piątek, 8 kwietnia 2016

Rozdział 30



Refren, choć to zaledwie trzy wersy, w połączeniu z wokalem Stephena to czysta perfekcja *-*

"I odeszłaś ode mnie bez słowa.
Spojrzenie twoich oczu było silniejsze niż słowa.
Więc piję samotnie, by przestać łkać.
To co zostało z mojego serca, jest twoje na wieczność.
Twoje w zupełności na wieczność.
Będę się za ciebie modlił.
Czy ty będziesz modlić się za mnie?





Miałam zaledwie ułamek sekundy, by połapać się w sytuacji. Chwila przemyśleń jednak na niewiele się zdała. Szeroko otwartymi oczami przypatrywałam się czarnym tęczówkom Colina, zastanawiając się, co się u diabła działo. Widziałam jego zimne, martwe, zakrwawione ciało. Nie słyszałam, żeby jego serce biło, chociażby słabo i cichutko. Nie wyczuwałam też jego tętna. Nic nie wskazywało na to, że osoba, która uznawałam za zmarłą, rzuci mi się do gardła.
Nieraz słyszałam o przypadkach Nocnych, którzy używali swego jadu jako broni, zazwyczaj w kontekście Dziennych, którzy szczególnie im podpadli. W takich sytuacjach Nocni wysysają krew ze swojej ofiary niemal do cna - sprawiając tym samym, że wampir znajduje się na pograniczu życia i śmierci;  blady, nieprzytomny, z tętnem tak słabym, że niemalże niewyczuwalnym. Dopiero wtedy wstrzykują jad do jego wycieńczonego organizmu. Taki osobnik jest zbyt słaby, aby przemiana mogła zakończyć się powodzeniem, ale jego ciało stara się walczyć z toksyną - co skutkuje ponoć niewyobrażalnym bólem. A te tortury ostatecznie prowadzą do powolnej śmierci.
Chodziły jednak pogłoski o takich, którzy przeżyli tak bestialskie katusze. A właściwie umarli, lecz obudzili się jako nowo przemienieni Nocni. Najwidoczniej Colin z pasją zaciskający dłonie na moim gardle był żywym dowodem tych niepotwierdzonych żadnymi badaniami plotek.
To jednak nie zmieniało faktu, że musiałam się ratować. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że wykorzystany przez Colina element zaskoczenia całkowicie pozbawił mnie jakichkolwiek możliwości działania. Naraz z mojej głowy wyparowały wszelkie sposoby wyswobodzenia się. Zmarnowane na treningi godziny, liczne kazania Daniela i Enza - wszystko na nic mi się zdało. Mogłam jedynie przymknąć powieki i pogodzić się z paskudnym paleniem w piersi, spowodowanym brakiem dostępu powietrza do moich płuc.
Jasne, chciałam żyć. Z początku. Potem jednak dostrzegłam w czarnych oczach Nocnego tyle bólu i wyrzutów sumienia, że nie widziałam najmniejszego sensu w walce o oddech. Jego zacięta z wściekłości twarz uświadomiła mi, jak bardzo wszystko spieprzyłam. Wiedziałam, że wszystko to jest moją winą, jednak nie potrafiłam przyjąć tego do wiadomości, a co dopiero się z tym pogodzić. Colin pomógł mi zrozumieć wagę mojego jednego, nędznego błędu. Przeze mnie zginęły setki ludzi. Pozbawiłam nienarodzone jeszcze dziecko ojca, przemieniłam Colina w potwora. Daniel wcale nie miał racji. Zamordowałam w ciągu dwunastu godzin więcej osób, niż zdołałam ochronić.
 Nie stało się to bezpośrednio z mojej ręki, o nie. I przez to to wszystko zdawało się być jeszcze gorsze. Na moich barkach spoczywała odpowiedzialność za wszystkie żyjące wampiry. Bez podziału na Nocnych czy Dziennych. Miałam dokonać wyboru, których z nich cenię bardziej, choć sama nie byłam do końca pewna, do której z grup  j a  należę. Nie mogłam marudzić, że tego typu szantaże były bezsensowne i czułam się jak dziecko, któremu zadano pytanie, czy bardziej kocha swoją mamusię, czy tatusia. Miałam po prostu wybrać.
I oczywiście wybrałam źle.
Teraz, na granicy życia i śmierci, w tym wilgotnym, ciemnym lesie nieopodal dwupasmówki do Missouli, w którym to miałam za chwilę umrzeć, uświadomiłam sobie, że podjęłam wybór najgorszy z możliwych. Postawiona pod ścianą wybrałam Dziennych - bo rozpaczliwie starałam się uratować Daniela. Gdybym jednak przyłączyła się w końcu do Nocnych, tak jak to było mi pisane, dziesiątki z nich nie zginęłyby na dziedzińcu. Nie zamordowałabym dziesiątków z nich. Gdybym poszła z nimi bez jakichkolwiek gierek i sprzeciwów, nie doszłoby do tej masakry na Knightach. Alice miałaby męża, jej syn nie byłby Nocnym, a jej nienarodzone dziecko żyłoby w pełnej rodzinie. Jednym, błędnym ruchem pociągnęłam za sobą całą lawinę nieszczęśliwych przypadków. Przeze mnie pozostałe rodziny Rady były narażone na ataki ze strony Nocnych. Za chwilę miałam umrzeć, wskutek czego mogło dojść do wojny między podgatunkami wampirów. A za tym szło tylko więcej trupów.
Czy z moim imieniem musiała wiązać się tylko i wyłącznie klątwa, śmierć i nieszczęście? Zero szans na szczęśliwe zakończenie?
Jedyne, czego mi było szkoda to moich przyjaciół. Nie pożegnałam się z nimi, bo nie widziałam takiej potrzeby. Każdemu z nich obiecałam coś, czemu nie dałam rady sprostać. Lydia chciała, bym walczyła z mrokiem ogarniającym moje serce. Cole - bym wróciła, a Daniel… On tylko pragnął, bym była cała i zdrowa. Nie wypełniłam niczego, a dodatkowo zesłałam na nich przekleństwo, które wiązało się z kochaniem mnie. Wszyscy mieli zginąć. Prędzej czy później. Bo nie będzie już niepotrafiącej podejmować (nie)prawidłowych decyzji wybawicielki.
Mój organizm wciąż walczył. Moje dłonie bez wcześniejszego porozumienia z niedotlenionym mózgiem zacisnęły się na nadgarstkach duszącego mnie Colina. Wyczułam pod palcami jego napięte mięśnie i twarde kości. Spróbowałam wykorzystać pozostałą energię, by w jakiś sposób go uszkodzić, wybić z zabójczego transu...
Trzasnęła jedna z kości w jego przedramieniu. Nie miałam pojęcia, jak tego dokonałam, lecz nie marnowałam czasu na podziwianie swojej siły. Odepchnęłam od siebie zranionego i wściekłego Colina, łapczywie chwytając każdy, nawet najmniejszy haust powietrza. Spróbowałam stanąć na nogi, ale tlen jeszcze nie dotarł do tamtejszych komórek, skupiając się najpierw na podtrzymywaniu reakcji życiowych podstawowych organów - serca, płuc i mózgu. Raz po raz potykałam się więc, próbując przyśpieszyć regenerację organizmu. Jednak to Colin otrząsnął się szybciej. Mimo swojej niedyspozycji - z powodu braku krwi jego przyśpieszone leczenie wcale nie było takie błyskawiczne - nie poddawał się. Zarobiłam solidnego kopniaka w żebra, który równie skutecznie pozbawił mnie na moment zdolności oddychania, co zaserwowane mi przez niego duszenie. Jęknęłam głucho, upadając na zaskakująco twarde leśne runo.
