulę miał wciągniętą w ciemne spodnie, a na wierzch narzucił tweedową marynarkę w granatowym kolorze. Na klapie marynarki, nad piersią, wyhaftowane było ogromne słońce - takie samo jak to, które widnieje w herbie Akademii. Obraz przystojnego, eleganckiego mężczyzny psuł  tylko papieros w jego ustach.
- Z tym świństwem to na dwór! - przypomniałam.
Kiedy wypalił, wrócił do środka i zamknął drzwi balkonowe. Przyjrzał mi się w milczeniu, zatrzymując wzrok o wiele za długo na moich jasnych włosach.
- Jak myślisz, po co to wszystko? - zapytał.
- Sukienka, oficjalny mundur strażnika... - Westchnęłam. - Jak dla mnie nie brzmi to za dobrze.
- No to witaj w klubie.
Jeszcze raz przejrzałam się w przeszklonych drzwiach szafy. Nadal wyglądałam jak zagubiona dziewczynka, próbująca udawać kogoś, kim nie jest.
Wdech. Wydech.
Wyszliśmy z pokoju w milczeniu. Na schodach kurczowo trzymałam się poręczy, by nie upaść. Daniel przyglądał się moim poczynaniom z drwiącym uśmieszkiem, ale wierzyłam, że w razie potrzeby nie pozwoliłby mi się połamać.
Na szczęście trwały już lekcje, więc korytarze świeciły pustkami. Dzięki Bogu. Może chociaż przez jeden dzień nie będę musiała wysłuchiwać tych żenujących plotek...
Marlene już czekała na nas w swoim gabinecie. Wyglądała olśniewająco w kobaltowej sukience i kozakach za kolano. Jednak nawet makijaż nie ukrył tego, że zbladła na mój widok. Starała się nad sobą panować, ale zdradzało ją drżenie rąk, kiedy podawała mi styropianowy kubek z moją dawką krwi.
- Catherine. - Uśmiechnęła się słabo. - Dobrze wyglądasz. A ty, Danielu... Pasuje ci mundur.
Shane zasalutował, by nieco rozluźnić atmosferę.
- Marlene... - zaczęłam cicho, ale dyrektorka mnie zlekceważyła.
- Jedziemy dziś na zebranie Rady - oznajmiła. - Wszyscy bardzo chcą cię poznać, Catherine.
Oboje z Danielem wpatrywaliśmy się w dyrektorkę osłupieni.
- Mówiłaś, że moją obecność należy zachować w tajemnicy! - wykrztusiłam.
Marlene się obruszyła.
- Przecież to Rada! Muszę im mówić o takich rzeczach.
- Ale...
- Nie bój się, złotko. - Spojrzenie Marlene zmiękło, gdy przeniosła je z powrotem na mnie. - To nic wielkiego. Zadadzą ci tylko kilka pytań. 
- Kim tak naprawdę jest Rada? - zapytałam. Wiedziałam tylko tyle, że to naprawdę grube ryby.
- Rada skupia najbardziej wpływowych Dziennych. Są to głównie inwestorzy. Przede wszystkim wykładają pieniądze na waszą edukację i asortyment zbrojeniowy dla strażników. Ich zadaniem jest też dbanie o to, by informacje o nas nie wyszły na światło dzienne. Są oni również głównymi kierownikami przeróżnych instytucji zwalczających Nocnych - zarówno Akademii, jak i przeróżnych biur ochrony.
Mówiłam - grube ryby.
- Czemu chcą mnie poznać?
- Bo jesteś wyjątkowa - powiedziała Marlene tonem, który sugerował, że to oczywiste. - Ważna dla społeczeństwa wampirów.
- I jednocześnie mogę przynieść na nas zagładę - przypomniałam szorstko.
Marlene westchnęła.
- Richard wszystko ci wyjaśni, obiecuję.
- Traktujesz mnie jak wynaturzenie, które można pokazywać ludziom! - zauważyłam wkurzona.
- Och, przestań, Cat - mruknęła Marlene, wrzucając kilka papierów z biurka do różowej teczki. - To Rada. Musiałam im o tobie powiedzieć.
- Bo odcięliby cię od kasy - prychnęłam. - Brak kasy to brak luksusów. Podczas gdy ja muszę okłamywać wszystkich wokół, ty jak gdyby nigdy nic opowiadasz o mnie jakimś pierwszym lepszym grubym rybom! Ktoś tu jest nie fair, Marlene.
- A ktoś niewdzięczny - odgryzła się dyrektorka. - Wstawiłam się za tobą, Catherine. Zaklinałam się, że w niczym nie przypominasz Dominique i tym razem uda nam się coś zyskać z klątwy Iwanowów. Próbowałam przekonać ich, że jesteś coś warta. Oni chcieli cię najzwyczajniej w świecie zabić.
