poniedziałek, 28 grudnia 2015

Rozdział 18



"Miejmy nadzieję, że Bóg wciąż może nam wybaczyć.
Nikt nie oddycha. Kto wpuścił Szatana? Coś jest w wodzie.
Jesteś zaniepokojona? W czym tkwi problem?
Ktoś, ktokolwiek, proszę. Błagam.
Jestem na kolanach. Mam kilkanaście niepewności.
Ale nie uważam, że powinnaś się o mnie martwić..."





Kiecka była paskudna. Kaszmirowa, z dekoltem w kształcie serca. Jedynym jej atutem był kolor - oczywiście czarny. I o ile na wieszaku nie prezentowała się tak źle, tak ja w niej tonęłam. Sportowy krój poszerzał mnie w biodrach, a marszczący się na brzuchu materiał sprawiał, że wyglądałam jak typowa Amerykanka, która nie wstydzi się swoich fałdek. 
Równie dobrze mogłam mieć na sobie wór pokutny. Wyglądałabym równie seksownie.
Dołączone do sukienki botki na koturnie sprawiały wrażenie zbyt wysokich. Bałam się wsunąć je na stopy. Nawet jeśli na balu nie straciłam zębów na szpilkach, tak w tym na pewno nie utrzymałabym równowagi. Za nic w świecie. Nie na śniegu i lodzie.
Mimo wszystko posłusznie ubrałam się w ofiarowane rzeczy. Według wskazówek Daniela nie przesadzałam z makijażem, a włosy upięłam. Zrezygnowałam z jakichkolwiek dodatków. Postawiłam tylko na subtelny, złoty krzyżyk, który dostałam od Mamy na piętnaste urodziny. Zapewniała mnie wtedy, że medalik ten przechodził w naszej rodzinie z matki na córkę od stuleci. Nie mogłam się z nią nie zgodzić, bo naszyjnik wyglądał na dość stary - złoto nieco zaśniedziało, a zapięcie zacinało się przy nieumiejętnym użytkowaniu.
Czy Dominique również go nosiła? - zastanawiałam się, gdy delikatny łańcuszek powoli rozgrzewał się na mojej szyi.
- Świetnie ci idzie - rzucił Daniel z tym typowym dla niego sarkastycznym uśmieszkiem, kiedy po raz kolejny okrążyłam pokój, chybocząc na niebotycznych obcasach.
- Odpieprz się.
Podczas gdy ja wyglądałam jak małolata w ciuchach matki, on prezentował się nienagannie. Białą koszulę miał wciągniętą w ciemne spodnie, a na wierzch narzucił tweedową marynarkę w granatowym kolorze. Na klapie marynarki, nad piersią, wyhaftowane było ogromne słońce - takie samo jak to, które widnieje w herbie Akademii. Obraz przystojnego, eleganckiego mężczyzny psuł  tylko papieros w jego ustach.
- Z tym świństwem to na dwór! - przypomniałam.
Kiedy wypalił, wrócił do środka i zamknął drzwi balkonowe. Przyjrzał mi się w milczeniu, zatrzymując wzrok o wiele za długo na moich jasnych włosach.
- Jak myślisz, po co to wszystko? - zapytał.
- Sukienka, oficjalny mundur strażnika... - Westchnęłam. - Jak dla mnie nie brzmi to za dobrze.
- No to witaj w klubie.
Jeszcze raz przejrzałam się w przeszklonych drzwiach szafy. Nadal wyglądałam jak zagubiona dziewczynka, próbująca udawać kogoś, kim nie jest.
Wdech. Wydech.
Wyszliśmy z pokoju w milczeniu. Na schodach kurczowo trzymałam się poręczy, by nie upaść. Daniel przyglądał się moim poczynaniom z drwiącym uśmieszkiem, ale wierzyłam, że w razie potrzeby nie pozwoliłby mi się połamać.
Na szczęście trwały już lekcje, więc korytarze świeciły pustkami. Dzięki Bogu. Może chociaż przez jeden dzień nie będę musiała wysłuchiwać tych żenujących plotek...