Colin nie miał żadnych zahamowań. Bez najmniejszego trudu znów usiadł okrakiem na moich biodrach i pochylił się ku mnie, obnażając kły. Dopiero wtedy zrozumiałam, że nie zachowuje się jak typowy Nocny, że wcale mnie nie poznaje mnie i nie próbuje chronić, bo najzwyczajniej w świecie jest… spragniony. Przypomniałam sobie, jak to było ze mną, kiedy w wieku siedmiu lat moje kły po raz pierwszy się wysunęły. Moje gardło jednocześnie płonęło żywym ogniem, a jakikolwiek zdrowy rozsądek ustępował pierwszeństwa żądzy krwi. Podobnie było, kiedy już zwierzęca krew przestała zaspokajać moje potrzeby. Jedyne, co nadawało sensu mojemu życiu w momentach, gdy kontrolę nad nim przejmowało łaknienie, była właśnie szkarłatna posoka.
Już nie wiedziałam, co było gorsze: Colin obwiniający mnie za śmierć swoich pobratymców czy głodny Colin, któremu moja magiczna krew uderzyła do głowy, rozbudzając w nim najgorsze instynkty.
Tak. Colin ogarnięty żądzą krwi wygrywał z tamtym milion do zera.
Teraz już wiedziałam, że nie mogę się poddać. Nie byłam gotowa dzielić się z nikim moją krwią - krwią, która ponoć miała szczególne właściwości. To ona sprawiała, że byłam tym, kim byłam - nawet jeśli czyniła ze mnie tylko przeklętą nastolatką, która unieszczęśliwiała tych, którzy chcieli ją kochać. Nawet Colin nie powinien doznać tak dostojnego zaszczytu jak osuszenie swojej Królowej z krwi. A ja nie mogłam być na tyle słaba, by oddać ją walkowerem komuś, kto ledwo co stał się moim poddanym. I kto na dodatek śmiał mnie zaatakować.
Nie czułam się jednak ani trochę królewsko. Brudna, osłabiona. Chyba nie tak powinna się prezentować prawdziwa, dumna królowa. Musiałam więc zrezygnować z jakichkolwiek królewskich zagrywek i w końcu wybrać słusznie.
- Colin - wychrypiałam, starając się za wszelką cenę zwrócić jego uwagę na cokolwiek innego niż moja krew. - Colin, to ja, Catherine.
Jeśli myślałam, że skoro dopiero co się przemienił i nie mógł zapomnieć o tym, co połączyło nas kilka godzin wcześniej, przeliczyłam się. Moje imię nijak na niego nie wpłynęło. Co najwyżej tylko go zirytowałam tym, że przeszkadzam mu w posiłku i próbuję wszystko przedłużać. Zasyczał na mnie i pochylił się jeszcze bardziej, zmniejszając tym samym odległość między swoimi kłami a moją tętnicą.
- Jasna cholera, Colin!
Nadal nic. Zero reakcji. No, może poza kolejnym warknięciem. Pora więc na plan B.
Jak, do diabła, brzmi plan B?! Improwizacja. Totalna Improwizacja.
Trzymałam głowę sztywno, nie dopuszczając do sytuacji, w której musiałabym odsłonić przed Nocnym szyję. Moje działania nie mogły jednak trwać w nieskończoność. Już czułam koszmarny ból kręgosłupa, nie wspominając o tym, że przy sile, którą Colin wkładał w próbę umożliwienia sobie posiłku, mogłam za chwilę skończyć ze skręconym karkiem. A wtedy już nic nie powstrzymałoby Colina przed osuszeniem mnie z krwi.
Perswazja również nie wchodziła w grę. Nocny był zbyt zirytowany, by patrzeć w jeden punkt. Rejestrował otoczenie szybkimi, krótkimi spojrzeniami, starając się znaleźć jakiś inny sposób na dostanie do mojej szyi. Poza tym szarpałam się pod nim, za wszelką ceną pragnąc się uwolnić. Oboje utrudnialiśmy sobie to łatwe i sprawne zakończenie naszego problemu.
Kończyły mi się opcje. Zrozpaczona chwytałam się płytkich działań, takich jak dalsze szarpanie się, wiercenie i błaganie, by mnie wypuścił.
Królowa ze mnie jak cholera.
Wkurzony Colin nagle przestał ze mną walczyć. Usiadł wyprostowany, wciąż klęcząc ponad moimi biodrami, co mogło wyglądać na nieco dwuznaczną pozycję.
- Przestań wrzeszczeć - warknął Colin, nasłuchując czegoś, co niekoniecznie musiało być moim przyśpieszonym oddechem. - Zanim zaalarmujesz kogoś, nim zdążę cię zabić.
Naśmiewałam się  z panienek z horrorów, które właśnie w takich momentach darły się wniebogłosy, starając się zwrócić czyjąś uwagę na to, że są w potrzebie i jakiś psychol próbuje je zabić. Wtedy jednak zrobiłam zupełnie to samo.
- DANIEL!!!
Zarobiłam w twarz. Mocno. Tak mocno, że aż odleciałam kawałek do tyłu.  Moja głowa odskoczyła gwałtownie, uderzając w coś twardego i ostrego. Zasyczałam, gdy moje ciało przeszył promieniujący ból. Nie on był jednak najgorszy.
Zaczęłam krwawić.
Jeśli myślałam, że Colin dotychczas zachowywał się jak wściekły lunatyk, dążący jedynie do zaspokojenia łaknienia, byłam w błędzie. To dopiero zapach mojej krwi, nieblokowany przez żyły i skórę, rozbudził w nim prawdziwego nowo przemienionego Nocnego.
Nie miałam żadnych szans.  Najmniejszych.
Kiedy Colin rzucił się w moim kierunku, przeturlałam się kawałek w bok, unikając zderzenia. Mimo zawrotów głowy udało mi się podnieść. Oparłam się o pobliskie drzewo i dotknęłam rany z tyłu głowy, jęcząc cicho, kiedy w skołtunionych włosach wyczułam zakrzepy krwi.
Spojrzałam na gotowego do ataku Colina zbolałym wzrokiem. Moje dziecko. Tak zaślepione, tak chore i głodne…
 - Kto cię tak skrzywdził, najdroższy? - wyszeptałam, nim zdążyłam przemyśleć sens słów, które tak bardzo pragnęłam wypowiedzieć na głos.
Dopiero teraz sprawiłam, że Colin zamarł, niepewny co uczynić. Drgnął lekko, wyczuwając jakąś zmianę we mnie. Nie wsunął kłów, nie wycofał się, ale przynajmniej się wyprostował, rezygnując z pozycji do ataku.
- To żadna krzywda, moja pani - odparł, a jego głos w żadnym stopniu nie brzmiał już tak głęboko i ciepło, jakim zapamiętałam go z wczorajszego wieczoru. - Jestem jedynie głodny.
- Zaślepiony. - Nie wiedzieć czemu, nie potrafiłam się zdobyć na nic więcej poza słabym szeptem. - Chciałeś mnie skrzywdzić.
Colin nie wyglądał na skruszonego.
- Jedyne, czego chcę, to krew, która ugasi to koszmarne pragnienie.
Podeszłam do niego bliżej, tylko o kilka kroków, ale ten natychmiast się spiął. Zaprzestałam więc tego działania, nie chcąc w żaden sposób popsuć tego niemego rozejmu między nami.
- Wiesz, kim jestem? - zapytałam.
- Nie utraciłem ludzkich wspomnień, moja piękna. - Kiedy lekko się uśmiechnął, byłam w stanie uznać, że to żaden spragniony krwi potwór, a chłopak, który wczorajszego wieczoru zabiegał o moje względy. - Pozwoliłem im jedynie zblednąć.
- A więc pamiętasz, kto cię przemienił?
- Dlaczego chcesz to wiedzieć? - zapytał przebiegle. Coś w jego oczach błysnęło, a głos zdawał się brzmieć niżej i groźniej, gdy dodał: - Znów chcesz pomóc im, nie nam?
- Nie każ mi się zmuszać cię do mówienia, Colinie - odparłam chłodno, starając się nie wytrącić z równowagi. Nie mogłam zapominać o prawdziwej naturze Nocnych. A Colin był Nocnym. Bez względu na to, że jeszcze kilka godzin temu tańczyłam w jego ramionach i spowiadałam się z moich najmroczniejszych sekretów.
- Więc sama zobacz, kto mi to uczynił.
Przekrzywiłam głowę, nadal czując w niej okropne łupanie od upadku.
- Podejdź więc - zarządziłam, a ten posłusznie wypełnił mój rozkaz.
Nim przeczucie, że to się źle skończy zdołało zapanować nad moim zdrowym rozsądkiem, przycisnęłam ubrudzoną od podłoża, krwi i mchu dłoń do jego równie czystego policzka.

