sobota, 2 kwietnia 2016

Rozdział 29


AURORA- Murder Song

"Trzyma pistolet przy mojej głowie i bang - jestem martwa.
Ja wiem, on wie, że zabija mnie dla miłosierdzia.
Trzyma me ciało w ramionach- nie miał zamiaru mnie skrzywdzić.
Zrobił to, by oszczędzić mi tych okropnych rzeczy, które nadchodzą.
Więc on płacze, płacze - a ja wiem, on wie, że zabija mnie dla miłosierdzia..."






Cisza, która zapanowała po słowach dyrektorki, zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Chłopcy spoglądali na mnie z zaniepokojeniem - Cole nawet pomógł mi usiąść, mówiąc, że strasznie zbladłam. Tak naprawdę nie miałam najmniejszego pojęcia, co się dzieje. Starałam się przyswoić informację Marlene na różne sposoby - próbowałam to przeanalizować, a nawet zaakceptować. Bez skutku. Te trzy krótkie słowa odbijały się od ścian mojej czaszki, przyprawiając mnie jedynie o ból głowy. „Oni znów zaatakowali. Oni znów zaatakowali. Oni znów zaatakowali…” - i tak w nieskończoność. Miałam wrażenie, że lawiruję na krawędzi szaleństwa.
- Kto zginął? - zapytał Daniel, jak zwykle chłodny i profesjonalny.
Marlene wstrzymała oddech, a po jej policzku spłynęła jeszcze jedna łza.
- Tak mi przykro, Catherine. Ja mówiłam im, że to zły pomysł, że nie jesteś na to gotowa…
- Marlene. - Definitywnie otrząsnęłam się z szoku, przybierając postawę Daniela. Sprawy były zbyt poważne, bym cackała się z samą sobą. Ludzie zginęli. Znowu. - Zacznij od początku - zasugerowałam, podsuwając kubek w jej stronę. - Kiedy zaatakowali?
- Dziś rano - odparła, drżącymi dłońmi obejmując naczynie z parującą kawą.- Po balu, kiedy… Kiedy wszyscy wracali do domu.
Zdziwiona spojrzałam na Daniela. Shane przekazał to samo spojrzenie Cole’owi. Zgodnie zmarszczyliśmy brwi. Coś było nie tak.
- To niemożliwe - powiedziałam, splatając ramiona na piersi. - Nie mogło ich być tam aż tylu.
- Kogo? - spytała Marlene, jako jedyna niezorientowana w naszych przemyśleniach.
- Nocnych. Bo zaatakowali już wcześniej. Pojawili się na balu.
Marlene krzyknęła cicho, z wrażenia prawie wypuszczając naczynie z kawą.
- Dlaczego o niczym nie powiedzieliście? A… - Urwała nagle, gwałtownie wstając. Odrobina kawy zachlapała jej marynarkę. - Krew na twoich rękach, zapłakane policzki… Co tam się wczoraj stało?! Ktoś cię skrzywdził?
Westchnęłam i posłałam Danielowi błagalne spojrzenie. Ten natychmiast ruszył mi z odsieczą i streścił Marlene przebieg wczorajszego ataku. Używał ku temu takich terminów jak „heroiczny wyczyn Cat”, ale i tak byłam mu wdzięczna za to, że sama nie musiałam kolejny raz tego wałkować.
- Stąd nasze przypuszczenia, że niemożliwym jest, by było ich wystarczająco wielu, by ponowić atak - zakończył Daniel. - Z pomocą Catherine zginęło około pięćdziesięciu Nocnych.
Musiał podkreślać, że to moja zasługa?
- Źle mnie zrozumieliście - odparła Marlene, a ja z ulgą stwierdziłam, że kolory powróciły na jej twarz. - Nie wiemy, ilu Nocnych zaatakowało. Znaleziono tylko dwa ciała. Oraz troje zamordowanych Knightów i pięcioro ich strażników.
Przez długą chwilę nie wiedziałam, czy to świat stanął w miejscu, czy tylko moje serce.
- Knightowie? - powtórzyłam zszokowana.
Marlene z bólem pokiwała głową.
- To rodzina tej rudowłosej Alice.
Z trudem przełknęłam ślinę. Miałam wrażenie, że moje gardło jest suche jak wiór. Kiedy zadawałam pytanie, które wcale nie brzmiało jak pytaniem, mój głos był słabszy niż wiosenny wietrzyk.
- Colin… On również zginął.
Daniel dopiero teraz połączył fakty. Zaskoczony wciągnął powietrze i znalazł się u mojego boku. Położył dłoń na moim ramieniu, ale tym razem nie ulżył mi tym gestem. Wręcz przeciwnie - miałam wrażenie, że tylko mi ciąży.
Marlene objęła się ramionami i spojrzała na mnie z powagą.
- Strażnicy przeczesują teren w poszukiwaniu jego ciała.
Tylko przymknęłam powieki, walcząc z tym dziwnym uczuciem gdzieś w środku. Wiedziałam jednak, że to nie jest najlepszy moment na rozpaczanie.
- Gdzie to się stało? - wyszeptałam.
- Na dwupasmówce do Heleny - wyjaśniła dyrektorka. - Wracali do domu po balu. Część z nich już nigdy tam nie powróci - dodała z żalem.
- Mówiłaś, że coś jest złym pomysłem - zauważył Cole, po raz pierwszy się odzywając. - O co chodzi? I jak cel ma w tym wszystkim Catherine?
- Catherine i jej zdolności bardzo mogą nam się przydać na miejscu zdarzenia - oznajmił John, który nagle pojawił się w gabinecie. - Dzięki niej będzie nam łatwiej ustalić przebieg wydarzeń.
Skrzywiłam się, kiedy uświadomiłam sobie, do czego zmierzał.
- Mam dotykać trupów.
John westchnął.
- Ja wolałbym to nazywać inspekcją.
- A co ze świadkami? - zapytał Daniel. - Nie wiem, czy powinniśmy obarczać Catherine takim brzemieniem. Szczególnie po tym, co dziś zrobiła…
- Oczywiście, że ma to być jej dobrowolny wybór - żachnął się John. - Nie zamierzam do niczego jej zmuszać. Tym bardziej wiedząc, jak niebezpieczne są dla niej jej własne zdolności.
- Ta niebezpieczna wciąż tu jest - mruknęłam.
- Racja - przyznała Marlene. - Nie traktujcie jej jak dzieciaka. Dziś kończy siedemnaście lat.
- Ale nadal nie jest pełnoletnia.
- Mimo wszystko ma fioletowe, magiczne oczy, którymi może zadać ci więcej bólu niż nożem, który trzymasz w pochwie przy prawym boku - wysyczałam zirytowana.
John westchnął - już nawet nie wiedziałam, który raz podczas naszej krótkiej rozmowy.