Marlene już czekała na nas w swoim gabinecie. Wyglądała olśniewająco w kobaltowej sukience i kozakach za kolano. Jednak nawet makijaż nie ukrył tego, że zbladła na mój widok. Starała się nad sobą panować, ale zdradzało ją drżenie rąk, kiedy podawała mi styropianowy kubek z moją dawką krwi.
- Catherine. - Uśmiechnęła się słabo. - Dobrze wyglądasz. A ty, Danielu... Pasuje ci mundur.
Shane zasalutował, by nieco rozluźnić atmosferę.
- Marlene... - zaczęłam cicho, ale dyrektorka mnie zlekceważyła.
- Jedziemy dziś na zebranie Rady - oznajmiła. - Wszyscy bardzo chcą cię poznać, Catherine.
Oboje z Danielem wpatrywaliśmy się w dyrektorkę osłupieni.
- Mówiłaś, że moją obecność należy zachować w tajemnicy! - wykrztusiłam.
Marlene się obruszyła.
- Przecież to Rada! Muszę im mówić o takich rzeczach.
- Ale...
- Nie bój się, złotko. - Spojrzenie Marlene zmiękło, gdy przeniosła je z powrotem na mnie. - To nic wielkiego. Zadadzą ci tylko kilka pytań. 
- Kim tak naprawdę jest Rada? - zapytałam. Wiedziałam tylko tyle, że to naprawdę grube ryby.
- Rada skupia najbardziej wpływowych Dziennych. Są to głównie inwestorzy. Przede wszystkim wykładają pieniądze na waszą edukację i asortyment zbrojeniowy dla strażników. Ich zadaniem jest też dbanie o to, by informacje o nas nie wyszły na światło dzienne. Są oni również głównymi kierownikami przeróżnych instytucji zwalczających Nocnych - zarówno Akademii, jak i przeróżnych biur ochrony.
Mówiłam - grube ryby.
- Czemu chcą mnie poznać?
- Bo jesteś wyjątkowa - powiedziała Marlene tonem, który sugerował, że to oczywiste. - Ważna dla społeczeństwa wampirów.
- I jednocześnie mogę przynieść na nas zagładę - przypomniałam szorstko.
Marlene westchnęła.
- Richard wszystko ci wyjaśni, obiecuję.
- Traktujesz mnie jak wynaturzenie, które można pokazywać ludziom! - zauważyłam wkurzona.
- Och, przestań, Cat - mruknęła Marlene, wrzucając kilka papierów z biurka do różowej teczki. - To Rada. Musiałam im o tobie powiedzieć.
- Bo odcięliby cię od kasy - prychnęłam. - Brak kasy to brak luksusów. Podczas gdy ja muszę okłamywać wszystkich wokół, ty jak gdyby nigdy nic opowiadasz o mnie jakimś pierwszym lepszym grubym rybom! Ktoś tu jest nie fair, Marlene.
- A ktoś niewdzięczny - odgryzła się dyrektorka. - Wstawiłam się za tobą, Catherine. Zaklinałam się, że w niczym nie przypominasz Dominique i tym razem uda nam się coś zyskać z klątwy Iwanowów. Próbowałam przekonać ich, że jesteś coś warta. Oni chcieli cię najzwyczajniej w świecie zabić.
Zmroziło mnie.
- Więc zabierasz mnie do osób, które chciały mnie zamordować z zimną krwią za coś, na co nie mam wpływu?!
Marlene z zażenowaniem potarła dłonią po nasadzie nosa.
- Cóż...
Parsknęłam gorzko, wyrzucając ramiona w górę.
- Po co będziesz trwoniła paliwo! Sama przebij mnie sztyletem i będzie po sprawie!
Milczący dotychczas Daniel, dotknął ostrzegawczo mojego ramienia.
- Wyluzuj nieco, księżniczko. I wypij swoją krew. Proszę.
Wzięłam trzy głębokie wdechy. Przysiadłam na oparciu skórzanej kanapy i w ciszy sączyłam swoją krew.
- Przepraszam, że o niczym ci nie powiedziałam - odezwała się w końcu Marlene. Usiadła obok mnie i oparła dłoń na moim kolanie. - Masz prawo wiedzieć o wszystkim. Chciałam cię jednak chronić i... - Westchnęła. - Ale nie jesteś już dzieckiem. Nie dostrzegałam tego, przepraszam. Obiecuję, że od teraz nie będę już niczego załatwiać za twoimi plecami.