Drzewa kołysały się w nierównym tempie, gdy Colin gnał przez las, raz po raz potykając się o wystające korzenie. Obraz zamazywał mu się ze zmęczenia wywołanego szybkim biegiem, ale nie zamierzał się poddać. Pędził przed siebie - dalej, szybciej.
Nagle legł jak długi, uderzając twarzą w mało miękkie podłoże. Spróbował usiąść, ale zakręciło mu się w głowie. Udało mu się to dopiero po kilku próbach. Kiedy już siedział, rozglądał się wokół, nasłuchując, czy aby na pewno nikt go nie ściga. Rozmasowywał przy tym obolałą szczękę, która ledwo co zdążyła się zregenerować po bitwie na dziedzińcu, a znów czuł tworzącego się pod skórą siniaka.
Miał tego wszystkiego serdecznie dość. Walka za walką. Śmierć za śmiercią. Gdyby jeszcze dziewczyna była tego warta. Ale ona okazała się skończonym tchórzem. Ładnym, zabawnym i słodziutkim, ale jednak tchórzem. Nie potrafiła stawić czoła przeznaczeniu. Kryła się w cieniu tego swojego marnego rycerzyka, drżąc ze strachu i czekając, aż ludzie za nią umrą. Kolejni i kolejni.
Colin drgnął, kiedy z rozmyślań wyciągnął go niepokojący trzask. Nie zważając na zawroty głowy, zerwał się do pionu i zacisnął zakrwawione palce na rękojeści srebrnego sztyletu.
- Kto tam jest?! - krzyknął w mrok, wiedząc, że to bezsensowne, ale nie mógł się powstrzymać. Wolał, żeby jego prześladowca miał świadomość tego, że już go wyczuł i nie ma się co ukrywać. Colin pragnął to jak najszybciej zakończyć, bez gierek w podchody.
- Czemu dopiero tutaj jesteś odważny, co, synu? - rozległ się głęboki głos, dochodzący gdzieś z jego prawej strony. - Zostawiłeś ojca na polu bitwy, a tu pragniesz walczyć?
- Kim jesteś? Pokaż się! - rzucił zirytowany Colin, czując, jak palce ślizgają mu się po rękojeści. Otarł spoconą dłoń o nogawkę podartych spodni od smokingu.
- Nie jest ważne, kim jestem - odezwał się ten sam głos. - Ważne jest, kim ty się staniesz.
- A kim się stanę? - zapytał Colin, nie czując się już tak pewnym siebie jak na początku. Te podchody sprawiły, że jego instynkt strażnika zaczął wariować. Raczej jak każdy wolał walczyć z kimś, kogo widzi.
- Zostaniesz tym, kim pragniesz być najbardziej w świecie, Colinie Knightcie. Twoje serce od zawsze miało predyspozycje ku popełnianiu mrocznych czynów. Jeśli więc zrobisz coś dla mnie, ja ofiaruję ci nieśmiertelność.
Colin zamarł. Jego zdenerwowanie osiągnęło apogeum.
- Co mógłbym dla ciebie zrobić? - wyszeptał drżącym głosem.
Wtem z mroku wyłoniła się tajemnicza postać. Nocny był wysoki i muskularny. Do tego trzymał sztylet z wprawą kogoś, kto uczestniczył w swojej niepierwszej wojnie. Poruszał się zgrabnie, bezszelestnie, a nawet z pewną mechanicznością, którą Colin znał jedynie z obserwowania swoich strażników. Możliwym więc było, że wampir, który oferował mu spełnienie jego najmroczniejszych marzeń, za życia był Dziennym, tak jak on.
- Chcę jedynie - odezwał się cicho Nocny - byś zamordował moją siostrę.
A potem obnażył kły i zatopił je w pulsującej żyle na szyi nieprzygotowanego na taki ból Colina.

Wrzasnęłam, odsuwając się z obrzydzeniem od perfidnie wyszczerzonego Colina. Zapomniałam, jak się oddycha, jak się stoi i żyje. Dopiero teraz miałam ochotę umrzeć, bez względu na wiążące się z tą decyzją konsekwencje. Tu nawet nie chodziło o uczucia przemienianego Colina, które przejęłam wraz z wizją. Dosłownie w dupie miałam jego ból, uczucie odrzucenia i chęć poddania się i zaśnięcia.
Interesowało mnie teraz jedno. Dlaczego Mason, którego uznałam za zmarłego, właśnie objawił mi się jako mściwy Nocny pragnący mojej śmierci?
Nie miałam jednak na przemyślenia ani chwili, bo Colin postanowił ponownie wykorzystać element zaskoczenia i rzucić się na mnie w momencie, kiedy najmniej się tego spodziewałam.
Tyle że teraz była na to gotowa. Tylko wyciągnęłam dłoń przed siebie. Nie potrzebowałam nawet wiele siły do tego, by moje palce prześlizgnęły się między żebrami i odnalazły niebijący, zimny organ w jego piersi. Zacisnęłam dłoń na sercu Colina, patrząc, jak jego oczy otwierają się gwałtownie ze strachu. Inni nie potrafili dostrzegać w tych bezdennych, czarnych tunelach niczego poza żądzą mordu i śmiercią. Ja nie miałam żadnych problemów z tym, by odczytywać emocje moich poddanych. Ich oczy były jak otwarte księgi, których czytanie było nie tylko przyjemnością, ale i bolesną przeprawą przez gwałtowne wahania nastrojów.
- Koniec gierek, Knight. Twoja wieczność właśnie dobiegła końca.
- Catherine…
Czułam się jak szmata. Podła szmata, która zapragnęła zabawić się w Boga i groziła komuś śmiercią. Ale nie było już odwrotu.
- Już za późno, Colinie - wyszeptałam, walcząc zarówno ze łzami jak i z chęcią puszczenia go wolno.
- Zmienię się, najdroższa - wyłkał, zupełnie niepodobny do potwora, który pragnął jedynie zapanować nad swoim łaknieniem. - Nie rób mi tego, Catherine. Moja pani…
Wyszarpnęłam rękę z jego piersi, dzierżąc w niej jego poszarzałe serce.
Z jego ust wydobył się ostatni, cichy jęk. Załkałam cicho, pozwalając mu upaść na twarde, leśne runo. Mimo łez i zawrotów głowy dostrzegłam Daniela, którego nie usłyszałam wcześniej, a który był świadkiem tej chwili. Niczego nie potrafiłam wyczytać z jego zaciśniętej szczęki, lecz jego oczy… Te wyrażały więcej strachu, niż byłam sobie w stanie wyobrazić.
- Księżniczko…
Nie wiedziałam, co mówił dalej, czy ganił mnie, czy winił, bo zemdlałam. A wszystko, łącznie z trupem Colina - mojego Colina, którego zabiłam - obok którego upadłam, zalała ciemność.