- Więc co proponujesz, milady? Jesteś gotowa to zrobić?
Westchnęłam ciężko. W końcu nie tak wyobrażałam sobie swoje urodziny, czyż nie?
- A jeśli… Jeśli oni wciąż gdzieś się tam czają i czekają na zapadnięcie zmroku?
- Wykluczone - zaprzeczył John. - Teren jest czysty.
Oczywiście nie licząc śmierci, trupów... I, hm, jeszcze większej ilości śmierci…
- Nie bierzecie pod uwagę skutków ubocznych korzystania przez nią z mocy - wtrącił Daniel, obrzucając mnie troskliwym spojrzeniem.
- Ja nawet nie zamierzałam brać tego pod uwagę, jeśli w grę wchodzi ustalenie przyczyny śmierci… tylu osób - rzuciłam, lekko się wahając przy doborze odpowiedniego sformułowania. Bo tak naprawdę zależało mi tylko na pomszczeniu Colina.
- Nie, Cath, tak nierozważni być nie możemy - odezwał się John oficjalnym tonem strażnika. - Wybór zależy od ciebie, to fakt, ale jeśli się nie zgodzisz, nikt nie będzie cię winił. Ale jeśli się zgodzisz, będziesz nam pomagać, dopóki nie będzie to miało negatywnego wpływu na twoje zdrowie.
- Myślicie, że zrobili to, bo są na mnie źli? - wyszeptałam.
Zebrani wymienili między sobą zatroskane spojrzenia.
- Nie, na pewno nie - odparł szybko Daniel, dotykając mojego ramienia. - Nie doszukuj się wśród Nocnych logicznego postępowania. To są istoty bardzo impulsywne, nigdy niczego nie planują.
- Nie mów mi czegoś, co wiem lepiej od ciebie - burknęłam, strącając jego dłoń. - Nie ukrywajmy jednak, że postąpiłam nie tak, jak oczekiwali. Zawiodłam ich i… - Urwałam, bo usta odmówiły mi posłuszeństwa. - Chcieli pomścić zabitych.
- Może to byli zupełnie inni Nocni? - zasugerował Cole. - Oni rzadko kiedy polują i atakują grupami.
- Powiedz to tym, którzy zginęli w zimowym ataku na Akademię - mruknęłam.
- Tak, ostatnio jest inaczej. Ale skoro na własne oczy widzieliście, jak większość Nocnych ginie, skąd ta grupka, która zabiła Knightów? Zresztą, pomyślcie o odległościach - przypomniał Cole, spoglądając na Johna. - Ile mogła zająć droga do ich posiadłości?
- Bez korków dojechaliby w dwie godziny.
- No właśnie. Obstawiam więc, że Knightów zaatakowała jakaś przypadkowa grupa.
- Nie zapominaj o różnicy czasowej - wtrącił Daniel. - Od ataku na rezydencję Richarda a ich wjazdu na dwupasmówkę minęło około godziny. W tym czasie ocalali Nocni mogliby bez trudu przemieścić się, namierzyć ich i zaatakować.
- To niedorzeczne - mruknął Cole, spoglądając na Johna w poszukiwaniu wsparcia. - Prawda? Powiedz, że Nocni się nie grupują!
- Wiesz, Cole, ostatnio sprawy nie mają się tak, jak to się o nich uczyliśmy - odparł John, drapiąc się z zażenowaniem po karku.
- I to wszystko przeze mnie - bąknęłam, nawijając pasemko włosów na palec. - Więc w tym wszystkim na pewno ja mam odgrywać jakąś rolę.
- Byliby więc zdolni do tego, by wysłać jakiś oddział, osłabiony po walce oddział - dodał Cole z mocą - by zabić kilku członków Rady? I do tego mniej ważnych? Knightowie zajmują dopiero czwarte miejsce!
Jęknęłam. Zmęczona potarłam dłonią nasadę nosa, próbując zebrać myśli.
Jesteś za słaba, żeby nam pomóc? Jasne, spoko - twoje zdrowie jest ważniejsze. Ale jednocześnie główkuj nad rozwiązaniem tej sprawy, staraj się rozgryźć tok myślenia nieuporządkowanych  i niezorganizowanych potworów, bo na twoich barkach spoczywa życie całej populacji.
I weź tu się nie rozpłacz.
- Fakt, twoja teoria brzmi logiczne - przyznałam w końcu, czując, że nikt więcej nie zabierze głosu w tym temacie. - Ale Daniel miał rację. Ich zachowania nie da się analizować w ten sposób. Są nieprzewidywalni, impulsywni. Nie myślą, zanim wykonają ruch, który pozbawi życia połowę ludzkości. Musimy jednak tam pojechać, bym mogła ustalić, czym się kierowali, atakując tę a nie inną rodzinę. Bo nawet oni mają powód. Nawet jeśli kierując się nim, nie stosują żadnego planu.
- Więc chcesz tam jechać - powtórzył Turner, nawet nie kryjąc swojego oburzenia. - I nadwyrężyć jeszcze bardziej swoją rozchwianą psychikę.
- Nie martw się o moją psychikę - warknęłam, prostując się na krześle.
John wystąpił krok do przodu, przeczuwając konflikt.
- Hej, spokojnie...
- Dzisiaj rano wyglądałaś na bardzo niestabilną emocjonalnie - zauważył Cole, nic sobie nie robiąc z zaniepokojonego tłumu wokół nas. - Jeszcze nigdy nie byłaś w takim stanie. Dręczą cię wyrzuty sumienia, Catherine. Nie możesz rzucać się w wir kolejnych wyzwań, żeby się ich pozbyć. To tak nie działa, kotku.
- Musisz mi przypominać o tym, jak dzisiaj rano się przed wami rozkleiłam? Chcieliście szczerości, więc wam ją dałam. Nie zamierzam ukrywać, że czuję się winna za śmierć wszystkich ludzi, nie tylko tych poległych we wczorajszym ataku, czy tym zimowym na naszą Akademię. I nie, nie jestem osobą stabilną emocjonalnie, zdaję sobie z tego sprawę. Ale zależy ode mnie zbyt wiele, bym mogła sobie pozwolić na szlochanie w kącie!
Cole prychnął cicho, krzyżując ramiona na piersi. Oparł się o blat biurka Marlene, szukając kontrargumentów. W jego oczach wściekłość walczyła ze strachem.
Czy on... Czy on bał się mnie? Czy może o  m n i e?
- A co jeśli to pułapka? - wyszeptał zbolałym głosem, przymykając powieki. - Co jeśli tym razem już nie wrócisz?