Zmroziło mnie.
- Więc zabierasz mnie do osób, które chciały mnie zamordować z zimną krwią za coś, na co nie mam wpływu?!
Marlene z zażenowaniem potarła dłonią po nasadzie nosa.
- Cóż...
Parsknęłam gorzko, wyrzucając ramiona w górę.
- Po co będziesz trwoniła paliwo! Sama przebij mnie sztyletem i będzie po sprawie!
Milczący dotychczas Daniel, dotknął ostrzegawczo mojego ramienia.
- Wyluzuj nieco, księżniczko. I wypij swoją krew. Proszę.
Wzięłam trzy głębokie wdechy. Przysiadłam na oparciu skórzanej kanapy i w ciszy sączyłam swoją krew.
- Przepraszam, że o niczym ci nie powiedziałam - odezwała się w końcu Marlene. Usiadła obok mnie i oparła dłoń na moim kolanie. - Masz prawo wiedzieć o wszystkim. Chciałam cię jednak chronić i... - Westchnęła. - Ale nie jesteś już dzieckiem. Nie dostrzegałam tego, przepraszam. Obiecuję, że od teraz nie będę już niczego załatwiać za twoimi plecami.
- Jest mi już wystarczająco ciężko bez twoich podchodów, Marlene - wyszeptałam, a dyrektorka mnie przytuliła. W życiu jeszcze nie czułam, by ktoś tak silnie pachniał truskawkami.
- Wiem, ptaszyno. Wiem.
Zapadła drętwa cisza. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że Daniel gdzieś wyszedł, dając nam chwilę prywatności. Podejrzewałam jednak, że czai się gdzieś za drzwiami. Zawsze patrzył. Zawsze czuwał. Nigdy nie byłam sama.
- Jesteś pewna? - zapytała nagle Marlene, nadal cicho i spokojnie. Nie musiałam na nią patrzeć, by wiedzieć, że ma na myśli mój nowy kolor.
- Tak. Mam dość ukrywania się.
- Wtedy byłaś bezpieczniejsza - zauważyła.
Wyprostowałam się i spojrzałam dyrektorce w oczy. Widziałam w nich strach - sama jeszcze niedawno dostrzegałam ten błysk w lustrzanym odbiciu. Ostatnio jednak przestałam się bać. Nie przyszłości, mojego przeznaczenia - to nadal mnie przerażało. Za to nie bałam się już tego, kim się stawałam. Miałam dość ukrywania się, tych całych podchodów. Możliwe że godząc się z losem, poddawałam się. Ale nie dbałam o to. Już nie.
Ostatnie wydarzenia, informacje, przepowiednie - to wszystko w jakiś sposób mnie zmieniło. Zmieniło moje podejście do życia. Nadal uważałam, że sama zadbam o siebie najlepiej, ale chętniej wpuszczałam innych do swojego świata. Nim się spostrzegłam, moja zbroja pękła, a ja zaczęłam potrzebować czyjegoś ciepła. I właśnie wtedy, w najkrytyczniejszym momencie mojego życia, pojawił się Cole Turner. Sprawiał, że czułam się potrzebna, dostrzegana. Oczarował mnie słodkimi słówkami, komplementami, subtelnymi gestami. Naobiecywał - kto wie, może nawet mówił szczerze. Ale żaden związek nie jest w stanie przetrwać próby czasu i braku zaufania. Nie mówiłam mu o wszystkim, odsuwałam go od siebie. Ze strachu, bo tak kazała Marlene - powodów była cała masa. Poczuł się odrzucony i odszedł. To już taki typ faceta - będzie cię chwalił i rozpieszczał, ale sam potrzebował jeszcze więcej uwagi. Czy go kochałam? Nie wiedziałam, może. Pojawił się w momencie, gdy ogólnie wiedziałam mało rzeczy. Może gdybyśmy spróbowali raz jeszcze, na spokojnie... Kto wie. Na razie jednak chciałam zachować się całkowicie egoistycznie i zacząć dbać tylko o siebie.
- Trudno, Marlene - odparłam. - Jeśli mają mnie odnaleźć, to i tak odnajdą. Tego nie da się obejść.
- Zrobimy wszystko co w naszej mocy, by tego uniknąć - obiecała dyrektorka, zaciskając mocniej dłoń na moim kolanie.
Tylko skinęłam głową.