Z niespokojnego, lekkiego snu wyrwały mnie czyjeś podniesione głosy. Spróbowałam otworzyć oczy i powiązać je z jakimiś osobami, ale skończyło się na tym, że lekko zatrzepotałam powiekami, a potworny ból przebił moją czaszkę niemalże na wylot.
Jęknęłam głucho, czując się jak kaleka bez podstawowego ze zmysłów. Żeby więc nie wyjść już na całkowicie niepełnosprawną, spróbowałam usiąść. Tym razem nie powstrzymał mnie ból - który i tak się pojawił, zwielokrotniony - a czyjaś chłodna dłoń, która dotknęła mojego rozpalonego czoła.
- Leż, Catherine. Dopiero opatrzyłem ranę na twojej głowie.
Jedynie po sensie tej wypowiedzi domyśliłam się, że jedną z rozmawiających osób jest Xavier. A to, że w ogóle zrozumiałam jego komunikat, było ogromnym osiągnięciem przy tych zawrotach i mdłościach, które ogarnęły mnie na myśl o szwach w mojej głowie.
- Która godzina? - wychrypiałam, mając wrażenie, że głos na pewno nie wydobywa się z moich ust. - Gdzie jestem?
- Cicho, ptaszyno. - Przydomek był wskazówką do tego, że obok była również Marlene. - Jesteś w Akademii. Już całkowicie bezpieczna. Dopiero świta, niczym się nie przejmuj.
- Daniel...?
Nikt na to pytanie nie odpowiedział. Zapadła krępująca cisza; mogłam to wywnioskować nawet bez patrzenia na ich twarze. Nie usłyszałam żadnego: "Jestem tutaj, księżniczko", więc naprawdę zaczęłam się martwić.
Czyżby mój pokaz w lesie aż tak bardzo go przeraził? Czy to już, mój najlepszy przyjaciel zaczął się mną brzydzić?
- Daniel... śpi - wykrztusił w końcu ktoś, kto brzmiał jak Lydia.
Wychwyciłam jej drobne zająknięcie, więc usiadłam gwałtownie, narażając się na nową dawkę bólu. Udało mi się nawet otworzyć oczy, choć z wielkim trudem przyzwyczajałam się do jaśniejszego i ostrzejszego niż zwykle otoczenia. Ta zdolność zdawała się być przekleństwem, kiedy kilka godzin wcześniej miało się bliskie spotkanie z kamieniem i niemalże zostało się zamordowanym. Trzykrotnie.
- Co to znaczy? Coś mu się stało? - Przerażona spojrzałam na siedzącego obok mnie Xaviera w lekarskim fartuchu i całkowicie przytomnego, choć na zewnątrz dopiero świtało. - Czy  j a  mu coś zrobiłam?
- Nie, nie. - Lekarz roześmiał się łagodnie, a mnie ogromny kamień spadł z serca. - Po prostu bardzo się o ciebie martwił. Musieliśmy zaaplikować mu środek uspokajający, żeby nie ześwirował.
To było takie typowe, ale mimo to i tak się nieco rozczuliłam. A ciepło, które pojawiło się znikąd, sprawiło, że ból przestał mi tak doskwierać.
- Co ze mną, doktorku? - zagadnęłam, chcąc odwrócić uwagę zebranych od uśmieszku, który pojawił się na moich wargach niepostrzeżenie. - Przeżyję?
- Ktoś nieźle cię poturbował - mruknął Xavier. Korzystając z sytuacji, że byłam przytomna, sprawdził reakcję moich źrenic przy pomocy małej latarki, którą wyciągnął z górnej kieszonki fartucha. - Nie podejrzewam jednak wstrząsu mózgu. Reagujesz prawidłowo na światło, a to dobry znak. I wybudziłaś się dość szybko. Nie podobają mi się jednak twoje siniaki - dodał, delikatnie muskając moją szyję. - Dostaniesz na to jakąś maść. Musimy zapobiec powstaniu opuchlizny. To mogłoby utrudnić pracę węzłów chłonnych i sprawić ci problemy w oddychaniu.
- Mógłbyś jeszcze sprawdzić moje żebra? - zapytałam niepewnie.
Xavier wyprostował się gwałtownie, przełączając jakiś nieznany przycisk i przeskakując na typowo lekarski tryb. Teraz byłam dla niego tylko i wyłącznie pacjentką.
- Czujesz ból przy wdechu? - zapytał, poprawiając stetoskop na szyi.
- Minimalny.
Przycisnął palce do dolnej części mojej klatki piersiowej, prosząc, bym wykonała wdech a następnie wydech. Muskał przy tym każde pojedyncze żebro, czekając na jakąś reakcję z mojej strony. Ostatecznie uznaliśmy jednak, że nie są złamane, a jedynie potłuczone, ale to miało się zaleczyć samoistnie.
- Jeszcze tylko cię osłucham - oznajmił, sięgając po stetoskop. Obejrzał się na Marlene, Lydię i oczywiście Cole'a. Jednak tylko tego ostatniego poprosił o odwrócenie się i danie mi iluzję prywatności.
Przy pomocy Xaviera zdjęłam bluzkę. Czułam ból przy każdym ruchu, a szczególnie ciężko przyszło mi podniesienie rąk w górę. Byłam jednak na tyle dumna, że nie wydałam żadnego jęku, który symbolizowałby moją słabość. Zacisnęłam zęby, pozostając obojętną nawet na chłód słuchawki na mojej piersi.
- Jest okay, żadnych szmerów w płucach. - Xavier delikatnie się uśmiechnął i pomógł mi ubrać bluzkę. - Tylko więcej siniaków - dodał ze smutkiem.
Wszyscy zesztywnieli, łącznie ze mną.
- To nieważne - wyszeptałam, starając się poprawić im nastrój. - Mogłam skończyć gorzej.
- Kto ci to zrobił? - zapytał w końcu Cole. Widziałam, że dusił to w sobie od jakiegoś czasu. - Daniel miał cię pilnować. Od samego początku wiedziałam, że ta wyprawa była głupim pomysłem! - warknął, zaciskając dłonie w pięści.
- Nie chcę dziś o tym rozmawiać, okay? - wyszeptałam, patrząc błagalnie w jego szmaragdowe oczy. - Muszę to wszystko sama przetrawić...
- Znów nas unikasz - zauważył Cole i był gotów powiedzieć coś jeszcze, ale Lydia oparła dłoń na jego ramieniu. W końcu Turner westchnął i ze skruchą spuścił wzrok. - To się robi coraz bardziej porąbane.
Pomyślałam o tym, że mój brat jakimś cudem przeżył - delikatnie mówiąc - masakrę sprzed roku i teraz pragnie mojej zemsty, więc ze smutkiem pokiwałam głową.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Przyjdź do nas, kiedy będziesz czuła się na siłach, by nam o wszystkim opowiedzieć - poprosiła Marlene. Dzienna wyglądała jak zombie z poszarzałą twarzą, w wygniecionej garsonce i z niewyczesanymi włosami, więc nie miałam serca jej odmówić.
- Oczywiście.
- Dobranoc, Cat. - Lydia zrezygnowała ze ściskania mnie, ale dostałam delikatnego buziaka w policzek. - I nie przejmuj się, nadal jesteś śliczna.