Zamarłam z ręką wyciągniętą po kubek Marlene. Spojrzałam na Cole'a, spodziewając się ujrzeć na jego ustach ten znajomy, szyderczy uśmieszek. Ten jednak był śmiertelnie poważny. Patrzył na mnie w ten typowy dla niego sposób - sięgał w głąb, odrywał tę część mnie, której nawet ja nie znałam. Przez moment tonęłam w jego oczach, starając się odnaleźć w nich chociaż zalążki sarkazmu.
Jego szmaragdowe oczy wypełniał jednak tylko smutek.
- John powiedział, że...
- John mówi wiele rzeczy - przerwał mi. - A ty zdecydowanie jesteś zbyt podatna na jego wpływ.
- Wypraszam sobie - wtrącił strażnik, występując o kolejny krok. - Zwracasz się do swojego przełożonego, Turner. Z szacunkiem.
- Właściwie to mówiłem do milady - mruknął Cole. - Szefie.
- Ale o swoim przełożonym - zauważyła Marlene, stając po stronie swojego tajemnego kochanka. - Ale błagam, przejdźmy już do rzeczy. Johnny, czy jest możliwość, aby sprawdziła się teoria Cole'a?
- Nie sądzę. Teren był sprawdzany trzykrotnie.
- A mimo to nadal nie znaleźliście tego Killiana - parsknął Cole pod nosem.
- Colina - poprawiłam mechanicznie, czując jednak uścisk w sercu. - I jest też możliwość, że Nocni go przemienili i zabrali ze sobą, stąd brak jego ciała. To był wspaniały chłopak, silny i sprawny wojownik. Mógł im pomóc uzupełnić braki w szeregach.
Marlene w zamyśleniu pokiwała głową.
- To brzmi prawdopodobnie.
- Więc jak będzie, Catherine? - zapytał John. - Pomożesz naszym policjantom?
Zdenerwowana roztarłam zmarznięte kostki. Wsunęłam dłonie między uda, starając się rozgrzać. Na niewiele się to zdało. Strach, zarwana noc, kac, nowe umiejętności, a może nawet i ostatni etap przemiany - wszystko mogło przyczynić się do obniżenia temperatury mojego ciała.
Spojrzałam na Daniela, szukając wsparcia. Wiedziałam, że zawsze mogę na niego liczyć. Nie potrzebowałam wiele. Wystarczyłoby tylko lekkie skinienie głowy, mógł chociaż zamrugać, albo nawet nie robić nic, a ja wyczytałabym odpowiedź z jego oczu.
Tym razem jednak spuścił wzrok, dając mi tym samym do zrozumienia, że on nie chce mieć mnie na sumieniu. Oddał całkowitą kontrolę mnie. Zero oceniania, ale też i zero dobrych rad. Tylko ja i moje serce, które w tym momencie zwariowało, wybijając w mojej klatce piersiowej nierówny, przyśpieszony rytm.
Zacisnęłam wargi, zbierając myśli. Kompletowałam wszystkie argumenty za i przeciw - tych po drugiej stronie muru było zdecydowanie więcej. Ale w pozytywach widniały słowa ogromne i świecące jak neon: POMOC DZIENNYM. A to zdecydowanie przeważyło szalę. Bo skoro już raz im pomogłam, mogłam to zrobić po raz kolejny.
Prawda?
Posłałam Cole'owi przepraszające spojrzenie. Chłopak prychnął cicho i wyszedł, nim zdążyłam otworzyć usta. Przeprosiłam zebranych na moment i wybiegłam za nim - nie czując się przy tym ani trochę jak ta zła.
- Cole - jęknęłam, łapiąc go za łokieć. Dzięki mojej superprędkości dogonienie go zajęło mi ułamek sekundy. - Nie rób scen, co?
Turner odwrócił się w moją stronę, lustrując korytarz za mną krótkim spojrzeniem. Czułam, że był on pełen gapiących się na nas nastolatków, ale nie dbałam o to. Ostatnio chodziły pogłoski o mojej "wyjątkowości". Mogłam je z łatwością obalić, dając im inne, ciekawsze newsy do przekazywania.
A, nie ukrywajmy, kłótnia z byłym była niezmiernie ciekawym tematem do plotek.
- Nie chcę wyjść na małostkowego bubka, Cath - mruknął nieco spokojniej.
- Na takiego wyszedłeś - odparłam, przesuwając dłoń w dół jego przedramienia i na koniec splatając nasze palce. - Wiem, że się martwisz. I uważam to za mega słodkie. Ale jestem już wystarczająco duża, by podejmować własne ryzyko.
- Przedstawiasz mnie w roli nadopiekuńczego tatuśka, który za wszelką cenę stara się utrzymać swoją córeczkę w świecie lalek i księżniczek.
- Może darujmy sobie księżniczki, co?
Kąciki jego ust lekko drgnęły, a ja poczułam, że jestem bardzo blisko osiągnięcia rozejmu.
- Więc niech będą wróżki i czarodziejki. 
Parsknęłam.
- Wciąż niestosowne. Podobnie jak sam temat córki.
Cole westchnął, zaciskając dłoń na mojej. Przez krótką chwilę tylko patrzyliśmy sobie w oczy. Wyczytałam z tych jego coś, co nieszczególnie mi się spodobało.
- Co ukrywasz, Turner? - zapytałam nagle, zaskoczona swoim odkryciem.
Chłopak lekko się zmieszał.
- Co masz na myśli?
- A ty?
Mierzyliśmy się spojrzeniami tak długo, aż zaczęło to wyglądać niestosownie. Odsunęłam się więc od niego, przez moment jeszcze nie puszczając jego dłoni. Uśmiechnął się lekko, interpretując pewnie moje zachowanie jako chwilę zwątpienia, bo rzekł:
- No leć, uratuj ten świat, kotku.
- Wrócę - obiecałam żarliwie.
- A ja będę czekał. Jak zawsze.
Pod wpływem impulsu lekko go uściskałam. Musiałam wspiąć się na palce, co wywołało lawinę naprawdę miłych wspomnień. Podobnie jak jego ostry zapach, w którym każdego dnia wyczuwałam co innego - dziś był to kardamon.
- Jesteś dobrym przyjacielem, Cole. Za dobrym dla mnie.
- Zawsze mogę stać się kimś więcej - podsunął, mrugając do mnie kokieteryjnie.
Tylko się roześmiałam. Kiedy odwróciłam się, by wrócić do gabinetu, gdzie wszyscy na mnie czekali, pomachałam mu, czym wywołałam lekki uśmiech na jego wargach.
Weszłam do gabinetu Marlene przez uchylone drzwi. Zebrane w nim wampiry przyjrzały mi się zaciekawione.
Zignorowałam ich i szepty dotyczące mnie i Cole'a dochodzące z korytarza. Miałam misję do spełnienia.
- Shane, pakuj się. Jedziemy na małą wycieczkę krajoznawczą.