Jeszcze chwilę pomilczałyśmy, lecz wkrótce Marlene wstała i naciągnęła na siebie ciemny płaszcz. Jak na zawołanie w gabinecie pojawił się Daniel z moją kurtką. Nałożyłam ją, ciesząc się, że chociaż przez chwilę nikt nie będzie musiał mnie oglądać w tej kiecce. Wyszliśmy na korytarz, wciąż w ciszy. Przed Akademią czekała już na nas znajoma, czarna limuzyna. Zamarłam na jej widok. Przyciemniane szyby, ciasna przestrzeń - nie lubiłam tego auta, choć jechałam nim zaledwie raz. Mimo to wsiadłam do środka przy pomocy Johna, który równie dobrze co Daniel prezentował się w mundurze.
W środku pachniało skórzaną tapicerką; niemal natychmiast zemdliło mnie od tego zapachu. Przeczuwałam, że to będzie naprawdę ciężka podróż.
- Gdzie jedziemy?
Marlene nie dała się podejść. Uśmiechnęła się i rzuciła tylko:
- Za dwie godziny będziemy na miejscu.


Podróż nie była aż taką męczarnią, ale nie żałowałam też, że za często nie opuszczam Akademii. Odzwyczaiłam się od jazdy autem. Podskakiwałam na każdym wyboju, mdliło mnie od zapachu spalin. Wszechobecne milczenie również nie pomogło mi przebyć tej podróży w milszej atmosferze. Każdy rozmyślał nad swoimi sprawami, psychicznie przygotowywał się do spotkania z Radą. Tylko mnie serce waliło tak mocno, mnie pociły się dłonie. Podczas gdy John, Marlene i Daniel byli wyciszeni i spokojni, ja drżałam na myśl, że mam się spotkać z osobami, które głosowały za moją śmiercią.
Od nadmiaru emocji dostałam migreny. Połknęłam pół opakowania ibuprofenu, ale bez skutku. Wszyscy spoglądali na mnie zaniepokojeni, ale nic nie mogli zrobić.
Kiedy limuzyna w końcu się zatrzymała, z ulgą wysiadłam na zewnątrz. Mróz szczypał mnie w policzki, a wszechobecny śnieg tylko pogłębił moją nadwrażliwość na otocznie i bodźce. Zacisnęłam powieki, modląc się w duchu, by ból minął. To była zbyt ważna chwila, by migrena mi w niej przeszkadzała.
- Księżniczko...?
Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam do przodu. Chodnik był obsypany solą i odśnieżony, ale mimo to poruszałam się ostrożnie. W tych butach musiałam uważać na każdą niedogodność podłoża.
Byłam nieco zawiedziona miejscem, w którym się znaleźliśmy. Spodziewałam się pałacu, nawet zamku, może jakiegoś klasycystycznego dworku - wiadomo, pełen luksus. No bo to w końcu Rada. A znajdowaliśmy się przed starą, rozpadającą się chatką. Wokół nie było nic - szczere pole. Nie wiem, jak miało nam to pomóc. Gdyby tutaj nas zaatakowali Nocni, nie byłoby mowy o tym, by ktoś nam pomógł. Mogliśmy zginąć w tej głuszy, pozostawieni sami sobie.
Aż się wzdrygnęłam na tę myśl.
Marlene wyprzedziła mnie i otworzyła drzwi zamaszystym ruchem. Kiedy wchodziłam do środka zaraz za nią, Daniel mocno ścisnął moją dłoń. Tylko na chwilę - tak by nikt nie zauważył.
Ale ja zauważyłam. I byłam mu za to bardzo wdzięczna. Tym prostym, zwykłym gestem dodał mi otuchy. Spotkanie z Radą nie wydawało mi się już takim strasznym przeżyciem.
Chatka przywitała nas przyjemnym ciepłem. Moje wrażenie o budynku natychmiast uległo zmianie. Tak dawno nie byłam w domu z prawdziwego zdarzenia - takim z kuchnią, salonem z kominkiem i maciupką łazienką - że zapomniałam, jak przyjemnie może w nim być. Oczywiście w Akademii znajdowały się wszystkie te pomieszczenia. Były jednak przeogromne, pozapychane obrazami, posągami na monumentach, kwiatami w glinianych donicach, staromodnymi świecznikami na wysokich nóżkach. Mimo wszystko pomieszczenia te były... puste. Puste, zimne. Zupełnie ,,niedomowe".
Tutaj korytarz wyglądał jak korytarz. Nie straszyły żadne figurki, portrety. Za to znajdował się tu wieszak na kurtki, szafka na buty, przeuroczy chodniczek z napisem: ,,Dom, słodki dom". Wszystko wyglądało tak, jak w moich fantazjach o miłym, rodzinnym domku z bajek.
Dla mnie dom jednak już na zawsze miał pozostać najkoszmarniejszym miejscem. A w szczególności kuchnia, którą i tym razem ominęłam szerokim łukiem.
