niedziela, 7 sierpnia 2016

Rozdział 42


Ness, jesteś wielka, maleńka! :*

"Budują, kształtują bezsensowne błędy.
Sztuczna nienawiść, by leczyć gniew i nas.
Odnajdują nowe ścieżki, od nowa definiują rzeczywistość.
Desperacko chwytając się brzytwy, przepisują mnie.
Dziękuję. Nienawidzę cię.
Siedzę w tej klatce zwanej życiem i to twoja wina.
Kłamcy mnie odnajdą. Słowa przyjdą bez żalu.
Cóż... Znowu to samo."






Przez zdecydowanie zbyt długą chwilę stałam jak kołek na środku tonącej w kwiatach jadalni, która z powodu zebrania przeszła całkowitą metamorfozę. Przyglądałam się znajomym twarzom i próbowałam już na wstępie odgadnąć zamiary zebranych. W końcu udało mi się przełamać i ruszyć w stronę jedynego wolnego krzesła – tego znajdującego się u szczytu połączonych w jeden stołówkowych stolików. Czułam na sobie dziesiątki spojrzeń, jednak byłam zbyt przerażona, by wyraźniej się na nich skupić i określić ich charakter. W dużej mierze były one jednak tępiące. A przynajmniej tyle wywnioskowałam po napiętej atmosferze panującej w jadalni.
Dziwnie się czułam pośród z reguły dużo starszych, odzianych w czarne ubrania osób. (Dlaczego nikt słowem mi nie wspomniał, że to stypa? Gdybym wiedziała, nie wyskoczyłabym w białej kiecce. Boże, jaka wtopa.) Byli tu zarówno dorośli, jak i dzieci – te zupełnie małe oraz nieco starsze. Lekko przestraszone maluchy z reguły zasiadały na kolanach swoich rodziców, z szeroko otwartymi oczkami wbitymi we mnie. Młodzież starała się jakoś markować swój strach, ale ja nie byłam głupia. Przez sposób, w jaki unikali mojego spojrzenia, domyśliłam się, że to niekoniecznie Nocnymi straszono ich, kiedy zachowywali się nieprzyzwoicie. Obiecałam jednak sobie, że nie odpuszczę tak łatwo, więc wzięłam głęboki wdech i, zawieszając na każdym z Radnych spojrzenie, rzuciłam w miarę przyjaznym tonem:
– Witam wszystkich.
Cisza jednak wcale nie sprawiała, że czułam się pewniej.
W końcu ktoś wstał, uwalniając mnie od okrutnego milczenia i wścibskich spojrzeń, które bezkarnie szkalowały mnie od góry do dołu. Dopiero po chwili rozpoznałam w posiniaczonym, lekko przygarbionym człowieczku Richarda Elliota, przewodniczącego Rady. Kiedy już udało mi się pozbierać szczękę z podłogi, skupiłam się na jego słowach.
Witaj, Catherine. Miło, że zechciałaś nam towarzyszyć w dzisiejszych obradach.
Zbytnio nie miałam wyjścia, ale kto by o tym wspominał…
– Sprawa w dużej mierze dotyczy mnie – przypomniałam. – Bycie tu jest moim obowiązkiem.
– Gdybyście posłuchali mojej rady, nie byłoby żadnych dodatkowych spotkań – wymamrotała pod nosem jakaś kobieta owinięta niemodnym szalem w kwiaty, zwracając na siebie uwagę kilku siedzących najbliżej niej postaci.
– Chce pani coś powiedzieć? Na głos? – zapytałam, starając się utrzymać emocje na wodzy.
Kobieta spojrzała na mnie zaskoczona.
– Ja? Ja nic nie mówiłam.
Posłałam jej – w moim mniemaniu – miły uśmiech i wróciłam spojrzeniem do Richarda, który najwidoczniej opadł już z sił, bo z powrotem usiadł.
– Co ci cię stało? Czy to…
– W nocy był kolejny atak – przytaknął. – Nie wiem, jakim cudem przedarli się przez naszą ochronę. Podwoiłem ją. I wszyscy… wszyscy zginęli.
Spanikowana rozejrzałam się po sali. Kiedy nigdzie nie dostrzegłam członków jego rodziny, przerażenie chwyciło mnie za gardło.
– O mój Boże, czy…
– Moja żona i dzieci są pod stałą opieką – wyjaśnił szybko. – Po dzisiejszych wydarzeniach nie są w najlepszej kondycji. Musisz wybaczyć ich nieobecność.
Pokiwałam głową na znak, że absolutnie się z nim zgadzam.
– Skoro już wszystko ustalone, przejdźmy, proszę, do sedna sprawy – wtrącił John, który, podobnie jak reszta strażników, stał pod ścianą, dyskretnie patrolując teren.
– Proponuję najpierw uczcić minutą ciszy poległych – odezwał się damski, nader znajomy głos, którego delikatne brzmienie wbiło mnie w fotel.
Podczas gdy Radni wstawali, bezsprzecznie godząc się z propozycją kobiety, ja spanikowanym wzrokiem przeczesywałam tłum w poszukiwaniu właścicielki głosu. Kiedy w końcu ją dostrzegłam, moje serce zatrzepotało w piersi. Przyjrzałam się uważnie rudym lokom okalającym jej nieskazitelną twarz, błyszczącym, wbitym wprost we mnie tak cholernie znajomym oczom i delikatnie zaokrąglonemu brzuszkowi pod czarną, letnią sukienką, wciąż nie dowierzając, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Alice. Matka Colina. Mojego słodkiego, kochanego Colina, którego…
Wzięłam drżący oddech, podnosząc się z krzesła. Żeby nie upaść z wrażenia, chwyciłam się krawędzi blatu.