- Jest mi już wystarczająco ciężko bez twoich podchodów, Marlene - wyszeptałam, a dyrektorka mnie przytuliła. W życiu jeszcze nie czułam, by ktoś tak silnie pachniał truskawkami.
- Wiem, ptaszyno. Wiem.
Zapadła drętwa cisza. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że Daniel gdzieś wyszedł, dając nam chwilę prywatności. Podejrzewałam jednak, że czai się gdzieś za drzwiami. Zawsze patrzył. Zawsze czuwał. Nigdy nie byłam sama.
- Jesteś pewna? - zapytała nagle Marlene, nadal cicho i spokojnie. Nie musiałam na nią patrzeć, by wiedzieć, że ma na myśli mój nowy kolor.
- Tak. Mam dość ukrywania się.
- Wtedy byłaś bezpieczniejsza - zauważyła.
Wyprostowałam się i spojrzałam dyrektorce w oczy. Widziałam w nich strach - sama jeszcze niedawno dostrzegałam ten błysk w lustrzanym odbiciu. Ostatnio jednak przestałam się bać. Nie przyszłości, mojego przeznaczenia - to nadal mnie przerażało. Za to nie bałam się już tego, kim się stawałam. Miałam dość ukrywania się, tych całych podchodów. Możliwe że godząc się z losem, poddawałam się. Ale nie dbałam o to. Już nie.
Ostatnie wydarzenia, informacje, przepowiednie - to wszystko w jakiś sposób mnie zmieniło. Zmieniło moje podejście do życia. Nadal uważałam, że sama zadbam o siebie najlepiej, ale chętniej wpuszczałam innych do swojego świata. Nim się spostrzegłam, moja zbroja pękła, a ja zaczęłam potrzebować czyjegoś ciepła. I właśnie wtedy, w najkrytyczniejszym momencie mojego życia, pojawił się Cole Turner. Sprawiał, że czułam się potrzebna, dostrzegana. Oczarował mnie słodkimi słówkami, komplementami, subtelnymi gestami. Naobiecywał - kto wie, może nawet mówił szczerze. Ale żaden związek nie jest w stanie przetrwać próby czasu i braku zaufania. Nie mówiłam mu o wszystkim, odsuwałam go od siebie. Ze strachu, bo tak kazała Marlene - powodów była cała masa. Poczuł się odrzucony i odszedł. To już taki typ faceta - będzie cię chwalił i rozpieszczał, ale sam potrzebował jeszcze więcej uwagi. Czy go kochałam? Nie wiedziałam, może. Pojawił się w momencie, gdy ogólnie wiedziałam mało rzeczy. Może gdybyśmy spróbowali raz jeszcze, na spokojnie... Kto wie. Na razie jednak chciałam zachować się całkowicie egoistycznie i zacząć dbać tylko o siebie.
- Trudno, Marlene - odparłam. - Jeśli mają mnie odnaleźć, to i tak odnajdą. Tego nie da się obejść.
- Zrobimy wszystko co w naszej mocy, by tego uniknąć - obiecała dyrektorka, zaciskając mocniej dłoń na moim kolanie.
Tylko skinęłam głową.
Jeszcze chwilę pomilczałyśmy, lecz wkrótce Marlene wstała i naciągnęła na siebie ciemny płaszcz. Jak na zawołanie w gabinecie pojawił się Daniel z moją kurtką. Nałożyłam ją, ciesząc się, że chociaż przez chwilę nikt nie będzie musiał mnie oglądać w tej kiecce. Wyszliśmy na korytarz, wciąż w ciszy. Przed Akademią czekała już na nas znajoma, czarna limuzyna. Zamarłam na jej widok. Przyciemniane szyby, ciasna przestrzeń - nie lubiłam tego auta, choć jechałam nim zaledwie raz. Mimo to wsiadłam do środka przy pomocy Johna, który równie dobrze co Daniel prezentował się w mundurze.
W środku pachniało skórzaną tapicerką; niemal natychmiast zemdliło mnie od tego zapachu. Przeczuwałam, że to będzie naprawdę ciężka podróż.