Podróż zajęła nam około dwóch godzin. Słońce znajdowało się już dość nisko na widnokręgu, kiedy wyminęliśmy znak informujący o wypadku i długaśny korek zniecierpliwionych ludzi, którzy awanturowali się, że nie mogą przejechać. Około piątej wysiedliśmy z limuzyny i przeszliśmy pod żółtą taśmą policyjną, by dotrzeć na miejsce zdarzenia.
- A oni? - krzyknął ktoś za moimi plecami. - To dzieciaki! Dlaczego mogą przejść?
Z wampirzą prędkością znalazłam się obok zirytowanego i nieco spoconego Dziennego policjanta, który tłumaczył coś niecierpliwemu kierowcy, wymachując przy tym notesem. Tak się wczuwał, że niemal zarobiłam w zęby.
Nie czekając na okrzyki przerażenia, chwyciłam mężczyznę za poły jego płaszcza i spojrzałam prosto w jego zabawnie nijakie i dwuwymiarowe, brązowe oczy.
- Zabierz rodzinę i zawróćcie. Nic tu po was. Chyba że chcecie posłużyć mi za przekąskę.
Mężczyzna zamrugał, okazując zupełne zdezorientowanie. Po chwili bez słowa odwrócił się na pięcie i odszedł do stojącego nieopodal auta. Wsiadł do środka i zawrócił bez najmniejszego słowa sprzeciwu. W moich oczach wyglądał jak sterowana przez mnie marionetka. Każdy krok, ruch czy gest - wszystko było podporządkowane mojemu rozkazowi.
Aż wstyd przyznać, ale w tamtym momencie czułam się większa i lepsza niż byłam - mimo tego, że jednocześnie łamałam konwencje praw człowieka.
Kiedy odjechali, zrobiło się bardzo cicho. Tak cicho, że niemal słyszałam zdegustowanie Johna.
- No co? - mruknęłam, starając się jakoś wytłumaczyć. - Irytował mnie.
- I mnie też - przyznał policjant, lekko się kłaniając. Uprzednio uchylił nieco daszek swojej służbowej czapeczki w geście podziękowania. - Dziękuję, milady.
- Zawsze chętna, by pomachać rzęsami.
- Chodźmy, Catherine - przywołał mnie John, więc posłusznie ruszyłam za nim. Nawet z wampirzą prędkością ciężko było mi utrzymać jego tempo. - Robota czeka. Gdybyś jednak...
- Jeszcze jedno słowo na temat mojego samopoczucia, a krzyknę - zastrzegłam, wymijając roztrzaskaną na szosie gałąź.
- Chciałem tylko, żebyś to wiedziała.
- Bo wcale nie powtarzałeś tego setki razy podczas jazdy.
- Tylko się troszczę o twoje życie - odparł mrukliwie.
- Uprzykrzając mi je jednocześnie - zauważyłam, spoglądając na idącego obok mnie Daniela. Uśmiechał się. - Daleko jeszcze?
John nie musiał odpowiadać, bo nagle gwałtownie się zatrzymałam. Nie potrafiłam inaczej. Uderzyła we mnie cała gama zapachów - tych kuszących, ale i przerażających. Dostawałam gęsiej skórki na myśl o tym, co miałam zobaczyć kawałek dalej.
Krew... Była wszędzie, wypełniała mnie całą. Nawet nie próbowałam kontrolować moich kłów - wiedziałam, że to na nic się nie zda. Pozwoliłam więc, by się wysunęły, ostre i nadwrażliwe na bodźce. Od razu poczułam się jeszcze silniejsza, jeszcze bardziej samowystarczalna. Epizod z tym mężczyzną sprzed kilku minut nie wprawił mnie w aż taką euforię jak te maleńkie kły, które były odpowiednikiem mnie samej - niebezpiecznej i nieprzewidywalnej.
Zaciągnęłam się jeszcze raz, próbując wychwycić pozostałe zapachy. Kiedy słodki posmak krwi minął, wyczułam woń lasu, w którym się znajdowaliśmy. Jednak nawet mokre sosnowe igły i szyszki - zapach typowy dla odświeżaczy powietrza - nie potrafiły zamaskować wszechogarniającego odoru śmierci. Przy pomocy węchu nie potrafiłam jednoznacznie określić, ile wampirów zginęło tu wczorajszej nocy, ale już sam ten fakt mi nie odpowiadał.
Naraz ogarnęło mnie łaknienie i chęć zwymiotowania tego, co dotychczas zjadłam. Od tylu sprzecznych emocji rozbolała mnie głowa.
- Catherine? - Daniel natychmiast znalazł się obok mnie i uścisnął moją dłoń. Nie wiedziałam tylko, czy chciał tym samym dodać mi otuchy, czy też powstrzymać przed rzuceniem się na któregoś z ludzi czy wampirów. - Hej, jestem z tobą.
- Wyczuwasz Nocnych? - zapytał zaniepokojony John.
Pokręciłam głową.
- Nie. Tylko kilka ich trupów.
- Więc czy mogłabyś... - John wskazał na moje kły. - Przerażasz mnie.
Popisowo kłapnęłam zębami, na co strażnik tylko wywrócił oczami i ruszył dalej. Podążyłam za nim, ówcześnie wsuwając kły - udało mi się to dopiero za drugim razem.
Pierwszym, co zobaczyłam, była owdowiała Alice, tuląca do piersi Scarlett, swoją córkę. Ten widok tak mną wstrząsnął, że znów się zatrzymałam. Nie byłam pewna, czy powinnam iść dalej, czy Alice tym razem nie obrzuci mnie winą. Jeszcze dwanaście godzin temu dziękowała mi za uratowanie życie jej męża i syna. Teraz mogła mi wmówić, że to wszystko moja wina.
A czy tak właśnie nie było?
Nawet jeśli, nie byłam gotowa na więcej wyrzutów sumienia. Już zdawały się mnie pochłaniać.
Daniel posłał mi pokrzepiający uśmiech i ruszył w stronę szlochających, otulonych kocami kobiet, pozostawiając mnie samą pośrodku szosy.
Niepewnie przeszłam dalej - a moim oczom ukazał się rozbity samochód i mnóstwo krwi. Cały teren oznaczony żółtą taśmą wyglądał jak jakieś pole bitwy. Wszędzie były odłamki szkła, na drodze walały się roztrzaskane, osmolone gałęzie a nawet broń. I ciała. Rozczłonkowane, pobite, zakrwawione. Zmasakrowane. Z niektórych z nich pozostał tylko popiół w tlącym się słabo na poboczu ognisku. Sceneria wyglądała jak żywcem wyjęta z jakiegoś horroru. Tyle że tutaj ogień nie był spowodowany efektami specjalnymi, trupy nie były kukiełkami, a pokrywająca wszystko krew nie byłą barwnikiem z wodą. Tutaj wszystko było prawdziwe. Straszne, przerażające i realne.
Zacisnęłam dłoń na ustach, by nie wydobył się z nich choćby najmniejszy jęk czy krzyk. Obiecałam sobie, że będę silna, że wezmę się w garść i stawię czoła przeznaczeniu, ale to wszystko przerastało nawet mnie - sobowtóra legendarnej Kateriny Dominique Iwanow.
Kiedy niepewnie ruszyłam dalej, moim oczom ukazało się więcej przerażających szczegółów. Zobaczyłam czyjeś wnętrzności powieszone na rosnącym na poboczu małym świerku, co zapewne miało być nieudolną parodią świątecznego drzewka udekorowanego łańcuchami. Kawałek dalej spoglądała na mnie wbita na pal głowa męża Alice. Nieopodal tliła się marynarka z wygrawerowanym na piersi herbem Dziennych. Na roztrzaskanej, osmolonej limuzynie ktoś starał się wyładować swoją artystyczną frustrację - od góry do dołu była ona upstrzona krwawymi zaciekami. Podobnie wyglądała ulica, na której stałam. Poruszanie się po niej wiązało się z pewnym ryzykiem. Każdy krok musiał być przemyślany i zaplanowany - jeśli nie, deptałoby się po czyichś szczątkach.
Żołądek ścisnął mi się, powodując mdłości. Miałam ochotę tylko na jedno. Chciałam uciec stąd jak najdalej, wbiec w las, względnie czysty i pusty, by odetchnąć powietrzem niewypełnionym smrodem śmierci i okrutnego mordu. 
- Co tu się stało? - wyszeptałam, wyczuwając, że Daniel stoi tuż za mną, gotowy powstrzymać mnie przed jakimkolwiek błędnym ruchem.
- To musisz ustalić, księżniczko.
- Nikt nie mówił, że jest tu tak drastycznie.
- Jakby już samo dotykanie trupów nie było czymś przerażającym.
- Jednak dotykanie czyichś jelit i współodczuwanie tego, co przeszedł, jest czymś jeszcze okropniejszym - mruknęłam, obejmując się ramionami.
- Nie musisz tego robić - przypomniał łagodnie Daniel. - Jedno twoje słowo i zmywamy się stąd.