Wiedziałam, że kiedyś przyjdzie nam się spotkać. Nie sądziłam jednak, że ten moment nadejdzie tak szybko.
Wyglądała naprawdę dobrze jak na kogoś, kto trzy miesiące temu stracił bezpowrotnie męża i syna. Jej usta wyglądały tak, jakby od tamtego dnia ani razu już nie ułożyły się w uśmiech, ale w oczach, tych samych co u Colina, widoczna była znaczna poprawa. Już sposób, w jaki opierała dłoń na swoim maleńkim jeszcze brzuchu świadczył o tym, że ruszyła naprzód. Stawiała naprawdę maleńkie kroki ku przyszłości bez połowy swojej rodziny, ale nie poddawała się. Dużą rolę odegrał w tym mój dar perswazji, niemniej samej Alice nigdy nie brakowało odwagi.
– Catherine?
Odsunęłam od siebie wspomnienia wciąż ciepłego, lekko pulsującego serca Colina w mojej dłoni, w pełni skupiając swoją uwagę na Richardzie.
– Tak?
– Zechcesz może wygłosić jakąś przemowę?
Spojrzałam na niego jak na wariata, ale on spuścił wzrok, dając mi do zrozumienia, że on od konsekwencji umywa ręce. Wiedząc więc, że zostałam sama, westchnęłam i wyszeptałam dwa słowa, które dla jednych mogły być bezwartościowe, ale dla mnie znaczyły bardzo wiele.
– Przykro mi.
Po tych słowach zapadła cisza. Podczas tej zdającej się ciągnąć w nieskończoność minuty każdy w skupieniu kontemplował nad poległymi z rodzin Knightów, Averych, Trevorów, Elliotów…
– O cholera – wymamrotałam, za co zostałam ostrzelana zdegustowanymi spojrzeniami. – K, A, T, E – wyliczałam, notując poszczególne nazwiska i ich pierwsze litery na podwiniętej z teczki Richarda kartce. – Byłby ktoś tak miły i wypisał mi wszystkie nazwiska Radnych, proszę? Nie muszą być ułożone hierarchicznie.
Ku mojemu zdumieniu to Alice sięgnęła po długopis. Po minucie w mojej dłoni znajdował się obstrzępiony skrawek papieru pokryty drobnym, lekko pochyłym pismem wdowy.
Elliot
Knight
Newman
Irving
Rose
Trevor
Avery
Andre
Zakreśliłam pierwsze litery w nazwiskach rodzin, które zostały zaatakowane, a następnie zaznaczyłam kolejność, w której na nie napadano. KATE. Nie musiałam być Sherlockiem, by rozgryźć kod. Pozostałe litery zbyt łatwo składały się w słowo, które jednocześnie tak bardzo kochałam i nienawidziłam.
KATERINA.
Will szukał jakiegoś dowodu, potwierdzenia dotyczącego prawdziwych zamiarów Masona. No i właśnie go otrzymał.
– Rose – wyczytałam, na co irytująca pani w szalu drgnęła. – To oni są narażeni kolejnym atakiem.
Moje wyznanie wywołało w sali niemałe poruszenie. Czując się co najmniej dziwnie takim obrotem sprawy, odwróciłam się, szukając pocieszenia w twardych jak onyks oczach Shane’a. Chłopak chyba opacznie zrozumiał moje spojrzenie, bo natychmiast poderwał się ze swojego miejsca i podszedł do mnie.
– Księżniczko? Co się stało?
Pokazałam mu moją nieco pobazgraną kartkę, dodatkowo wyjaśniając to, na co przed momentem wpadłam.
– Pieprzony spryciarz – wymamrotał, taksując wzrokiem moje zapiski. – To od początku było takie łatwe.
– A więc jednak chodzi o mnie – wyszeptałam, mnąc papier w dłoni. – Muszę powiedzieć Willowi.
– Wstrzymaj się z tym, co? Mamy na razie niezłe bagno u siebie.
Rozejrzałam się po sali, próbując wychwycić z powszechnego harmidru jakieś poszczególne strzępki rozmów, które mogłabym podsłuchać. Graniczyło to jednak z cudem. Kulturalni i stateczni Radni porzucili na moment zasady dobrego wychowania, przekrzykując się nawzajem i próbując tym sposobem dotrzeć do konkluzji. Wystraszone maluchy zaczęły płakać, zwiększając tym samym poziom decybeli w pomieszczeniu. Nie mogłam się powstrzymać przed zatkaniem uszu i odśpiewaniem pod nosem dziecinnego la, la, la – wszystko, byleby odciąć swój nadwrażliwy zmysł słuchu od tego szaleństwa.
– Cisza! – Czyjś mocny, wyraźnie podirytowany głos przedarł się przez moją osłonę. – Koniec!
Wszyscy momentalnie zamarli, z otępieniem wpatrując się w filigranową brunetkę w grzecznej garsonce.
– Marlene, nie sądzę, by… – zaczął Richard, ale spojrzenie, które posłała mu dyrektorka, a które wcale nie wyglądało na przyjemne, sprawiło, że ponownie zamilkł.
– Dziękuję. I wybaczcie, że przerywam tę pełną ekspresji dyskusję, niemniej liczmy się z tym, że w taki sposób do niczego nie dojdziemy.