Zdjęliśmy płaszcze i ruszyliśmy w głąb domu. Im dalej, tym mniej przytulnie wyglądał. A pokój, w którym zastaliśmy członków Rady, był prawie całkowicie pusty. Poza stołem, dziesięcioma krzesłami i czterema krzyżami powieszonymi zgodnie z czterema stronami świata, nie było tu niczego. Nawet okna.
Okay... Dziwne.
Członkowie Rady wcale nie sprawiali wrażenia mniej ekscentrycznych. Osiem osób ubranych w czarne, zapinane na guziki szaty, trzymało się za dłonie i modliło z takim namaszczeniem, że zaczęłam żałować, że nie rozumiem języka, którym się posługują. Patrząc na ich blade, skupione twarze czułam jednocześnie podziw, ale i respekt.
Modlitwa została przerwana po naszym wejściu. Żołądek zawiązał mi się w supeł i podjechał do gardła, gdy osiem bladych twarzy odwróciło się w moją stronę, mrużąc oczy. Radni jak na zawołanie pociągnęli nosami - poczułam się jak sarna, która znalazła się zbyt blisko wilczej watahy. Zapach, który poczuli, chyba im się nie spodobał, bo zmrużyli oczy jeszcze bardziej. Gdybym miała wyjaśnić, jak czuje się jeleń w blasku reflektorów szybko zbliżającego się auta, powiedziałabym, że pewnie tak, jak ja teraz.
- Marlene Moon. - Głos jedynego stojącego  (mężczyzna, lekko siwiejący, bystre, brązowe oczy) rozniósł się echem w pustym pomieszczeniu o białych ścianach. - I nasza piękna Katerina Wiktorija Iwanow.
Marlene posłusznie skłoniła głowę na dźwięk swojego nazwiska. Ja musiałam jednak się sprzeciwić. Nawet komuś tak ważnemu jak szef  Rady Dziennych Wampirów.
- Nazywam się Catherine Evans, proszę pana.
Prawy kącik jego ust uniósł się nieznacznym uśmiechu.
- Ach tak, oczywiście. Jak sobie życzysz, milady.
To ,,milady" też mi się nie podobało, ale postanowiłam nie nadwyrężać uprzejmości pana domu. Bo coś w jego ubiorze, postawie i sposobie, w jaki spoglądali na niego pozostali, mówiło mi, że to on przewodzi Radzie.
Mężczyzna wskazał dłonią na dwa pozostałe miejsca przy stole.
- Marlene. Milady. Proszę, zajmijcie krzesła.
Na drżących nogach podeszłam do stołu i usiadłam na najbardziej miękkim krześle, na jakim kiedykolwiek siedziałam. Daniel i John usunęli się w cień pokoju, by całą swoją uwagę skupić na mnie, ale nie przeszkadzać Radzie w obradach. Słyszałam, że po domu kręcą się już tacy jak oni. Może jednak nie groziła nam śmierć na pustkowiu.
- Dobrze - oznajmił szef Rady, również siadając. - Rozpoczynam więc tysiąc sześćset pięćdziesiąte posiedzenie Rady, tym razem zwołanego na specjalną prośbę pani Marlene Moon, dyrektorki Akademii imienia świętej Dominique Iwanow. - Spojrzał na drobną wampirzycę z laptopem, która nagle pojawiła się w pomieszczeniu. Dziewczyna przycupnęła w kącie i skinęła mu głową, gdy powiedział: - Notuj wszystko, Eleno.
Stukot klawiatury był przez chwilę jedyny dźwiękiem w pokoju.
- Dobrze więc - odezwał się szef Rady. - Ktoś ma jakieś pytanie do milady Catherine?
Nikt się nie zgłosił. Momentalnie moja dłoń poszybowała w górę.
Szef Rady skinął głową, udzielając mi głosu.
- Tak, milady?
- Podstawowe pytanie: Dlaczego?
- Co ,,dlaczego", milady? - zdziwił się.
- Dlaczego mnie nie zabijecie, dlaczego jestem dla was ważna? - wyliczałam na wdechu. - Dlaczego?
Szef Rady - Richard, tak go nazwała Marlene - przestał sprawiać wrażenie tak pewnego siebie. Po raz pierwszy od naszego pojawienia się w salonie, spuścił wzrok na swoje przesuszone od mrozu dłonie.
- Cóż... - mruknął, gdy cisza zaczęła mnie przytłaczać. - Tego jeszcze nie wiemy. Marlene się za tobą wstawiła. My chcieliśmy... Pozbyć się zagrożenia.