- Jakby to w czymkolwiek pomogło. - Odwróciłam się w jego stronę, czując napływające do moich oczu łzy. - Myślałam, że ich znam, że jestem w stanie pojąć, jak źli i bezwzględni są. Ale to... - Urwałam, z trwogą rozglądając się wokół. - Widziałam nawet, jak mordują moich rodziców i Masona. Do tej pory śniła mi się kuchnia zachlapana ich krwią. Jednak to, co zrobili tym ludziom, Colinowi...
Wypowiadając jego imię, poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie w żołądek. Nie był to może ból porównywalny do tęsknoty za zamordowanymi Nocnymi, która towarzyszyła mi od czasu przekroczenia niewidzialnej linii między normalnością a śmiercią, ale czułam się z nim tak samo źle. Rozglądałam się po zgliszczach i zastanawiałam się, gdzie jest jego ciało. Patrząc na tutejsze zniszczenia, miałam cichą nadzieję, że jest względnie bezpieczny wśród Nocnych jako jeden z nich.
Wbiegłam w ramiona Daniela, czując obezwładniającą chęć ulżenia sobie w cierpieniu.
- Już dobrze, księżniczko. - Nieco go zaskoczyłam, ale uściskał mnie, jednocześnie głaszcząc po włosach. - Przestań się martwić na zapas. Trzymaj się myśli, że twój Colin żyje.
- Nawet jeśli jako Nocny?
- Jest możliwość, że przeżył - zauważył Daniel, ocierając moje policzki z łez. Gładził moją twarz jeszcze na długo po tym, gdy przestałam płakać. - Jak jego siostra i matka.
- A jak one tego dokonały? - burknęłam,- Uratowała je magiczna, niebieska wróżka? Nie da się uciec przed Nocnymi! Widocznie mieli jakiś powód, by zachować je przy życiu.
- Nawet jeśli masz rację, co by to był za powód? Puścili je wolno, bo mają ładne oczy?
Wzmianka o oczach sprawiła, że się wzdrygnęłam.
- Nie wiem. Ale rozgryzę to.
- O ile wcześniej nie wykończy cię migrena - mruknął Daniel, całując mnie delikatnie w czoło. Był to czysto przyjacielski gest, przynajmniej taką miałam nadzieję. - Przestań się zadręczać, księżniczko.
- Znam ich - powtórzyłam, nie wiedząc który to już raz dzisiaj. - Jeśli ktoś będzie w stanie rozgryźć, o co im chodziło, to tylko ja.
Daniel westchnął i skinął głową na pobojowisko przed nami.
- Więc czyń honory.
- Milady Catherine?
Drgnęłam, słysząc zbolały głos Alice. Wyswobodziłam się z uścisku Daniela i stanęłam twarzą w twarz z kobietą, która miała zbyt wiele powodów, by mnie nienawidzić i rzucić mi się do gardła.
Wyglądała tragicznie - choć i tak lepiej, niż pozostali członkowie jej rodziny. Jej porcelanowe policzki szpecił rozmazany tusz do rzęs, a pod jej prawym okiem widniał dorodny siniak. Miała podartą suknię; spod materiału wystawał gorset. Była boso, jej stopy zostały umazane krwią, ale nie wyglądała na ranną. A w jej oczach - oczach, które Colin po niej odziedziczył - widziałam więcej strachu, niż to było możliwe. Coś jeszcze mi się w niej nie zgadzało, ale z początku nie mogłam się zorientować, o co chodzi.
Do czasu, gdy uświadomiłam sobie, że z biciem jej serca jest coś nie tak. Było... podwójne.
- O mój Boże - wyszeptałam, zatykając usta dłonią. - Ty jesteś w ciąży.
- Zaraz... Co? - Daniel spojrzał na mnie, nie bardzo rozumiejąc to, co się dzieje. - O czym ty mówisz?
- Właśnie - wtrąciła Alice, na chwilę przestając szlochać. - Catherine?
Podeszłam do kobiety i drżącą ręką dotknęłam jej brzucha. Nie dostałam żadnej wizji, ale wyraźnie przyśpieszone bicie serduszka dziecka, które znajdowało się w jej łonie, przekonało mnie o tym, że się nie pomyliłam.
- Jesteś w ciąży - powtórzyłam, delikatnie się uśmiechając z powodu jedynej dobrej wiadomości tego dnia. - To dlatego Nocni cię nie zaatakowali.
- To niemożliwe - powiedzieli jednocześnie, choć to stwierdzenie znaczyło coś innego w obydwu przypadkach. Alice była zaskoczona swoim stanem. Daniel tym, że Nocni potrafiliby się zlitować nad ciężarną kobietą.
- Mam prawie czterdzieści lat, straciłam męża i pierworodne dziecko - wyszeptała Alice z trwogą, więc ją przytuliłam. - To niemożliwe.
- Musisz teraz jechać do szpitala - oznajmiłam, odsuwając ją od siebie, ale wciąż trzymając dłonie na jej drżących ramionach. - Z dzieckiem zdaje się być wszystko w porządku, ale jego serduszko bije niepokojąco szybko. Musisz się upewnić, czy wszystko z nim w porządku.
- Ale Carlos i Colin... - Urwała gwałtownie. - Ja muszę...
Nie zważając na jej protesty, zmusiłam ją do wzrokowego kontaktu.
- Musisz zadbać o zdrowie swoje, twojej córki i twojego nienarodzonego dziecka - oznajmiłam, posiłkując się perswazją. - Tylko to ma teraz znaczenie. Cała reszta się ułoży. Musisz w to wierzyć. A ja zajmę się sprawcami twojej tragedii. Obiecuję ci.
Alice z lekką niepewnością kiwnęła głową. Wyglądała na bardzo zdezorientowaną, ale przynajmniej przestała się awanturować.
A ja przez to czułam mniejsze wyrzuty sumienia.
- John! - krzyknęłam, przywołując do siebie strażnika. - Pani Knight potrzebuje profesjonalnej lekarskiej opieki. Zabierzcie ją i jej córkę do szpitala.
- Badał je już lekarz. Nic im nie jest.
- Jestem w ciąży - oznajmiła Alice. - Muszę zatroszczyć się o swoje dziecko.
John chyba wyczuł mechaniczność w jej głosie, bo spojrzał na mnie z naganą. Nie skomentował tego jednak w żaden sposób, a zabrał kobietę do jednego z policjantów. Chwilę później jedyne ocalałe z rodziny Knightów jechały radiowozem w stronę najbliższego szpitala.
A ja mogłam skupić się na wypełnianiu obietnicy złożonej Alice.
Nie czekając na żadne wskazówki czy rozkazy sama podeszłam do samochodu, obierając go jako pierwszy obiekt mojego śledztwa. Z pewną dozą rezerwy wyciągałam dłoń, by dotknąć poobijanego, lepkiego od krwi lakieru limuzyny. Przełknęłam jednak dumę i strach, kierując się przeświadczeniem, że moje czyny mają pomóc tym, których naprawdę w moim życiu potrzebuję.
Następna w kolejce była broń, którą ujmowałam z jeszcze większym strachem, wiedząc, że tym razem zobaczę czyjąś śmierć i prawdopodobnie przeżyję ją wraz z nim. Dotykałam też plam krwi na asfalcie, tych lepiej i gorzej wyglądających trupów, zmasakrowanych szczątek i pobliskich drzew. Nie odważyłam się tylko na obejrzenie historii, którą nosiły w sobie wnętrzności któregoś ze strażników. Widziałam już jednak wystarczająco dużo, by ułożyć szczegółowy przebieg ataku.
Istotną rolę w wizjach odgrywały pozostałe zmysły, które teraz bez najmniejszego trudu się do nich wdzierały. Dzięki temu widziałam i czułam zdecydowanie więcej, co w przypadku scen mordu nie było niczym przyjemnym.
Już miałam dotknąć kolejnego ciała, gdy rozproszyły mnie szeroko otwarte, czarne jak węgiel oczy. Jakaś niewidzialna dłoń zacisnęła się na moim gardle, pozbawiając mnie dostępu tlenu. Nocny. Nawet po śmierci wyglądał niesamowicie. Poszarpane i zakrwawione na piersi ubranie zdawało się tylko dodawać mu elegancji. Podobnie jak krew na jego porcelanowych policzkach - innych szpeciła; on wyglądał, jakby nadpobudliwy malarz, starający się uwiecznić jego piękno na obrazie, zachlapał go farbą. Patrząc na niego, miałam wrażenie, że zasnął. Miałam ogromną chęć, by uklęknąć przy nim, pocałować w czoło, przeczesać palcami jedwabiste, rozrzucone wokół twarzy włosy i obudzić go, by zobaczyć, jak tworzy uśmiech tylko dla mnie.
Choć świadomość tego wciąż mnie przerażała, to widok jego zmasakrowanego ciała wywołał we mnie najwięcej emocji.
Wymęczona psychicznie usiadłam na poboczu i otarłam krew, która zaczęła mi się zbierać nad górną wargą. Raz i drugi, aż w końcu przestała lecieć. Nie sprawiło to jednak, że poczułam się lepiej. Wcale a wcale.