– Ona ma rację – odezwał się cicho Dan Avery, tuląc do piersi swoje córeczki. – Dajcie mówić Katerinie.
Kiedy zebrani przyszpilili mnie spojrzeniami, zapomniałam, jak się oddycha. Że już nie wspomnę o tym, że ktoś perfidnie obrabował mnie z całego mojego słownika, bez skrupułów odbierając mi nawet spójniki.
– Mnie? – wykrztusiłam zszokowana. – Przecież…
– Sama mówiłaś, że jesteś w to w pełni zaangażowana. Że jesteś przyczyną tego zamieszania – przypomniała Rose. – Moja rodzina jest w niebezpieczeństwie. Musisz coś zrobić.
Nawet kojący dotyk Daniela na moim ramieniu nie pomógł mi zebrać rozbieganych myśli.
– Mamy do czynienia ze zorganizowaną grupą i…
– Grupą, która atakuje nas ze względu na ciebie – wtrąciła gorzko kobieta w szalu, a ja z każdą kolejną chwilą zaczynałam ją nienawidzić coraz mocniej.
– Mogę coś powiedzieć? – warknęłam.
Pani Rose jak gdyby nigdy nic wzruszyła ramionami.
– Nikt cię nie powstrzymuje.
– Hanna. – Spokojny, ale pełen władczości głos Richarda przeciął napiętą atmosferę między nami niczym stal. – Wyrażaj się z szacunkiem.
– To dzieciak – prychnęła kobieta. – Co ona może wiedzieć?
Zacisnęłam dłoń w pięść tak mocno, że aż zaczęła drżeć.
– Więc w porządku, oddaję pałeczkę doświadczonej i starszej – odezwałam się sztucznie miłym tonem. – Jak zamierzasz obronić rodzinę?
– To proste. Wydam cię w ręce tej szajki.
Już sam fakt, że użyła słowa „szajka”, świadczył jedynie o tym, że ta baba miała nierówno pod sufitem.
Klasnęła w dłonie, tym samym zamykając usta Richardowi, który znów zamierzał się wtrącić.
– Och, to wspaniały pomysł! Naprawdę, nie wpadłabym na nic lepszego. Mogę ci jednak obiecać, że prędzej czy później stanę na czele tej szajki i własnoręcznie wymorduję twoją rodzinę.
Kobieta zamarła, podobnie jak reszta zebranych. W ich spojrzeniach zaszła gwałtowna zmiana. Już nie było w nich potępienia czy wyrzutów, a strach. Nie musiałam posługiwać się perswazją, by tak na nich wpływać. Moje słowa nie były pustą groźbą i Radni doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
Za moimi plecami rozległo się znaczące chrząknięcie, które przerwało ciszę.
– Księżniczko, schowaj kły, proszę.
Zdumiona dotknęłam dłonią ust. Pod palcami wyczułam swoje wydłużone, piekielnie ostre zęby. Tym razem nie ingerowałam w ich gwałtowne wysunięcie się, niemniej cieszyłam się, że zareagowały instynktownie. Cokolwiek, byleby wzbudzić w tych podrabiańcach strach.
Wstałam nagle, przewracając krzesło. Podbiegłam do pierwszego z brzegu okna i otworzyłam je. Zapierając się dłońmi o parapet, oddychałam głęboko, próbując zapanować nad żądzą krwi, która w mgnieniu oka wykorzystała moment mojej słabości i przejęła kontrolę nad moim ciałem.
– Em, Johnie, mógłbyś…?
Nie wiedziałam, o co chodziło Marlene, ale po chwili ktoś się poruszył i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. Nie odwróciłam się jednak nawet, gdy trzasnęły drzwi. Stałam dalej pod oknem, łapczywie chwytając powietrze do płuc. Na dłuższą metę jednak moje działania okazały się bezcelowe – wiatr przywiódł aż tutaj zapach zziajanych, spoconych nastolatków z boiska. Zmęczonych po zawodach, z przyśpieszonym pulsem…
O cholera. Ojcze nasz, święć się królestwo Twoje… Jak to szło?!
– Catherine.
Odwróciłam się gwałtownie, nagle rozumiejąc, po co został wysłany John. Dopadłam do strażnika w dwóch susach, wyrywając wypełniony po brzegi krwią kubek z jego dłoni.
Chyba jęknęłam z zachwytu, jednak nie miałam absolutnej pewności. Było mi tak dobrze i błogo, że absolutnie przestałam się martwić tym, jak wyglądałam w oczach postronnego obserwatora – zdesperowana, łapczywie pijąca życiodajny płyn, który trzymał mnie z dala od szaleństwa…
Kiedy udało mi się przegonić najgorsze pragnienie i odzyskać kontrolę nad kłami, wsunęłam je. Jednak gdy chciałam wrócić do stołu, powstrzymał mnie Daniel. Wyciągnął dłoń i wytarł resztki posoki z kącików moich ust. Nawet kiedy spojrzałam na niego wymownie, próbując przekonać, że już w pełni nad sobą panuję, wahał się. Zaciskał rękę na moim ramieniu tak mocno, że normalnemu człowiekowi pozostawiłby siniaki.
– Shane, jest okay – wymamrotałam, mając nader dotkliwą świadomość tych wszystkich wbijanych w nas spojrzeń.
– Nie powinienem był dopuścić do takiej sytuacji – warknął sam do siebie, wciąż lekko niepewnym krokiem prowadząc mnie w stronę krzesła. – Gdybym nie zostawił cię rano samej…
– Ostatnio naprawdę kiepsko spałam – rzuciłam nieco głośniej, chcąc, żeby wszyscy zebrani mnie usłyszeli. – Marlene nie chciała podawać mi krwi w takim stanie. Dłużej w tym siedzicie niż ja, chyba doskonale wiecie, jak ona na nas działa.