Uśmiechnęłam się do niej słabo, chcąc tym nieporadnym gestem przekazać jej całą moją wdzięczność za to, że po prostu jest.
I pomyśleć, że gdybym postąpiła jakoś inaczej, gdybym się poddała, mogłabym już jej nigdy więcej nie zobaczyć. Że mogłabym nie zobaczyć żadnego z nich.
- Przepraszam, kotku - wyszeptał na odchodnym Cole, co również skwitowałam łagodnym uśmiechem.
- Wróciłam - przypomniałam. - I nigdzie się nie wybieram. Będę tu, gdy obudzisz się za kilka godzin.
- Trzymam cię za słowo.
Cała ich trójka niemalże bezszelestnie opuściła moją sypialnię, pozostawiając mnie ze skąpanym w słabym świetle lampki Xavierem. Doktor uśmiechnął się do mnie ciepło i uścisnął delikatnie moją dłoń. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego kiedyś uważałam go za rozpuszczonego bubka.
- Przyprowadzę ci twojego kochasia.
Mimo ubytku krwi, jakiego dzisiaj doznałam, spąsowiałam jak róża w środku lata.
- Nie jesteśmy razem.
Xavier, wstając, mrugnął do mnie.
- Na razie.
- To, że cię toleruję, bo obmacujesz moją najlepszą przyjaciółkę, nie świadczy o tym, że ci nie przywalę, jeśli mnie zirytujesz - zaznaczyłam, choć on wiedział, że tylko żartuję.
- Coś mi mówi, że wrócisz do zdrowia prędzej niż później - mruknął Xavier, wywracając oczami.
Kiedy wyszedł, zrobiło się strasznie pusto. Otuliłam się szczelniej kołdrą, mając wrażenie, że przyjaciele, wychodząc, zabrali całe ciepło, jakie mi w życiu pozostało.
Chciałam wstać i sprawdzić, jak strasznych obrażeń doznałam, nie byłam jednak pewna, jak na mały spacer zareaguje moje wycieńczone ciało. Siedziałam więc nadal, mając cichą nadzieję, że nie jest wcale tak źle, jak czułam.
Rozejrzałam się po pokoju, próbując czymś zająć myśli. Nic jednak nie pomagało - bez przerwy wracałam do sytuacji w lesie, roztrząsając i spekulując nad chwilą, kiedy to jak bezduszny, bezwzględny potwor, za którego to miałam Colina, wyrwałam serce z jego piersi. Nawet przy tym nie mrugnęłam. To było dla mnie jak oddychanie - a nawet łatwiejsze, bo w tym przypadku nie miałam obitych żeber. Jeden ruch. Miałam okazję, więc ją chwyciłam. Dosłownie.
I teraz żałowałam.
Niechętnie spojrzałam na swoje drżące, jednakże czyste już ręce. Nic nie wskazywało na to, że są to dłonie mordercy. Zauważyłam tylko, że potrzebny mi porządny manicure; moja skóra była sucha i spierzchnięta. Nie widziałam jednak niczego, co sugerowałoby, że te krótkie, wąskie palce zaciskały się dziś na czyimś sercu, a następnie bezceremonialnie wyrwały je komuś z piersi i zmiażdżyły jak natrętnego robaka.
Dotychczas byłam przerażona tym, kim się stawałam. Kiedy jednak proces ten dobiegł końca, wcale nie czułam się lepiej.
Colin. Przystojny, szarmancki młody mężczyzna. Doskonały przyjaciel. Moja pierwsza ofiara.
Mogłam sobie wmawiać, że przyczyniłam się do śmierci Nocnych na dziedzińcu posesji Richarda. Bo tak było, bez dwóch zdań. Jednak Colin... Jemu bezceremonialnie wyrwałam serce z piersi. Następnie zmiażdżyłam je i wróciłam do domu drogą stworzoną z jego odłamków. Teraz miały mi one towarzyszyć aż do śmierci, przypominając o swoim istnieniu, zakorzeniając się w moim niezdecydowanym, lecz okrutnym sercu.
Rozważałam właśnie, czy powiedzieć Danielowi o moich obawach odnośnie powrotu mojego brata, kiedy ten pojawił się w sypialni. Niepewnie przystanął w progu, lustrując mnie uważnym spojrzeniem. W jego oczach już nie widziałam strachu. Błyszczała w nich jedynie ulga. Ulga, że jestem cała i zdrowa.
A przynajmniej żywa.
- Kiedy wtedy upadłaś... - Daniel zbliżał się ku mnie powoli, coraz bardziej się krzywiąc, zupełnie jakby każdy kolejny krok napawał go bólem. - Nigdy tak się nie bałem. Wpadłem na tę polanę zbyt późno, nie wiedziałem więc, czy to ty go zaatakowałaś, czy on ciebie, czy ty zadałaś śmiertelny cios, czy on... - Materac zaskrzypiał cicho, kiedy Daniel przysiadł na jego krawędzi. - Widziałem serce w twojej dłoni, ale wyczuwałem też twoją krew, więc nie miałem absolutnej pewności. A kiedy zemdlałaś... Byłaś taka krucha, do tego tak poobijana i krwawiąca. - Daniel zacisnął dłonie w pięści tak mocno, że zbielały mu knykcie. - Gdyby ten sukinsyn już nie żył, zabiłbym go własnoręcznie.
- Nie chciałam cię przestraszyć. - Nieco niepewnie wyciągnęłam ku niemu dłoń i nakryłam nią tę jego, zaciśniętą w pięść.
- Masz lodowate dłonie - zauważył nagle, prostując się. - Zimno ci? Może usiądźmy obok kominka?
Pokiwałam głową, naprawdę czując, że palce drętwieją mi z zimna. Zaskakujące, bo byłam szczelnie otulona kołdrą. Swój stan zganiałam jednak na silne emocje, które towarzyszyły mi niezmiennie od dwudziestu czterech godzin.
Daniel nie bawił się w sentymenty i wziął mnie na ręce razem z kołdrą. Przy jego pomocy usadowiłam się obok kominka, wyciągając dłonie ku pomarańczowo-złotym płomieniom. Nadal czułam ból przy każdej próbie poruszenia się, ale starałam się tego nie okazywać. Daniel usiadł tuż za mną i przyciągnął mnie lekko do siebie, więc oparłam się plecami o jego tors i pozwoliłam, by mnie objął. Dzięki temu, że jego ciało posłużyło mi za oparcie, nie musiałam aż tak bardzo nadwyrężać swojego.
Przez bardzo długi czas milczeliśmy, po prostu gapiąc się w ogień. Rozkoszowałam się tą chwilą błogiej ciszy, choć jednocześnie martwiłam się, że za chwilę znów popadnę w melancholijny nastrój i zacznę roztrząsać ostatnie wydarzenia. Ostatecznie jednak nic takiego się nie stało.