Nocni mieli niewiele czasu, ale postanowili podjąć się powierzonego im zadania. Kiedy usłyszeli nadjeżdżający ze wschodu samochód, słońce objawiało swoje bliskie nadejście różowo-złotą łuną gdzieś daleko za drzewami. Nie przejęli się tym jednak ani trochę, wiedząc doskonale, że na przeprowadzenie akcji nie potrzebują wiele czasu. Ich zadanie było banalnie proste, wiedzieli więc, że bez trudu zdążą wypełnić obowiązki i ukryć się przed śmiertelnymi promieniami.
Samochód, który mieli zaatakować, poruszał się szybko, ale to również nie stanowiło dla nich najmniejszego problemu. Jeden z nich z nadludzką prędkością znalazł się na środku szosy, sprawiając, że kierowca limuzyny musiał gwałtownie zahamować. Smród palonej gumy na ułamek sekundy wytrącił z równowagi cały oddział. Otrząsnęli się oni jednak wystarczająco szybko, by zaatakować zebranych w limuzynie Dziennych, nim ci w ogóle zdążyli zorientować się w sytuacji.
Walka była zaciekła, ale krótka. Rodzina Rady miała ze sobą tylko pięcioro strażników, których ich piętnastka rozgromiła w mgnieniu oka. Jeden z nich uderzył głową o najbliższe drzewo tak mocno, że pękła mu czaszka i zmarł, nim którykolwiek z jego współtowarzyszy zdążył zareagować. Pozostali podzielili jego okrutny los w równie okrutny sposób - tego spalono żywcem, tamtemu oderwano kończyny. Ich wrzaski bólu tylko podjudzały ich do czynienia tej masakry. Wyłączyli wszelkie hamulce, działali tak jak zwykle - w szale łaknienia, bez jakichkolwiek skrupułów.
Najżarliwiej z ofiar walczyła głowa rodziny - w końcu jednak zginął, a jego jelitami udekorowano świerk. Jego jedyny syn okazał się większym tchórzem, bo pozostawił walkę za sobą i zwiał do lasu. Dwójka Nocnych podążyła tuż za nim, pozostawiając pozostałym dwie szlochające kobiety do sprzątnięcia.
Jeden z Nocnych wysunął się z szeregu i rzucił zapałkę na rozlaną na szosie benzynę - skutkiem jej wycieku był uszkodzony bak auta. Pole bitwy zajęło się ogniem - od ciał poległych, przez broń, po rozrzucone dookoła gałęzie. Płomienie trawiły wszystko wokół szybko i sprawnie, rozświetlając mroczny las jeszcze bardziej, niż budzące się do życia słońce.
Kobiety uwięzione w płonącym samochodzie przestały krzyczeć, ale Nocni wciąż słyszeli ich przyśpieszone bicia serc. Z lekkim zaskoczeniem stwierdzili, że w środku jest więcej osób, niż początkowo kalkulowali. Wyraźnie słyszeli bicie trzeciego, nieco słabszego, serduszka.
Wbrew wszystkiemu i wszystkim, jeden z nich dopadł do auta w ostatniej chwili. Wyrwał drzwi od strony kierowcy i wyciągnął nieprzytomne kobiety na zewnątrz. Cisnął je na leśne runo, gdzie były względnie bezpieczne. Gdyby tutaj dopadły je płomienie, nie miałby żadnych wyrzutów sumienia. W końcu swoje wykonał.
Wtem z lasu wyłonił się ich szef. Przysłaniała go chmara dymu, oni jednak czuli na nim krew tego, który odważył się zwiać. Z pokorą ukłonili głowy, jak jeden mąż, bez żadnego rozkazu czy znaku, który kazałby im się pokłonić. Chcieli po prostu dać mu do zrozumienia, że wypełnili to, o co ich prosił. Bez żadnych skrupułów…