– Poza tym Catherine nie przyswaja ludzkiego jedzenia – wtrąciła szybko dyrektorka, pragnąc jakoś ubarwić moje małe kłamstewko. Wszystko było lepsze niż powiedzenie prosto z mostu, że zapomniałam o swojej działce. Że obie o niej zapomniałyśmy. – Ciężko jest ustalać jej odpowiednie dawki w taki sposób, by jednocześnie uzupełnić wszelkie spowodowane tym wyjątkiem braki.
– Nic nie jesz? – rzucił zaskoczony chłopiec, dotychczas tak zaabsorbowany naszyjnikiem swojej matki, pani Newman, że kiepsko kontaktował, co działo się wokół niego. – Nawet czekolady?
Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Straszne, nie?
Maluch pokiwał głową i przez moment wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł, strofowany szeptem przez swoją rodzicielkę. Chciałam powiedzieć, że wszystko w porządku i tego typu pytania mnie nie drażnią, niemniej zrezygnowałam. Kobieta patrzyła na mnie jak na potwora. Nie dbała o moje samopoczucie, a jedynie bezpieczeństwo syna.
Odchrząknęłam, spoglądając na Richarda.
– Możemy… wrócić do zebrania?
– Jesteście bardzo blisko, co? – Pytanie, które nie padło z ust przewodniczącego, a kogoś zupełnie innego, wbiło mnie w fotel.
– Nie sądzę, żeby to był jakiś problem. – Naprawdę starałam się panować nad głosem. Jednak bez skutku.
– A ja sądzę, że jest. – Kobieta w szalu, Hanna Rose, irytowała mnie już samym swoim sposobem bycia. Mówiła to, co miała na myśli, nawet nie zastanawiając się nad konsekwencjami. – W końcu mówimy o Katerinie. I jej… klątwie.
Wstrzymałam oddech, zbyt zaskoczona tym, że ktokolwiek raczył znów poruszyć ten temat, by się odezwać. Wpatrywałam się w Hannę, jednocześnie marząc, by to wszystko było halucynacją, wymysłem mojego spragnionego krwi i objętego szaleństwem Iwanowów umysłu. Czymkolwiek, ale nie prawdą.
– Więc sugeruje pani, że… – Daniel urwał, zapewne równie zszokowany co ja. – Że Cat mnie przemieni i wspólnie uciekniemy?
– I w międzyczasie spłodzicie córkę. – Pokiwała głową z triumfalnym uśmieszkiem.
Do końca nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.
Zebrani jednak instynktownie wstrzymali oddech, jakby rozważając pomysł Hanny. Kilkoro z nich nawet w zamyśleniu pokiwało głowami.
Roześmiałam się. To nie była najodpowiedniejsza reakcja, ale potrzebowałam w jakiś sposób rozładować napięcie. Dopiero teraz musiałam zacząć wyglądać jak wariatka z krwi i kości. Uświadomiły mi to spojrzenia Radnych, którzy z trudem powstrzymywali się przed tym, by pognać do starej sypialni Kateriny i wcisnąć mnie w jej kaftan, który nadal zalegał na dnie szafy.
– Boże, przepraszam, ale to po prostu takie niedorzeczne! – Pokręciłam głową, wciąż chichocząc. – Naprawdę wierzę w wasze przywiązanie do ślubu, prawdziwej miłości i tego typu pierdół. To nawet urocze. Ale proszę mi nie zarzucać, hm… – Urwałam, szukając odpowiedniego słowa. – Aż takiej desperacji. Gdybym chciała zostać nastoletnią mamą rodem z MTV, to znalazłabym na to inny sposób niż wskoczenie do łóżka swojemu strażnikowi.
– Katerina była w twoim wieku, kiedy poczęła Dominique – zauważyła kobieta, której nie znałam.
– Ale kto powiedział, że muszę powtarzać każdy element jej przeszłości? – warknęłam. – A może tym razem dziecko i klątwa nie będą potrzebne, bo osiągnę cel Kateriny?
– Ta narada nie miała do tego prowadzić – wtrącił rozważnie Richard, wstając, by w jakiś sposób podkreślić swój autorytet. – Prosiłbym więc o przejście do sedna sprawy.
– Troszczymy się po prostu o nasze bezpieczeństwo. Skąd mamy mieć pewność, że ona potajemnie się z nimi nie kontaktuje?
Miałam ogromną ochotę uderzyć głową w stół, krzycząc, że poddaję się i wychodzę, bo mam dość tej szopki. Wiedziałam jednak, że tego typu zachowanie przyjęte byłoby nie tak, jakbym chciała. Zaraz zaczęłyby się plotki, jakoby zaczęłam spoufalać się z Nocnymi. Co prawda współpracowałam z Willem, ale… To było co innego. On mnie nie namawiał, nie przeciągał na swoją stronę. Jedynie się o mnie troszczył. Wyciąganie więc na światło dzienne akurat tych moich brudów byłoby niedorzecznym samobójstwem.
Spojrzałam na Daniela, który nie wrócił już na swoje miejsce, a stał za moim krzesłem, zaciskając dłoń na jego oparciu. Nie odezwał się, żeby nie podżegać Radnych do mówienia, niemniej wiedziałam, że jest ze mną.