- Właśnie - podłapałam. - Jestem zagrożeniem. Zabijcie mnie i będzie po sprawie.
Richard się spiął.
- Wolałbym najpierw ustalić, jakie cechy Dominique już przejawiasz. Więc, jeśli pozwolisz, milady, wolałbym wrócić do tej rozmowy po zadaniu ci kilka najpotrzebniejszych pytań.
Tylko westchnęłam, dając mu tym samym wolną rękę.
W tym samym momencie młodo wyglądająca kobieta o burzy rudych loków uniosła smukłą dłoń.
- Ja mam pytanie - obwieściła.
- Słuchamy, Alice.
- Jak to możliwe - Rudowłosa zwróciła swoją upudrowaną twarz w moją stronę - że jesteś tak bardzo do niej podobna? Bez urazy, dziecko, ale twój blond nie wygląda na naturalny.
Wyraźnie podkreśliła rzeczownik. Wiedziałam, że przyjaciółkami to my nie zostaniemy.
- Bo nie są naturalne - oznajmiłam spokojnie. - Ale jako dziecko byłam blondynką. Potem zaczęłam się farbować.
- A oczy? - naciskała Alice. - To nie soczewki?
- Nie.
- Zero operacji plastycznych, botoksu?
Żeby nie rzucić jej się do gardła - a miałam ochotę, oj miałam! - zacisnęłam palce na blacie okrągłego stołu.
- Z całym szacunkiem - prawie cedziłam - ale czy ktokolwiek myślący dobrowolnie zsyłałby na siebie klątwę Dominique?
- No nie - przyznała Alice. - Ale może...
- Dość - przerwał Richard. - Catherine ma dopiero szesnaście lat. Ja również nie wierzę w jakiekolwiek operacje plastyczne. Inne pytania.
- Co z krwią? - zapytał jakiś mężczyzna. Miał gęstą brodę, która czyniła go dużo poważniejszym.
- Może pan być spokojny o swoją - zapewniłam, lekko się uśmiechając.
- Dlaczego?
- Szczerze? - zapytałam, a oburzony brodacz pokiwał głową. - Daje od pana królikiem.
Kilka osób prychnęło pod nosem na to stwierdzenie.
- Czyli nie pijasz zwierzęcej krwi? - zapytała Alice.
- Nie. Mój organizm przestał ją tolerować jakiś czas temu.
- Teraz ja wyznaczam Catherine dawki żywieniowe - wtrąciła Marlene. - Co rano otrzymuje trzy czwarte kubka ludzkiej krwi. Nie mogłam ryzykować, by się głodziła, lub, co gorsza, wypijała jej za dużo. Staram się w ten sposób odwlekać nieuniknione.
- Ale czy ciągnie cię do naszej krwi, milady? - zapytał Richard, jedyny, który wciąż mnie tytułował.
- Nie. Jeszcze nie.
- W sprawie zdolności - wtrąciła najstarsza z grona kobieta, która oprócz czarnej szaty, miała na szyi zawiązaną apaszkę w kwiaty. - Jakie przejawiasz?
- Widzę przeszłość - odparłam. - Tak było przynajmniej wtedy, gdy dotykałam dziennika Dominique.
- Widziałaś ją? - zapytała zaskoczona Alice.
- Oczywiście. Wystarczy, że dotknę jakiegoś przedmiotu i... Doznaję czegoś na kształt wizji. To zwykle trwa bardzo krótko, jest to niezbyt szczegółowy obraz, coś jak błysk niepełnej fotografii.
- Interesujące - wymruczał brodacz. - Coś poza tym?
Milczałam. Czy było coś jeszcze? Nie wiedziałam nawet, ile umiejętności Dominique posiadała.
- Perswazja - odezwał się głos za moimi plecami. - Catherine posiada nader rozwiniętą perswazję.
Zszokowana spojrzałam na Daniela.
- Czym się charakteryzuje ta umiejętność? - drążyła Alice.
- Wystarczy kontakt wzrokowy - tłumaczył Daniel, podchodząc bliżej; stał już za moim krzesłem. - Myślę, że to się wiąże z nietypową barwą jej oczu.
A więc Cole, ta laska na historii, której kazałam się przesiąść... To też była moc. Perswazja... Ładne słowo. Ale czy ta moc jest dobra? Nieumiejętnie używana...
O Boże.
- To mogłabyś udowodnić, prawda? - zapytała Alice.
Wstałam bez ostrzeżenia. Daniel zacisnął dłoń na moim ramieniu, ale strąciłam ją, kierując się w stronę rudowłosej wampirzycy,
Pochyliłam się nad nią, opierając dłonie po obydwu stronach jej ciała. Ktoś krzyknął, żebym się kontrolowała. Dla mnie jednak miało znaczenie tylko nawiązanie z rudowłosą kontaktu wzrokowego. A choć ta przez chwilę się szarpała, w końcu uległa i spojrzała prosto w moje fioletowe oczy.