Daniel usiadł obok, prawdopodobnie wyczuwając we mnie jakąś zmianę. Oparłam głowę o jego ramię, ciężko wzdychając. Wiedziałam, że będę musiała o wszystkim im powiedzieć. O każdym morderstwie, o każdym powodzie…
A było ich całą masa. Dotykając jednak ciała Nocnego, czułam jedynie żal. Wiedziałam więc, że ten „pokaz” miał na celu zamanifestowanie swojego oburzenia moją zdradą. Tak jak wszystko od kilku miesięcy dotyczyło mnie, tak i tym razem nie było inaczej. Nocni tęsknili za mną równie mocno, co ja za nimi. Starali się za wszelką cenę zyskać moją uwagę. Całkowitą uwagę. Wiedziałam, że wciąż mają mi za złe to, że ich wystawiłam, ale jednocześnie doskonale rozumieją, a nawet szanują to, że czuję się rozdarta. Starali się pokazać, że nadal we mnie wierzą. Jednocześnie jednak informowali mnie, że jeśli nie zdecyduję się wystarczająco szybko, zginie więcej ludzi. I nie będzie żadnej łaski dla ciężarnych czy dzieci.
- Miałam rację - rzuciłam spokojniej, niż się spodziewałam. - Ktoś nimi przewodzi. Zebrali cały oddział. A wczorajszy atak na rezydencję Richarda miał tylko uśpić moją czujność. Wyczułabym, że są w pobliżu i wszystkich ostrzegła. A tak, zamroczona wyrzutami sumienia i rozpaczą, nawet nie zorientowałam się, że ci, którzy przeze mnie zginęli, byli tylko niewielkim odłamem całej armii.
- Więc co teraz? Rada jest zagrożona?
- Każdy jest zagrożony.
- Ale?
- Gdybym się do nich przyłączyła, ataki by ustały.
Daniel westchnął ciężko. Wyczułam, jak wszystkie jego mięśnie się napięły.
- Więc potroimy ochronę. Zabunkrujemy się. Polecimy na księżyc. Coś wymyślimy, księżniczko. - Uścisnął moją dłoń, ukazując tym gestem więcej desperacji niż powinien. - Ochronię cię. Tak, jak przysięgałem.
- Opowiedz im o tym, czego się dowiedziałam, okay? - poprosiłam, chcąc zmienić temat. - Ja czuję się zbyt zmęczona, by znów to robić.
- Czekaj tutaj. - Daniel wstał, po raz ostatni ściskając moją dłoń. - Będę za dziesięć minut.  Wtedy wrócimy do domu.
Nieco sennie pokiwałam głową. Patrzyłam, jak odchodzi, czując, że bez niego jest mi ciężej to wszystko przetrawić.
Przez chwilę przysłuchiwałam się rozmowom policjantów. Jeden narzekał, że ma ciarki, kiedy na to wszystko patrzy, inny wspomniał, że jego bardziej przeraża fakt braku ciała pierworodnego Knightów. Drgnęłam na wzmiankę o Colinie, ale starałam się za wszelką cenę odepchnąć przemyślenia na jego temat. Miałam dość kłopotów.
Naraz jednak zalała mnie fala potężnego bólu. Z wrażenia aż zabrakło mi tchu. Wstałam gwałtownie, rozglądając się wokół. Już się ściemniało, ale dzięki wzrokowi Nocnych wyraźnie widziałam po zmroku. Nie zwróciłam jednak uwagi na żadne niebezpieczeństwo, wszyscy byli cali i zdrowi.
Coś jednak podpowiadało mi, że nieopodal jest osoba, która pilnie potrzebuje mojego wsparcia.
Niewiele myśląc, ruszyłam w głąb lasu, kierując się ulotnym zapachem krwi, który równie dobrze mógł być tym dochodzącym z miejsca ataku. Nie miałam żadnych poszlak, a mimo to pchałam się w ciemny, chłodny i zbyt cichy las. Typowa Catherine Evans, jakby kto pytał.
Zatrzymałam się po jakimś czasie, wyczuwając wyraźną zmianę otoczenia. Powietrze zdawało się być gęstsze i pachnieć zbliżającym się niebezpieczeństwem.
Więc Catherine odwróciła się na pięcie i wróciła do Daniela. Jasne, chciałoby się
Nadepnęłam na jakąś gałązkę, samą siebie przyprawiając o palpitacje serca. Chciałam się uspokoić, wmawiałam sobie nawet, że jestem sobowtórem Iwanówny i nie przystoi mi się bać. Widziałam jednak dziś zbyt wiele, by nie czuć strachu, kiedy otaczał mnie las rodem z horroru.
Wtedy go zobaczyłam, a wszelki strach mnie opuścił. Rzuciłam się biegiem w jego kierunku, nie dbając o gałęzie i wystające korzenie. Tylko dzięki wampirycznemu zmysłowi orientacji wyszłam z tego maratonu bez najmniejszego szwanku.
Opadłam na kolana obok Colina i, nie tracąc czasu przycisnęłam, dwa palce do jego tętnicy. Moja krew buzowała tak głośno z podniecenia, że nie miałam pojęcia, czy słyszę moje tętno, czy może jednak jego.
Poczułam pod palcami zaschniętą posokę i zdusiłam krzyk bezradności. Ujęłam jego brodę i odwróciłam głowę w moją stronę. Tak jak się spodziewałam, zobaczyłam paskudne ugryzienie z prawej strony jego szyi.
Zacisnęłam powieki; spod rzęs wydostało się kilka zdradzieckich łez.
- Tak mi przykro - wyszeptałam, drżącą dłonią dotykając jego lodowatego, ubrudzonego mchem policzka. - Tak bardzo, bardzo mi przykro…