– Nocni będą chcieli targować się jedynie ze mną – odezwałam się, prostując na krześle, kiedy zebrani na mnie spojrzeli. – Musimy tylko wymyślić, co będzie naszą kartą przetargową.
– Rozumiem, że planujesz spotkać się z nimi w rezydencji państwa Rose? – zapytał Richard. Napięcie zniknęło z jego posiniaczonej twarzy.
– Tak, to byłaby najlepsza opcja. Tym bardziej, że zyskaliśmy element przewagi. W końcu oni nie wiedzą, że my znamy ich strategię.
– Jesteś więc stuprocentowo pewna, że chodzi akurat o taką kolejność? – wtrąciła Marlene.
Sztywno skinęłam głową, stawiając tylko na taką odpowiedź. Z trudem powstrzymałam się przed wypowiedzeniem dwóch krótkich słów, które tylko wzmogłyby burzę.
Znam ich…
– Może więc zaoferujmy im rzeczy Kateriny? – zasugerowała Alice, wzruszając ramionami, kiedy kilkoro Radnych spojrzało na nią ze zdziwieniem. – Kto z nas nie jest sentymentalny? O ile mnie pamięć nie myli, był tam pamiętnik…
Odchrząknęłam.
– Już go nie ma. Uległ… wypadkowi. – Daniel w napadzie złości wrzucił go do kominka. No cóż, zdarza się najlepszym. – Niemniej uważam, że to kiepski pomysł. Nocni nie potrzebują kilku starych, nadgryzionych przez mole sukienek.
– Jakieś inne pomysły?
Momentalnie zapadła cisza. Rozglądałam się po sali, lustrując napięte twarze Radnych naglącym spojrzeniem, ale żaden z nich nie zamierzał się odzywać. Po chwili złość na mnie, Nocnych i cała resztę ustąpiła miejsca bezradności. Dzienni wiedzieli, że znajdują się w kiepskiej sytuacji, ale świadomość, że nie mogą zrobić zupełnie nic, by sobie pomóc, dołowała ich jeszcze bardziej.
Westchnęłam. Stojący za mną Daniel spiął się. Przeczuwał zapewne, że mam bardzo, bardzo głupi pomysł, który namiesza w tym bagnie jeszcze bardziej.
– Możemy… Ja mogę – poprawiłam się szybko – zaoferować im swoją krew.


– Jesteś idiotką. Skończoną kretynką! – Daniel wypadł na dziedziniec, machinalnie sięgając do kieszeni marynarki w poszukiwaniu białej paczki papierosów. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, kim on się stanie z twoją krwią?!
Rada zaakceptowała mój pomysł, ponieważ był jedynym, jaki posiadaliśmy. Kazali mi jednak zagwarantować, że na spotkanie pójdę uzbrojona i w pełni chroniona. Dodatkowo musiałam ich zapewnić, że nie zabutelkuję swojej krwi dla całej grupy Nocnych, a jedynie dla jednego z nich i to w stosunkowo niewielkiej dawce – mieliśmy nadzieję, że zaledwie odrobina mojej posoki nie uwolni go od razu od życia w mroku. Posłusznie przytakiwałam ich kolejnym wymaganiom, nie do końca wiedząc, czym się kierowali – moim bezpieczeństwem czy raczej swoim. Nadal nie potrafiłam rozgryźć ich zamiarów wobec mnie. Z jednej strony zależało im na mojej osobie i zdolnościach, z drugiej jednak gardzili mną i moim przeznaczeniem. Oczywistym było, że w ich oczach nie byłam już Dzienną. Dziwiłam się więc, że jeszcze nie wyrzucili mnie na bruk, bym radziła sobie sama.
Rozmasowałam skronie i przysiadłam na krawędzi fontanny. Starałam się ignorować wszystkie związane z tym miejscem złe wspomnienia i po prostu się zrelaksować.
– Shane…
– Nie mydl mi oczu, Cat – warknął, rzucając peta na bruk i przydeptując go butem. – Ty po prostu chcesz się z nim spotkać.
– To mój brat. Nie powiesz mi, że nie zrobiłbyś tego dla Allison.
– Och, no jasne, pojedź teraz po moich uczuciach – mruknął, wyrzucając ramiona w górę. – Zmień temat, tak jest najłatwiej.
– A czy ty mógłbyś zmienić ton? – Spojrzałam na niego groźnie, mrużąc oczy w późnowiosennym słońcu. – Obojętnie czego bym nie powiedziała, temat będzie dotyczył mnie. Bo już od kilku miesięcy każde wypowiedziane przez nas słowo dotyczy albo Kateriny, albo mnie, albo tej pieprzonej klątwy. Jakby tego było mało, Radni zaczęli planować mi przyszłość – prychnęłam gorzko. – Może ich słowa tak by mnie nie bolały, gdyby były nieprawdziwe. Ale to nie są kłamstwa, Danielu. Każdy z nich miał rację. Jestem potworem, zdrajcą. – Przycisnęłam dłoń do piersi. – To tkwi gdzieś tutaj, zmusza mnie do podejmowania decyzji, na które normalnie bym się nie zgodziła. Mogę do woli zaprzeczać, mogę kłamać, ale koniec końców i tak wybiorę ich. Bo to im bezgranicznie ufam. Bo to ich prawdziwie kocham.
Daniel przymknął powieki, wzdychając ciężko. Wyglądał tak bezradnie, że jedynym, czego w tamtym momencie pragnęłam, było uściskanie go. Nie potrafiłam jednak się do tego zmusić. Nie po tym, co powiedział, co mi zarzucił.