Daniel objął mnie mocniej, gdy lekko się poruszyłam, kiedy próbowałam pozbyć się skurczu karku. Uśmiechnęłam się pod nosem, rozbawiona jego troskliwością. Niekiedy irytował mnie tym, że chciał się ze mną obchodzić jak z jajkiem, ale w tym momencie zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Wtedy jednak przypomniały mi się słowa Xaviera. Ponownie spąsowiałam, uświadamiając sobie, że takim zachowaniem tylko mogę dawać Danielowi do zrozumienia coś, czego sama do końca nie rozumiałam. Bo jasne, ufałam mu, byłam wdzięczna za wsparcie i to, że próbował mnie zrozumieć. I tak, poniekąd go kochałam. Tak, jak kochałam Lydię czy M... Kochałam go jak przyjaciela, starszego brata, nawet mojego bohatera - kimże był, jeśli nie moim bohaterem, który mimo wszystko trwał u mego boku? Jak więc mogłam go nie kochać?
- Myślałam, że mnie znienawidziłeś - powiedziałam, chwytając się jedynego tematu, na który wpadłam. Byłam zdeterminowana, by za wszelką cenę przestać myśleć o tym, że my, kiedyś, może...
Daniel aż drgnął zaskoczony, dzięki Bogu zupełnie nieświadomy moich prawdziwych myśli, bo te zapewne przeraziłyby go o stokroć bardziej.
- Dlaczego?
- Kiedy mnie zobaczyłeś, zakrwawioną, z sercem w dłoni... Co pomyślałeś? Naprawdę martwiłeś się tylko o to, że nie zdążyłeś mi pomóc?
Daniel westchnął; jego ciepły oddech połaskotał mnie w kark. Najgorsze w tym uczuciu nie było to, że było bardzo przyjemne, a to, że  m n i e  było przyjemnie.
Nie myśl o tym, Catherine. Jedna owca, druga owca... Jezu, przecież to nie to!
- Przewinęły mi się przez myśl różne rzeczy - przyznał Daniel z wahaniem.
- Na przykład to, że nie udało ci się dopilnować rozwoju klątwy.
- A to i tak prowadzi tylko i wyłącznie do tego, że byśmy cię stracili, bo się spóźniłem - zauważył, pewnie zupełnie przypadkowo obejmując mnie mocniej.
- Bo się spóźniłeś - wyszeptałam, czując łzy napływające mi do oczu. Tak, to była wina bliskości płomieni i tego, że bezmyślnie się w nie gapiłam od dobrych dwudziestu minut. - Może gdybyś przyszedł wcześniej, to wszystko by się nie wydarzyło. Może... Może bym go nie zabiła. Bo z początku naprawdę tego nie chciałam. Nie potrafiłam go zabić, bo... - urwałam, wcale nie czując się dobrze z tym, że mogę komuś opowiedzieć o moich najskrytszych koszmarach. - Tu nie chodziło nawet o to, że był Nocnym. To naprawdę nie grało wtedy roli. Jego czarne oczy napawały mnie bólem, to fakt, ale bardziej raniła mnie świadomość tego, że mój Colin stał się Nocnym. Wiem, że znałam go zaledwie kilka godzin - dodałam szybko, choć tego typu tłumaczenie i tak nie dawało niczego na moją obronę. - Był jednak... Był Colinem. Jego nie sposób było nie pokochać.
- Gdyby to był ktoś, kogo nigdy nie poznałaś - zapytał Daniel, powoli dobierając słowa - nie miałabyś problemów z tym, by go zabić? Jesteś pewna, że w przypadku Colina chodziło tylko o to, co was łączyło?
- Myślę, że to odegrało znaczącą rolę - przyznałam. - Od kiedy zdradziłam Nocnych, boję się do nich przyznawać.
- Boisz się, że cię odepchną?
- Boję się masy innych rzeczy. - Wzięłam drżący oddech, szykując się do wypowiedzenia czterech najokropniejszych słów, które w takiej kombinacji nigdy nie powinny były wydostać się z moich ust. - Na przykład mojego brata.
Daniel zesztywniał. Jego dłoń, która dotychczas machinalnie gładziła mnie po przedramionach, znieruchomiała.
- Przecież on... Chyba nie chcesz powiedzieć, że... - zająknął się, niepewny, jak zrozumieć to, co właśnie powiedziałam.
- Że ktoś mnie okłamał, a mój brat żyje, o ile bycie Nocnym można nazwać życiem? - wycedziłam. - Ktoś myślał, że mnie chroni, jednak się przeliczył. Mason zna mnie zbyt dobrze.
- Czego od ciebie chce?
Zacisnęłam wargi, niepewna słów, które chciały się z nich wydobyć.
- Nie wiem - skłamałam w końcu. - Nie mówmy już o nim, proszę.
- Jasne. - Broda Daniela musnęła moje okryte kołdrą ramię, kiedy skinął głową. - Porozmawiamy kiedy indziej. Mamy czas.
- Daniel...
- Ciii. - Jego wargi musnęły mój kark, czym wprawił mnie w zupełne odrętwienie. Nie dlatego, że to nie było miłe doświadczenie. Po prostu strasznie mnie zaskoczył takim sposobem na okazywanie czułości TYLKO przyjaciółce. Bo taka przecież była nasza niewerbalna umowa, nie? - Spójrz. - Wyciągnął przede mnie coś, co wyglądało jak naszyjnik. Srebro połyskiwało lekko w blasku wschodzącego słońca i strzelających w kominku płomieni. - Twoje urodziny skończyły się kilka godzin temu, ale nie miałem okazji ku temu, by ci to podarować.
Chciałam się odwrócić, by spojrzeć na niego z wyrzutem, ale mi nie pozwolił. Oparł dłonie na moich ramionach i zmusił mnie do siedzenia prosto. Następnie nieco niezdarnie spróbował trafić zawleczką do pętelki. Kiedy udało mu się w końcu zapiąć naszyjnik, chłodny metal spoczął między moimi obojczykami. Ozdoba zdawała się być stworzona dla mnie - nie tylko pod względem długości, ale i kształtu; leżała idealnie.
- Otwórz go - poprosił cicho Daniel, znów mnie obejmując.
Dopiero po chwili spostrzegłam, że srebrna zawieszka w kształcie elipsy zdobiona kwiatowymi ornamentami, jest złożona z dwóch otwieranych połówek. Sięgnęłam ku zatrzaskowi, który zaskoczył bez trudu.
- To na wypadek, gdybyś kiedyś znów straciła poczucie swojej przynależności - wyszeptał Daniel.
W naszyjniku znalazłam maleńkie, ale wyraźne zdjęcie przedstawiające mnie, Cole'a, Lydię, Daniela, a nawet Xaviera. Na fotografii każdy z nas pozwolił przedstawić tę zabawniejszą część swojej osobowości. Chłopcy pokazywali języki, a my z Lydią wydęłyśmy usta do kamery. Xavier dodatkowo zrobił zeza, co sprawiło, że ktoś, kto go nie znał, nie byłby w stanie powiedzieć, że ten mężczyzna jest lekarzem.
Roześmiałam się, choć łzy płynęły po moich policzkach.
- Pomyśleć, że zdjęcie robione było zaledwie dwanaście godzin temu - wyszeptałam. - Tyle się zmieniło od tego czasu...
Musnęłam palcami napis wygrawerowany na drugiej połówce naszyjnika.