- Podoba mi się twój naszyjnik - wyszeptałam, a jej źrenice rozszerzyły się lekko. - Chcę go.
- Jasne - odparła nieco mechanicznie. - Już ci go...
Urwała, zaciskając dłonie na medaliku z rubinowym słońcem. Kiedy przerwałam kontakt wzrokowy, utraciłam nad nią kontrolę. Nadal nieco otępiała, przyglądała mi się, ale nic już nie kazało jej wykonywać moich poleceń.
- Niesamowite - wykrztusiła, kiedy wróciłam na swoje miejsce.
- Milady...
Oparłam czoło o blat stołu, łapczywie chwytając powietrze. Jednak zabawy magią podczas migreny to nic przyjemnego.
- Przepraszam. To... - Wyprostowałam się i zamrugałam. - Wymagające.
- Oczywiście. - Richard szybko skinął głową. - Powiedz, kiedy wrócisz do siebie.
- Możemy kontynuować - zapewniłam, choć nadal nieco kręciło mi się w głowie.
- Ktoś ma jeszcze jakieś pytanie? - odezwał się Richard. Rozejrzał się po swoich towarzyszach. - Nikt?
Cisza.
Richard z powrotem przeniósł wzrok na mnie. Przyglądał mi się i przyglądał, aż w końcu poczułam się niekomfortowo. Wtedy też się odezwał.
- Jesteś ważna, milady - oznajmił. - Nie pytaj dlaczego. Tak po prostu jest. Należysz do naszego gatunku. Musimy cię chronić, a nie karać za coś, na co nie masz wpływu. Będziemy ci pomagać tak długo, dopóki będziesz trzymała naszą stronę.
- Zawsze - wtrąciłam. - Zawsze będę po waszej stronie.
Richard pozwolił sobie na delikatny uśmiech.
- Na razie muszą nam wystarczyć twoje zapewnienia, milady. A potem...
Niedokończone zdanie zawisło między nami, sprawiając, że co niektórzy skrzywili się jednoznacznie.
,,Potem" określało bliższą lub dalszą przyszłość. Każda z opcji pozostawała jednak równie niepewna i tajemnicza.
- W ten sposób kończymy więc tysiąc sześćset pięćdziesiąte posiedzenie Rady. Prosimy cywili o opuszczenie pomieszczenia.
Z ulgą wydostałam się z powrotem na mroźne powietrze. Miałam dość tych wszystkich pytań, spojrzeń...
- Świetnie się spisałaś, Catherine - zapewniła Marlene, obejmując mnie ramieniem i prowadząc w stronę auta. - Co powiesz na jakiś lunch?
- Fast food - wykrzyknęłam. - Jezu, Marlene, nawet nie wiesz, jak tęsknię za burgerami!
Dyrektorka skrzywiła się nieznacznie. Przywykła już do krewetek i pieczeni podawanych w Akademii. KFC było poniżej jej standardów.
Ale zgodziła się ze względu na mnie.
Och, pyszny, tłusty hamburgerze, nadchodzę!


Po powrocie do Akademii sprawiłam sobie długą, relaksującą kąpiel. Do pokoju wróciłam w zwykłych, spodniach i koszulce. Nigdy więcej sukienek.
Daniel też nie wyglądał na zadowolonego z dzisiejszej eskapady. W zwykłych dżinsach i bluzie leżał na kanapie i bawił się guzikami na pilocie, szukając czegoś sensownego do oglądania. Poprzestał jednak na kanale z wiadomościami - czyli tym, czego ja nienawidziłam, a on dałby się poćwiartować za możliwość zagłębienia się w świat polityki. Ja nie wiedziałam, gdzie ten chłopak się chował, ale na pewno nie wśród rówieśników. Który nastolatek w jego wieku jest tak zapalony do oglądania wiadomości?
Korzystając z mojego cudownego, prywatnego ekspresu na kapsułki zaparzyłam sobie podwójną latte waniliową. Może i kawa nie zapewniała wampirom takiego kopa jak krew, ale bosko smakowała. No kurde, kto przy zdrowych zmysłach zrezygnowałby z kawy?
Położyłam się na łóżku na brzuchu i próbowałam przeanalizować ostatni temat z historii. Zaczął się już drugi semestr, a ja przecież nie zdam do następnej klasy za ładne oczy! Chociaż, gdybym tak użyła perswazji...