To fakt, Mason wciąż był dla mnie ważny. Byłam gotowa zrobić wszystko, żeby go uratować. Naprawić. Kochałam go już wcześniej, więc obdarzenie brata miłością w tej postaci nie stanowiłoby najmniejszego problemu. Ale nie robiłam tego tylko dla niego. Nie ryzykowałabym czyimś życiem i bezpieczeństwem dla Masona. Nie byłam przecież aż tak głupia i…
Prawda…?
– Przepraszam, księżniczko. – Usiadł obok mnie na mokrej krawędzi fontanny. – To wszystko…
– Jest popieprzone? – podsunęłam, ściskając jego dłoń. – A myślisz, że dlaczego cię tak długo odpychałam? Nadal bym to robiła, gdybyś nie był taki uparty. Po prostu wiedziałam, że sytuacja zacznie się coraz bardziej gmatwać.
– Gdybym mógł ci jakoś pomóc…
– Jesteś i mnie wspierasz, a to mi wystarcza. – Odwróciłam głowę w kierunku szkoły, słysząc, że ktoś się ku nam zbliża. – Alice?
– Em, nie chcę przeszkadzać, ale muszę z tobą porozmawiać.
Nieco zaskoczona wstałam, otrzepując sukienkę.
– Tak, oczywiście, jasne. – Zamilkłam, chcąc uniknąć palnięcia czegoś jeszcze głupszego. Nic nie mogłam jednak poradzić na to, jak wpływała na mnie matka Colina. – Może się przejdziemy?
Alice posłała mi uśmiech, którego nie potrafiłam rozszyfrować.
– Z wielką chęcią.
– Więc ja wrócę do pokoju – oznajmił Daniel. Nie wyglądał na zadowolonego takim obrotem sprawy, ale ceniłam to, że chciał nam ofiarować nieco prywatności. – A ty, Cat, po rozmowie robisz to samo, jasne?
I to by było na tyle, jeśli chodzi o prywatność.
– Przecież doskonale wiem, że będziesz sterczał na balkonie, uważnie mnie obserwując.
Daniel nic więcej nie powiedział. Odszedł w stronę Akademii szybkim, sprężystym krokiem, który zdradzał to, jak bardzo jest zestresowany.
Kiedy chłopak zniknął za drzwiami, Alice ruszyła chodnikiem, wystukując obcasami nierówny rytm.
– Troszczy się o ciebie. Powinnaś być mu za to wdzięczna.
– Jestem – zapewniłam, zrównując z nią tempo. – Daniel jest wspaniałym przyjacielem.
Alice prychnęła pod nosem, ale nie drążyła tematu, za co byłam jej niezmiernie wdzięczna.
– O czym chciałaś ze mną porozmawiać? – zapytałam, starając się naprowadzić konwersację na właściwy tor. Nie chciałam spędzać z tą kobietą więcej czasu, niż musiałam. Przerażała mnie.
Przez długą chwilę po prostu szłyśmy. Kobieta w skupieniu podziwiała ogród, czasami wtrącała drobne uwagi odnośnie kwiatów czy krzewów. Kiedy zaczęłam się niecierpliwić, powiedziała coś, co mnie zmroziło.
– Dziękuję ci, Catherine.
Spojrzałam na nią niepewnie, nie do końca wiedząc, czy przypadkiem się nie przesłyszałam. Otworzyłam usta, by zapytać, jednak ta ciągnęła dalej:
– Wiem, co zrobiłaś. I za nic cię nie winię. W jakiś sposób… W jakiś sposób naprawdę mi pomogłaś. Mimo wszystko nadal jestem matką – dodała, a jej oczy wypełniły się łzami. – Znów się nią stanę za cztery miesiące. To będzie chłopiec, wiesz? – Teraz płakałyśmy już obie, a ja żałowałam, że w pobliżu nie znajdowała się żadna ławka, na którą mogłabym bezkarnie opaść, nie narażając przy tym sukienki. – Gdybym mogła ci się jakoś odwdzięczyć… Ty po Jego śmierci musiałaś pozbierać się sama. Przykro mi, że nie było mnie wtedy przy tobie. Wiem, ile dla ciebie znaczył. Widziałam to w twoich oczach. I w Jego. Colin jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy…
Odwróciłam się plecami do Alice, nie mogąc już dłużej patrzeć jej w oczy. Na twarzy kobiety malował się taki spokój… Gdyby tylko wiedziała, że jestem nie tylko tą, która odrobiną perswazji pomogła jej stanąć na nogi, ale również prawdziwym powodem jej rozpaczy, natychmiast by mnie znienawidziła. Ja na długo po tym okrutnym wydarzeniu nie mogłam na siebie patrzeć w lustrze. A ona… ona mi dziękowała.
Boże, dlaczego komplikujesz moje życie coraz mocniej i mocniej?
– Nic takiego nie zrobiłam – wykrztusiłam. – Niemniej cieszę się, że nie winisz mnie za użycie na tobie daru. Nie chciałam wpływać na czyjeś czyny wbrew jego woli.
– Jesteś szlachetną dziewczyną, Catherine. – Położyła dłoń na moim ramieniu. – Myliłam się co do ciebie.