"Dom jest tam, gdzie są ludzie, z którymi chcesz przebywać."

- A jeśli nie będę wiedziała, którzy to ludzie? - zapytałam cicho.
- Wtedy spójrz na zdjęcie - odparł Daniel łagodnie, a ja chyba po raz pierwszy w życiu nie czułam potrzeby, by mu się sprzeciwić.
- Dziękuję. - Udało mi się odwrócić w jego stronę. Spojrzałam w jego zaszklone, ciemne oczy, które w tej chwili różniły się od moich jedynie barwą. - Gdyby nie ty, nie miałabym o co walczyć.
- Wystarczy tylko, jeśli wciąż tego pragniesz - odparł z uśmiechem, który dosięgnął jego oczu, sprawiając, że błysnęły jak gwiazdy na nocnym niebie.
- Jednak siłę ku temu zawdzięczam tylko i wyłącznie tobie - wyszeptałam. - Boję się, że jeśli kiedyś cię zabraknie... Że wtedy mrok stanie się dla mnie jedynym słusznym sojusznikiem - dokończyłam słabo, nie martwiąc się tym, ze zabrzmiało to głupio, a że po prostu wypowiedziane głośno kiedyś się ziści.
- Na razie nigdzie się nie wybieram - odparł Daniel, uśmiechając się łagodnie. - Gdyby jednak kiedyś stało się tak, że... Że będzie czekała mnie przemiana - wybrnął - obiecaj, że do niej nie dopuścisz.
Ziemia przestała na moment wirować, ja oddychać, a płomienie wydzielać ciepło.
- Chcesz... Chcesz, żebym cię zabiła? - wykrztusiłam. - Nie, nigdy!
- Tylko jeśli się okaże, że czeka mnie los gorszy od śmierci - zaznaczył Daniel, próbując mnie uspokoić. - Obiecaj, księżniczko, że nie pozwolisz mi zostać Nocnym. Obiecaj.
Zamarłam, lustrując jego twarz. Szukałam jakichś oznak ironii, jednak bez skutku. Daniel był poważny i zdeterminowany do tego, by wydobyć ze mnie tę okrutną obietnicę.
- Obiecam ci to - zaczęłam powoli, ważąc w ustach słowa, które w tym momencie były ciężkie jak ołów - pod warunkiem, że i ty obiecasz coś mnie.
Daniel westchnął.
- Chcesz, żebym i ja obiecał, że cię zabiję, jeśli sprawy wyjdą spod kontroli.
Znał mnie tak dobrze, że zdawało się to być nieco niepokojące. Niepokojące, choć jednocześnie fascynujące, że pomimo tak wielu różnic i sprzeczności, potrafiliśmy nawzajem odgadywać swoje nastroje i czytać sobie w myślach.
- Tak - wyszeptałam. - Tego właśnie pragnę. Nie mogę pozwolić Katerinie i jej klątwie wygrać.
Daniel zacisnął na moment powieki. Pierwsze promienie słońca, które wkradły się do sypialni, rzuciły cień na jego twarz. Wyglądał na zmęczonego, a moja propozycja zdawała się jedynie to pogłębiać.
- W porządku więc - oznajmił, znów na mnie spoglądając. Niepewność w jego oczach rosła stopniowo z każdym kolejnym słowem. - Obiecuję, że cię zabiję, kiedy utracisz nad sobą kontrolę i w pełni oddasz Dominique.
Wypuściłam wstrzymywane od jakiegoś czasu powietrze, ale wcale nie poczułam się lepiej. Czułam na sercu ciężar swojej własnej obietnicy.
Bo gdyby Daniel się przemienił, ja mogłabym dołączyć do Nocnych i mieć go na zawsze przy sobie. Wtedy taka kolej rzeczy wcale by mi nie przeszkadzała. Nie winiłabym go za nic, nie oceniała. Byłoby tak, jakby nigdy się nie zmienił, jakbyśmy przez połowę swojego życia nie pili zwierzęcej krwi i zwalczali istot takich, którymi sami byśmy byli.
Ale Daniel był po prostu Danielem. Honorowym strażnikiem. Wiernym swoim zasadom Dziennym. Nie mogłam chcieć go zmienić, kazać mu się wyrzec tej jego części, z którą się urodził. Ja mogłam być dziwolągiem z rozdwojonym poczuciem przynależności. On miał być tylko Dziennym. Aż do śmierci.
- A więc ja przebiję ci serce, kiedy zaczniesz się przemieniać. Uwolnię cię od wieczności w mroku - obiecałam głosem cieńszym od szeptu. Ale obiecałam. Raz powiedzianych słów nie można było cofnąć.
Znów pogrążyliśmy się w milczeniu, tym razem bardziej przytłaczającym, nieprzyjemnie śmierdzącym przeczuciem, że zrobiliśmy źle, mówiąc o tym wszystkim na głos. Daniel próbował się uśmiechnąć, przekonać mnie, że to tylko obietnica. Obietnica jednak była obietnicą, oboje to wiedzieliśmy. Niewypełnienie jej wiązałoby się ze zdradą.
- Księżniczko... - wyszeptał Daniel, z czułością gładząc mnie po mokrym od łez policzku. - Wiem, że taka sytuacja byłaby dla obydwu ze stron bardzo trudna, ale jest przecież wielka szansa na to, że nie będziemy mieli okazji, by wypełnić to, co przyrzekaliśmy.
- Gdyby jednak, kiedyś, gdzieś...
- Cichutko, maleńka. - Daniel delikatnie musnął wargami moje czoło. Kiedy się odsunął, miałam wrażenie, że nic nie jest takie, jak wcześniej. Jego twarz znajdowała się wciąż niepokojąco blisko mojej. - Nie myślmy o tym teraz, księżniczko. Ja się nigdzie nie wybieram. A ty?
Moje usta się rozchyliły, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. I to wcale nie dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam odpowiedzieć negatywnie, to na pewno. Nie byłam pewna tylko, dlaczego moje ciało nagle zaczęło drżeć, a nieuczesane myśli plądrować umysł. Nie wiedziałam, dlaczego nagle zrobiło mi się gorąco, a Daniel zdawał się być blisko, jednocześnie jednak będąc nadal zbyt daleko. Chciałam się przekonać, czy dam radę zmniejszyć jakoś tę odległość, być bliżej niego niż jest on sam, poznać tajemnice skrywane w zgięciach jego łokci i pod kolanami. Chciałam wiedzieć, czy wystarczyłoby mi odwagi, by zobaczyć więcej niż ten mały, przeklęty promyk słońca, który załamywał się na wysokości jego obojczyka, aby skłonić go do tego, by stworzył uśmiech tylko dla mnie, by nauczyć się, jak i gdzie go dotykać, by sprawiać mu jak największą przyjemność...
Moje myśli przeraziły mnie samą. Nie wiedziałam, skąd się tak nagle pojawiły. Skąd pojawiła się ta nieodparta chęć, by wyciągnąć ku Danielowi ramiona i w końcu poczuć się w pełni bezpiecznie.
Dlatego też się od niego odsunęłam. Sprawnie zganiłam wszystko na zmęczenie i leki, którymi naszprycował mnie Xavier. Miałam omamy z choroby. Tak, to było to.
Daniel odchrząknął, starając się zupełnie zignorować fakt, że przed chwilą gapiłam się na niego jak łakomy dzieciak na wystawę w cukierni i zasugerował, że odprowadzi mnie do łóżka.