Jakiś czas później potarłam dłonią po twarzy, wykończona i śpiąca. Odrzuciłam podręcznik na biurko w momencie, gdy do sypialni wparowała Lydia. Pojawiła się tu bez pukania, a na dodatek kruszyła na podłogę cebulowymi chrupkami. Jakby tego było mało, za nią człapał Cole.
- Jesteście już! - zapiszczała Lydia, wskakując na łóżko obok mnie. - No, dalej. Jak było? Nie mogłam wysiedzieć na lekcjach! Wszyscy gadali tylko o was! Nikt nigdy nie opuszcza Akademii przed ukończeniem edukacji! Gdzie byliście? Po co?
Kolejne pytania opuszczały jej usta z prędkością pocisków. Zacisnęłam dłonie na ramionach dziewczyny, upewniając się, że zaraz nie odleci.
- Ograniczaj cukry, Kiełku. Nosi cię po nich.
- No, dalej - poganiała mnie, z ustami pełnymi chrupek. - Co, gdzie, jak, po co?
Z westchnieniem opadłam na poduszki.
- Byliśmy z kontrolną wizytą u Rady.
Cole, który na swoje szczęście siedział daleko ode mnie na kanapie, gwizdnął przeciągle.
- Jacy oni są?
Mówiłam, patrząc na fluorescencyjne gwiazdki zawieszone na materiale baldachimu.
- Nadziani. Próżni. Typowe grube ryby.
- Ich szef był dla ciebie miły - zauważył Daniel.
- Ta, i mówił do mnie ,,milady" - mruknęłam kwaśno.
- Czad! - rzuciła rozochocona Lydia.
- Zaje...
- Księżniczko - upomniał mnie Shane.
Westchnęłam.
- Nie było aż tak źle, zważywszy na to, że przed tym spotkaniem spekulowali nad zabiciem mnie.
Lydia aż się zakrztusiła.
- Serio? Cz... Nie, to by nie było czadowe.
Parsknęłam.
- No, średnio.
- Pewnie nie chcecie mi powiedzieć, dlaczego Rada chciała poznać Cat - odezwał się nagle Cole, a ja poważnie zaczęłam rozmyślać nad tym, czy nie powinnam go stąd wyrzucić.
- Nie.
- I nie powinieneś nikomu przekazywać niczego, co tu usłyszysz - dodał Daniel.
- Macie mnie za debila? - zapytał obrażony. - Przecież wiem, że z Catherine wiąże się coś zbyt ważnego, by rozgłaszać to całemu światu. No, skoro mnie nie mogła nic powiedzieć...
Uniosłam dłoń.
- Ja mam cię za debila.
Poczułam na sobie karcące spojrzenie Daniela. Cole tylko głośno westchnął.
Wkrótce chłopcy zagłębili się w wiadomościach, podczas gdy ja wymieniałam się z Lydią dzisiejszymi doświadczeniami. Opowiedziałam jej o wrednej Alice i pani w paskudnym szalu, o brodaczu i Richardzie. Nie wspominałam tylko o wypadzie do KFC, bo pewnie obraziłaby się na mnie za to, że nic jej nie przywiozłam.
- Nigdy ich nie wybierzesz, prawda? - zapytała nagle.
Spojrzałam na nią zaskoczona.
- Nigdy. Jak możesz w ogóle o to pytać, Kiełku?
Wampirzyca wzruszyła ramionami.
- Jesteś moją jedyną bratnią duszą - wyszeptała. - Nie chcę cię stracić.
Powiedzieć, że się rozczuliłam, to niedopowiedzenie.
- Och, Lyd...
Przytuliłam ją tak mocno, że wyczułam  kości pod jej solidną warstwą tłuszczyku.
- Jeśli kiedykolwiek będę musiała wybierać, zawsze padnie na was - wyszeptałam w jej włosy. - Obiecuję.
- Widzę, że masz dobry humor do zawierania rozejmów - zauważył Daniel, więc puściłam Lydię, by przenieść na niego zaciekawione spojrzenie. - Panienko Thompson, nie chce mi panienka potowarzyszyć... gdzieś?
Wbiłam w Shane'a przerażone spojrzenie.
- Daniel, nie.
- Lyd? - ponaglał moją przyjaciółkę Shane. - Chodź. Ktoś gdzieś na nas czeka.
Wampirzyca uścisnęła moją dłoń na odchodnym. Daniel uniósł kciuk w górę, wychodząc. Ja pożegnałam go palcem znajdującym się dwa miejsca dalej.
Bez nich zrobiło się bardzo cicho. Panienka z telewizora zapowiadała zbliżającą się śnieżycę. A my milczeliśmy.