Zatkałam usta dłonią, żeby zamaskować szloch. Zdradzały mnie jednak grube, rzewne łzy spływające w dół moich policzków. Jednak samo wspomnienie ciepłego uśmiechu Colina, jego specjalistycznego sposobu bycia i dziwnych, nieco przerażających marzeń sprawiało, że zapominałam, jak się oddycha. Nie potrafiłam już myśleć tylko o tych dobrych momentach, które z nim dzieliłam. Do naszej utopii szybko wkradało się to gorszące wspomnienie, które odbierało mi dech. Ilekroć ktoś wypowiadał jego imię, widziałam siebie i jego, w tym paskudnym, mrocznym lesie. Czułam jego lodowate dłonie zaciskające się na mojej szyi, a potem… potem jego wciąż pulsujące serce w mojej dłoni. I krew. Krew mojego Colina na mojej skórze, ubraniu…
A kiedy Alice mnie przytuliła, myśląc zapewne, że płaczę nad jej synem, a nie euforią, którą czułam, kiedy pozbawiałam go życia, poczułam się jeszcze gorzej niż dotychczas.
– Jesteś silna – mruczała mi do ucha, łagodnie głaszcząc po plecach. – Wierzę w ciebie. Wiem, że wybierzesz słusznie…
– Przepraszam – wyłkałam, nie mogąc się już dłużej powstrzymywać. – Tak bardzo cię przepraszam…
– Już dobrze, Catherine. Już dobrze.
Ostatecznie zabrakło mi łez, więc zażenowana odsunęłam się od Alice. Kobieta posłała mi uśmiech, sprawiając tym jedynie, że resztki mojego dobrego humoru wyparowały. Otarłam jednak policzki, wyprostowałam plecy i odwzajemniłam jej gest. Wiedziałam, że jeśli nie rozegram tego prawidłowo, nie spławię jej. A ostatnim, czego potrzebowałam, była gadka motywacyjna od kobiety, której zabiłam syna.
I niech ktoś mi powie, że to nie jest popieprzone…
– Wszystkiego dobrego, Alice. Zdrowia dla ciebie i malucha.
Po wysłuchaniu kolejnej dziś mówki o tym, jaka to jestem genialna i silna, odeszłam, idąc prosto do swojej sypialni. Marzyłam o długiej kąpieli w pianie, która spłukałaby choć część złych czynów brudzących moją duszę.
– Julio, moja Julio! Wszystko w porządku?
Rozejrzałam się po opustoszałym dziedzińcu. Ostatecznie spojrzałam w górę, próbując zlokalizować krzyczącą postać. Kiedy ujrzałam niedbale opierającego się o balustradę naszego balkonu Daniela, parsknęłam śmiechem.
– Mój drogi Romeo, porąbałeś taką wspaniałą sztukę. I nie mówię tu o twojej kiepskiej grze aktorskiej. To ja powinnam stać na balkonie!
Daniel uśmiechnął się szeroko.
– Więc właź na górę. Albo zaciągnę cię tu sam.
– To groźba? – parsknęłam.
– Raczej propozycja.
Zdjęłam szpilki, które po spacerze z Alice zaczęły porządnie dawać mi się we znaki, po czym boso ruszyłam w górę schodów. Daniel pośpieszał mnie, marudząc, że przez ten kwadrans zdążył się porządnie stęsknić. Kiedy jednak zagroziłam mu, że rzucę w niego butem, jeśli jeszcze raz się odezwie, zamknął się i wrócił do pokoju. Zyskawszy więc chwilę prywatności, przygładziłam włosy i otarłam łzy. Wiedziałam, że nie ukryję przed nim wszystkiego, ale ten epizod mogłam śmiało przemilczeć. Wyciąganie tych samych brudów po raz kolejny było już szczytem masochizmu.
Hol sprawiał wrażenie o wiele większego, kiedy nie wypełniali go uczniowie. Po raz pierwszy od bardzo dawna miałam okazję przyjrzeć się wszystkim popiersiom bogów greckich i okazałym, doniczkowym roślinom. Nie żeby szczególnie mnie to ciekawiło. Nie przeciągając, ruszyłam od razu w stronę schodów. Ostatni odcinek trasy wręcz przebiegłam, ponieważ marmurowe płytki nieprzyjemnie chłodziły moje stopy. Dopiero na obitych grubym dywanem schodach poczułam się pewniej.
Psst!
Zamarłam w pół kroku, odwracając się za siebie. Nie przypuszczałam, żebym się przesłyszała, nie ze słuchem godnym Nocnego. Asekuracyjnie jednak wychyliłam się przez barierkę i po raz kolejny zlustrowałam korytarz spojrzeniem. Nikt nie ukrywał się ani za ogromnymi donicami, ani nawet za obskurnymi, ciężkimi zasłonami, które skutecznie ograniczały dostęp światła, roztaczając w holu przyjemną aurę półmroku i tajemniczości. Kiedy już chciałam zbagatelizować sprawę, dźwięk się powtórzył. Zeszłam więc ze schodów, kierując się do jedynego miejsca, którego nie mogłam dostrzec ze swojej obecnej pozycji.
Nadal bosa, a do tego porządnie zirytowana tą zabawą w kotka i myszkę, ruszyłam do zacienionego miejsca pod schodami – niezbyt przyjemnej klitki, w której jednak uczniowie lubili się ukrywać między lekcjami.
Rozejrzałam się, lecz nie znalazłam niczego, co w znacznym stopniu by mnie zainteresowało. Miałam odchodzić, żeby nie wkurzać Daniela jeszcze bardziej, kiedy coś w głębi skrzypnęło cicho. Zaciekawiona ruszyłam przed siebie, zgrabnie omijając pozostawione tu przez innych śmieci. Nie przypominałam sobie, by znajdowało się tu cokolwiek poza opakowaniami po papierosach czy innych używkach. A jednak właśnie stałam przed lekko uchylonymi, pachnącymi wilgocią drzwiami. Pochyliłam się, by włożyć buty – kto wie, co kryło się w tych ciemnościach – kiedy poczułam uderzenie w tył głowy. Chciałam zareagować, jakoś się obronić, ale straciłam przytomność, oddając się w ramiona gęstszej i mroczniejszej ciemności niż ta, która mnie otaczała.