Sam za to spędził tę noc u siebie na kanapie.



***

Witajcie, robaczki! A więc mamy rozdział 30! :>
To był dla mnie naprawdę ciężki post. Cały czas zastanawiam się, czy nie zrobiłam czegoś źle, za szybko, za mocno... Niektórzy z Was wysnuwali rozmaite teorie na temat tego, kim mógłby stać się Colin i co mógłby zrobić jako Nocny. Ja jednak wprowadziłam go do tej historii w zupełnie innym celu. A jeśli ktoś z Was czyta mojego nowego bloga i wie, o moim ostatnim zamiłowaniu do szekspirowskiego "Makbeta", zapewne domyśli się  w czym rzecz c:
Ale cii! Wszystko wyjaśni się na dniach!
Więc... Na dziś to chyba tyle. Trzymajcie się! Do końca roku szkolnego pozostało niewiele czasu, wytrwamy! :D
Buziaki, 

Klaudia99



5 komentarzy:

  1. Nic ująć, nic dodać jest po prostu idealnie.
    Colin... Hmm niewiem co o mim myśleć. Nie przepadam za nim ot co. Zwłaszcza, gdy Cath mówi o nim ,, mój Colin ". Dobrze, że z nim skończła. Chociaż niespodziewałam się takiej jego śmierci, ale ta jest o wiele lepsza XD
    Manson ( dobrze napisałam? ) umarł, ale jednak jest nocnym i chce zabić swoją siostrzyczkę... Ciekawie się zapowiada.
    Daniel... Hmmm dostał leki uspakające, ale może było by lepiej, żeby zwariował wtedy były by szanse, żeby powiedział prawde.
    Cath... Znowu okłamała Daniela no ale cóż. Strasznie lubię tą postać. Umiesz ją tak wyrazić jej osobowość, problemy... Wszystko.
    A teraz najlepsze na koniec ostatnia scena... Ona w tym rozdziale była najlepsza.
    Piątka doktorku dobrze powiedziane. Zgadzam się całkowicie z tobą jeśli chodzi o Cath i Daniela.
    Ups chyba się rozpisałam. Jeszcze tylko powiem, że twoje opisy są genialne.
    Czekam na więcej
    Pozdrawiam i weny życzę

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowny rozdział, myślałam już, że się pocałują. Czekam na nn :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzień dobry! :3
    Powinnam pisać po kolei, ale nie wytrzymam: jak to Mason żyje?! Wspominałam Ci już, jak bardzo mnie tym zaskoczyłaś i dalej podtrzymuję to, co napisałam. Wciąż to do mnie nie dochodzi, a taki zwrot akcji jest cudowny, przemyślany, a już na pewno zaskakujący. Nie wiem jak inni, ale ja zdecydowanie bym czegoś takiego nie przewidziała, więc szok jest na równie wysokim poziomie, co i u Catherine.
    Ach, Ty i to Twoje zauroczenie Makbetem… Ale ta historia ma coś w sobie, muszę przyznać – jedna z nielicznych lepszych lektur. Poza tym jest bardzo inspirująca, a myśląc o Colinie wiem, co takiego miałaś w zamyśle, kiedy go wprowadzałaś :] Boże, nie spodziewałabym się jego przemiany, a co dopiero tego, że a) został przemieniony przez brata Cat i b) zginie z rąk właśnie swojej królowej. Ta ich walka, a później to, co zrobiła Catherine… Tyle emocji. Jako że uwielbiam takie opisy, jestem zachwycona <3 Bezwzględność na końcu też mnie poraziła, chociaż wcale nie dziwię się temu, że zdecydowała się na coś takiego. Te ich relacje od początku były burzliwe, a teraz to, co się wydarzyło…
    Catherine niepotrzebnie się obwinia, chociaż i to jest do zrozumienia. Jest rozdarta, co ukazujesz na każdym kroku. Dobre porównanie do idiotycznego pytania, które czasami zadają dzieciom: kogo kochasz bardziej? Tutaj nie ma dobrej odpowiedzi, a ona znajduje się przed tak tragicznym wyborem, że to aż nie do pojęcia.
    Daniel mnie rozbraja troską, naprawdę. Skoro aż musieli położyć o spać, to jego zachowanie z pewnością przechodziło ludzkie pojęcie ^^ Swoją droga, coraz bardziej lubię Xaviera; jest zarazem delikatny, kochający i irytujący, co daje dość ciekawe połączenie. Jednak facet nie jest taki zły, jak Catherine początkowo sądziła =P
    Teraz wisienka na torcie, w postaci dużej dawki Datherine *-* Ja nie wiem na co oni czekają, noo! Jak Cat może jeszcze mieć wątpliwości? To nie jest żaden brat, a przynajmniej nie przypominam sobie, bym z moim przeżywała takie sceny (Ble!). Liczyłam na pocałunek, ale taka rozmowa przy ognisku też może być C: Te ich obietnice… Obawiam się, że to może być wstęp do czegoś więcej, bo tak ironiczne zwykle bywa życie. Nie żebym zakładała, że dojdzie do spełnienia tego, co zapowiedzieli sobie wzajemnie, ale przeczuwam kłopoty i to, że przynajmniej jedno z nich stanie przed wyborem. A spróbuj tylko którekolwiek uśmiercić, to łopata pójdzie w ruch… Albo trzy, bo już tyle naliczyłam prezentów od Ciebie. Ale ja tak tylko mówię, nie? ^^
    Ten naszyjnik to cudowna sprawa. Ich wspólne zdjęcie i ten cytat… Daniel trafił w sedno. Teraz podstawowym pytaniem jest to, co zrobi Catherine. Ja zaś czekam na kolejny rozdział i kolejne zaskoczenia, bo pewnie jeszcze nie raz nam to zrobisz – tym bardziej, że ona znowu okłamała swojego strażnika C:
    Dużo weny i mniej nauki!

    Nessa.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej! =)
    O mój Boże.
    Wdech, wydech, wdech, wydech...JAK TO JEJ BRAT?! :O Byłam pewna, że ten rozkaz wydał jakiś niewiele znaczący Nocny, który po prostu chciał się pozbyć Catherine, a tu się okazuje, że to zrobil jej brat?! O.O Dobra, ja osobiście wciąż jestem w szoku i... cholera. Jej własny brat kazał ja zabić. ;_; W tej całej sprawie szkoda mi Colina, chociaż zachował się jak rasowy dupek, kiedy zdecydował się wypełnić to polecenie. Z jednej strony cieszę się, że Catherine zdecydowała się go zabić, a z drugiej niezbyt...Ale weź tu zrozum dziewczynę. xD
    Daniel i Catherine *~*
    Czekam niecierpliwie na to, aż się sprawy między nimi dalej potoczą, bo obiecuję Ci, że jeśli na koniec opowiadania ona jednak wybierze Cola to Ci coś zrobię :D Ach, te groźby <3
    Uwielbiam to jak on do niej mówi per księżniczko. To jest takie... No po prostu to uwielbiam. Te ich obietnice ds strasznie makabryczne, ja nie jak oni byli w stanie sobie to obiecać. Ja naprawdę nie potrafiłabym tego zrobić, ale z drugiej strony muszę przypomnieć sobie dlaczego Daniel nie chce być Nocnym, więc jego decyzję jak najbardziej rozumiem.
    Rozdział był wspaniały. Czuję, że powoli zbliżamy się do końca, chociaż to jest tylko moje odczucie, a jeśli się mylę to wyprowadz mnie z błędu. :D
    Jezu *_* I teraz masz kolejna osobę, która się zachwyca tymi wspaniałymi scenami z Danielem i Catherine na samym końcu. Sama też nie rozumiem jak ona może myśleć, że kocha go jak brata. Ktoś z kim się całowało nie można traktować jak brata! No chyba, że ktoś ma dziwne upodobania, ale o to Catherine nie podejrzewam. XD Tez chciałam pocałunek, no może jakiś tam był, ale zdecydowanie nie taki na jaki liczyłam. :< Ale zadowole się i tym, mam teraz nadzieję, że w następnym/następnych rozdziałach będzie ich więcej i coś ciekawego się między nimi wydarzy. *szczenięce oczka* - https://49.media.tumblr.com/3251127f394c92ec65522a68a3a5ad4b/tumblr_ngho58hEvq1spnc0yo1_500.gif - No potrafiłabyś odmówić? C:
    Śliczny prezent jej dał! Ja na miejscu Catherine chyba bym się popłakała ze szczęścia. Ma wspaniałych przywrócił i Daniela, który musi być jej przyszłym partnerem! :D
    Pozostaje mi teraz życzyć Ci weny i czasu na pisanie 31 rozdziału! I pamiętaj - daj duuuuuuuuuuuuużo Datherine! <333
    Buźki,
    Gabi. :*

    OdpowiedzUsuń