- Dobra - odezwał się w końcu Cole. - Co chcesz usłyszeć, Cat? Że nawaliłem? Że mnie poniosło? Że byłem zazdrosny? Łączy was więź, której nie rozumiem. Jesteście bliżej, niż nam kiedykolwiek będzie dane. Nie wiem, co się dzieje, dlaczego potrzebujesz ochroniarza, dlaczego Rada cię wzywa. Nie wiem niczego. Więc nie oczekuj, że będę cię przepraszał za swoją niewiedzę. Bo jeśli ktoś tu zawinił, to na pewno nie ja.
- Nigdy nie chciałam twoich przeprosin. Wiem, że ja zawiniłam. Przynajmniej w tej kwestii. Reszta... Reszta była naszą wspólną winą.
- Jaka reszta, Cat? - wykrzyknął. - Czy ty się słyszysz? Spieprzyłaś, ale próbujesz na siłę doszukiwać się jeszcze innego winnego! To chore, nie sądzisz?
- A kto naobiecywał nie wiadomo czego? - warknęłam. - Kto miał się zmienić? Pokochać mnie?
Cole parsknął gorzko.
- No jasne, jeszcze mi wmawiaj, że cię nie kochałem!
- Ty nie potrafisz darzyć uczuciem - mruknęłam. - I ja też nie. To... - Wykonałam nic nie znaczący ruch dłonią, mający ukazać to, co nas łączyło. - To było chore. Nie ja.
Cole wstał gwałtownie, zaczął krążyć po pokoju. Sięgnął nawet po paczkę pozostawionych tu przez Daniela papierosów, ale w końcu nie odpalił żadnego z nich.
- Chciałem się zmienić - przypomniał. - Ale to nie miało działać jednostronnie.
- Nie przeczę. Ale musisz przyznać, że to i tak nie wyszło.
- Bo się  nie przykładałaś.
Teraz ja wstałam. Podeszłam do niego szybko, zbyt szybko. W ułamku sekundy znalazłam się kilka centymetrów przed nim. Gdyby nie targały mną tak gwałtowne emocje, może i bym się tym przejęła.
- Nie powiedziałam ci prawdy. To wiem, za to mogę odpowiadać. Ale nie zarzucaj mi braku zaangażowania!
Cole westchnął, pocierając dłonią po karku.
- Oboje spieprzyliśmy - przyznał w końcu.
- Za bardzo się pospieszyliśmy.
- Może moglibyśmy... - zaczął z nadzieją.
Krzyknęłam. Nie w ramach sprzeciwu. Jego słowa nie zdążyły do mnie dotrzeć. Wyprzedziła je fala bólu, która pojawiła się gdzieś w sercu, a następnie przemieściła się do pozostałych organów, paraliżując mnie.
Zgięłam się w pół, gdy ból powrócił. Paliło, piekło, szczypało. Zaparło mi dech, niewidzialna rękawica uderzała raz po raz w moją pierś, pozbawiając mnie tchu. Jeden, dwa. Umarłam. Udusiłam się.
Wtedy nagle ból zniknął, a ja łapczywie nabrałam w płuca tlenu. Upadłam na kolana, chyba krzyczałam. Nic już nie było pewne. Ja, podłoga. Wszystko wirowało, rosło i malało, aby następnie powrócić do normalności, torturować mnie i zniknąć.
Między jedna falą bólu a drugą wydostałam się na korytarz. Biegłam - sama nie wiedziałam dokąd. Ktoś mnie nawoływał, podążał za mną. Potknęłam się na schodach; resztę drogi pokonałam turlając się w dół. Nie czułam bólu. A przynajmniej nie większy, niż ten w piersi. Nic nie było w stanie sprawić, bym cierpiała mocniej. Jeden, dwa...
Wrzask, a następnie cisza, bo zabrakło mi powietrza w płucach. Ktoś do mnie podbiegł. Rozpoznałam Marlene. Nie, nie ona. Potrzebuję...
Pojawił się. Przybiegł. Dostrzegłam autentyczne przerażenie w jego oczach w kolorze onyksu. Jego usta ułożyły się w znajomej obeldze. Tak bardzo chciałabym usłyszeć, jak jego drżący głos mnie nawołuje. Może mógłby...
Ból minął. Dźwięki powróciły. Wszyscy krzyczeli, chcąc wiedzieć, co się dzieje. Nim zalała mnie kolejna fala bólu, zdołałam wykrztusić:
- Nadchodzą...


****


Tak, tak, tak, tak, tak! Fanfary, muzyka! Oklaski!
Wyprzedzam Wasze pytania: NOCNI. Nocninocninocni!
Kolejny (ostatni) rozdział w Sylwestra! 
Trzymajcie się!

Wasza Klaudia99