***

Dobry wieczór!
Rozdział dużo później, niż planowałam, ale pojawił się jeszcze dziś, z czego jestem niezmiernie dumna. Tym bardziej, że pisało mi się go strasznie. Opisywanie akcji idzie mi kiepsko, niemniej robię to z większą energią. A notki tego typu to piekło. Dodać do tego dużą zbiorowość, a już w ogóle jestem w ciemnej dupie. Mam nadzieję, że jednak nie wyszło to tak tragicznie, jak w moim mniemaniu, i że udało mi się uwzględnić wszystko to, co zamierzałam.
Przede wszystkim dziękuję za cierpliwość. Ostatnio pojawiam się tu w kratkę, więc może ustalmy jeden termin, do którego ja spróbuję się dostosować, co? Niedziela wieczór, może niekoniecznie tak późno jak dziś, wam pasuje? Ewentualnie sobota, ale też w godzinach wieczornych. Rozdział raz na tydzień brzmi rozsądnie, jednak takie wrzucanie go, kiedy nikt się nie spodziewa jest z lekka nie fair. Więc jak będzie? :))
Poza tym jak zwykle dziękuję za obecność. Akademia Ciemności bez Was by nie istniała!
Do napisania!

Klaudia99


  

3 komentarze:

  1. Klaudia, skarbie wybaczysz mi, że mnie tak długo nie było? :*
    Nadrabiam już zaległości i pojawię się na dniach z komentarzem. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pamiętam, czy dziękowałam za wzmiankę o mnie w tym poście. Jak nie, to dziękuję teraz – w kwestiach muzycznych (i nie tylko) zawsze możesz na mnie liczyć ^^
    Pamiętam za to, że pisałam Ci, że motyw z nazwiskami – nawet jeśli Twoim zdaniem banalny – wyszedł genialnie. Utrzymuję to teraz, kiedy czytam o tym po raz kolejny. Samo spotkanie z radą wyszło bardzo naturalnie, a wiem, że to trudne; mnie samą sceny grupowe nie raz przerastają. Tu udało Ci się przedstawić wszystko tak, że niemalże widziałam tę ogromną salę, słyszałam szmery rozmów i to poruszenie. No i mamy najróżniejsze typy ludzi – przerażone i równie ciekawskie dzieci, kobietę o tak irytującym charakterze jak Hannah, czy też stopniowo układającą sobie życie Alice… Zwróciłaś uwagę na szczegóły i to bardzo mi się podobało, bo czyni zarówno sytuację, jak i poszczególne postaci, o wiele prawdziwszymi.
    Osobiście nie ufam radzie, tym bardziej, że łatwo przewidzieć zachowanie dużej, wpływowej grupy przerażonych osób. Pod naciskiem, zwłaszcza takim, łatwo pokusić się o robienie głupstw, a oni już i tak są na granicy wytrzymałości. Cat też to widzi – tak jak i zdaje sobie sprawę z tego, jak niewiele brakuje, by jednak została uznana za kogoś, kto z Dziennymi nie powinien mieć styczności. Igra z ogniem, zachowując się w ten sposób, ale mimo wszystko jej się nie dziwię… Poza tym to, jak opisałaś, rozdarcie tej dziewczyny, wciąż mnie zadziwia – czasami to jedno słowo, pozornie niewinne, ale mówiące dość sporo o zmianach, które zachodzą w jej charakterze. Genialne.
    Sama próba opisania tej klątwy to wyzwanie. I początkowo brakowało mi charakteru Catherine, ale z czasem wszystko zmieniło się na lepsze, a Ty doskonale wiesz co i dlaczego piszesz. Tak to wygląda z mojej strony, a wiesz, że zawsze jestem do bólu szczera :)
    Alice… To takie trudne. Początkowo miałam do niej mieszane uczucia, ale od śmierci Collina to się zmieniło. Nie wyobrażam sobie, jak Catherine musiała się czuć, kiedy stała przed kobietą, której zamordowała dziecko – i która tak po prostu jej za wszystko dziękowała. Emocjonalność na najwyższym poziomie.
    Scena z balkonem mnie rozwaliła :') Nawiązanie do Szekspira musi być! I całkiem ładnie rozluźniło atmosferę na chwilę przed kolejnym „bum”, bo końcówki zdecydowanie bym się nie spodziewała… Nie żebym już teraz nie wiedziała kto za tym stoi, ale to bynajmniej nie dlatego, że jesteś przewidywalna. Co to, to nie!
    Lecę dalej, bo robi się coraz ciekawiej :3

    Nessa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uff jednak nie stało się na tym spotkaniu z radą to czego się spodziewałam, aczkolwiek to że zaofiarowała swoja krew... nie dobry pomysł...przecież wie jak to może się skończyć.. hmm.. zobaczymy jak to się rozwinie...
    Scena z Alice mnie rozwaliła...nawet nie chcę sobie wyobrażać jak Cat mogła się czuć w tej chwili... To musiało być straszne dla niej...
    Scena na balkonie podobała mi się, rozluźniła atmosferę trochę :)
    A na końcu... matko... zawał... lecę prędko do następnego :)

    Shadow

    OdpowiedzUsuń