On sam chyba nie czuł się zbyt winny, bo gwałtownie otworzył swoje całkowicie czarne oczy i zacisnął dłonie na moim gardle.



***

Cześć Wam! :D 
To jest zdecydowanie najdłuższy rozdział w mojej karierze. Prawie trzynaście stron w Wordzie. A jakby tego było mało, podczas pisania piosenka z linku została powtórzona około sto razy. Podchodzi to pod jakiś rekord Guinessa? Czy może raczej uzależnienie? :>
Dziś żadnych więcej zażaleń. Notka odautorska będzie o dziwo krótsza od samego rozdziału c:
Jeszcze tylko chwila na reklamę: Na moim nowym blogu pojawił się pierwszy rozdział. Serdecznie zapraszam! c:
Pozdrawiam!

Klaudia99






2 komentarze:

  1. Świetny rozdział. Czekam na nn :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej ;3
    Wiesz, że się zachwycam, bo nadal Ci nawijam i nawijam na GG :D Rozdział wyszedł cudowny, a jeśli dodać do tego tę piosenkę (której słucham regularnie odkąd dostałam przedpremierowo ^^), to klimat taki, że ma się ciarki. W ogóle nie spodziewałam się czegoś takiego, tym bardziej, że początek był względnie niewinny, opierając się przede wszystkim na przemyśleniach, rozmowach z Catherine i uwagami Colina. Okej, chłopak się martwi i to faktycznie urocze, ale ta dziewczyna swobodnie mogłaby mu zrobić krzywdę, gdyby zechciała, więc spokojnie sobie poradzi.
    Nocni się grupują, a to niedobrze. Myślałam, że po ataku na balu już niczym bardziej nie zaskoczysz (oczywiście z rozdziału na rozdział, bo ja wiem, że koniec tej części, a później finał całości, jak nic rozwali system <3), a jednak to wyszło bardziej wstrząsająco niż poprzedni ataku. Były ofiary, zresztą tak jak podczas walk w Akademii, ale to…
    Opisy. Opisy, opisy i jeszcze raz opisy – a więc coś za co mnie chwalisz, chociaż sama wypisujesz cuda. To tak pobudza wyobraźnię, że aż mi zimno :D Ale to dobrze, tym bardziej, że nie każdy potrafi oddać coś takiego. Tam dzieje się tak wiele, że wcale nie dziwi mnie stan emocjonalny Cat. Niejeden załamałby się ostatecznie, nie wspominając o tym, by być w stanie dotykać szczątek, byleby tylko ustalić, co takiego i dlaczego miało miejsce. Catherine wymaga od siebie coraz więcej, a fakt, że znajduje w sobie dość siły, sam w sobie świadczy o tym, że jest niezwykła, choć nie tylko psychika się liczy. Ważne są decyzje, które podejmuje, chociaż zwrócenie się przeciwko Nocnym bez wątpienia sprawia jej ból.
    Biedna Alice. Wcześniej mnie irytowała, ale w tym rozdziale… Odkąd podziękowała Cat, zaczęłam ją lubić. Teraz mi jej szkoda, bo właśnie straciła męża i dziecko. Nie wpadłabym na to, że może być w ciąży, a tym bardziej że bezduszne potwory będą w stanie zlitować się nad kobietą, która jest w stanie błogosławionym. To w żadnym stopniu ich nie usprawiedliwia, ale… bez wątpienia daje do myślenia.
    Catherine bardzo się zmieniła, również fizycznie, bo przejawia coraz więcej zdolności. Już nawet stosowanie wpływu przychodzi jej z łatwością, co bez wątpienia martwi wszystkich wokół. Mogę tylko zgadywać dokąd to zmierza, ale prawda jest taka, że coraz bliżej jej do Dominique, choć wciąż trzyma się właściwej strony. Niemniej to, jak ona myśli o Nocnych… To smutne, piękne i na swój sposób przerażające.
    Na koniec wisienka na torcie (poza Danielem, aww…), a więc Colin, który… właśnie przeszedł na ciemną stronę mocy x.x Wspominałaś, że masz plan, ale nie sądziłam, że to coś takiego. Cudo! Teraz tylko czekać, co ten miłośnik Nocnych zacznie wyprawiać jako jeden z nich. Dlaczego mam wrażenie, że (skoro uciekł, a później we wspomnieniu pojawił się dowódca, który pachniał jego krwią) ten tchórz wybłagał tę przemianę i ocalenie życia…? No, ale nie uprzedzajmy faktów…
    Czekam na więcej! Do następnego C:

    Nessa.

    OdpowiedzUsuń