- Gdzie jedziemy?
Marlene nie dała się podejść. Uśmiechnęła się i rzuciła tylko:
- Za dwie godziny będziemy na miejscu.


Podróż nie była aż taką męczarnią, ale nie żałowałam też, że za często nie opuszczam Akademii. Odzwyczaiłam się od jazdy autem. Podskakiwałam na każdym wyboju, mdliło mnie od zapachu spalin. Wszechobecne milczenie również nie pomogło mi przebyć tej podróży w milszej atmosferze. Każdy rozmyślał nad swoimi sprawami, psychicznie przygotowywał się do spotkania z Radą. Tylko mnie serce waliło tak mocno, mnie pociły się dłonie. Podczas gdy John, Marlene i Daniel byli wyciszeni i spokojni, ja drżałam na myśl, że mam się spotkać z osobami, które głosowały za moją śmiercią.
Od nadmiaru emocji dostałam migreny. Połknęłam pół opakowania ibuprofenu, ale bez skutku. Wszyscy spoglądali na mnie zaniepokojeni, ale nic nie mogli zrobić.
Kiedy limuzyna w końcu się zatrzymała, z ulgą wysiadłam na zewnątrz. Mróz szczypał mnie w policzki, a wszechobecny śnieg tylko pogłębił moją nadwrażliwość na otocznie i bodźce. Zacisnęłam powieki, modląc się w duchu, by ból minął. To była zbyt ważna chwila, by migrena mi w niej przeszkadzała.
- Księżniczko...?
Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam do przodu. Chodnik był obsypany solą i odśnieżony, ale mimo to poruszałam się ostrożnie. W tych butach musiałam uważać na każdą niedogodność podłoża.
Byłam nieco zawiedziona miejscem, w którym się znaleźliśmy. Spodziewałam się pałacu, nawet zamku, może jakiegoś klasycystycznego dworku - wiadomo, pełen luksus. No bo to w końcu Rada. A znajdowaliśmy się przed starą, rozpadającą się chatką. Wokół nie było nic - szczere pole. Nie wiem, jak miało nam to pomóc. Gdyby tutaj nas zaatakowali Nocni, nie byłoby mowy o tym, by ktoś nam pomógł. Mogliśmy zginąć w tej głuszy, pozostawieni sami sobie.
Aż się wzdrygnęłam na tę myśl.
Marlene wyprzedziła mnie i otworzyła drzwi zamaszystym ruchem. Kiedy wchodziłam do środka zaraz za nią, Daniel mocno ścisnął moją dłoń. Tylko na chwilę - tak by nikt nie zauważył.
Ale ja zauważyłam. I byłam mu za to bardzo wdzięczna. Tym prostym, zwykłym gestem dodał mi otuchy. Spotkanie z Radą nie wydawało mi się już takim strasznym przeżyciem.
Chatka przywitała nas przyjemnym ciepłem. Moje wrażenie o budynku natychmiast uległo zmianie. Tak dawno nie byłam w domu z prawdziwego zdarzenia - takim z kuchnią, salonem z kominkiem i maciupką łazienką - że zapomniałam, jak przyjemnie może w nim być. Oczywiście w Akademii znajdowały się wszystkie te pomieszczenia. Były jednak przeogromne, pozapychane obrazami, posągami na monumentach, kwiatami w glinianych donicach, staromodnymi świecznikami na wysokich nóżkach. Mimo wszystko pomieszczenia te były... puste. Puste, zimne. Zupełnie ,,niedomowe".
Tutaj korytarz wyglądał jak korytarz. Nie straszyły żadne figurki, portrety. Za to znajdował się tu wieszak na kurtki, szafka na buty, przeuroczy chodniczek z napisem: ,,Dom, słodki dom". Wszystko wyglądało tak, jak w moich fantazjach o miłym, rodzinnym domku z bajek.
Dla mnie dom jednak już na zawsze miał pozostać najkoszmarniejszym miejscem. A w szczególności kuchnia, którą i tym razem ominęłam szerokim łukiem.
Zdjęliśmy płaszcze i ruszyliśmy w głąb domu. Im dalej, tym mniej przytulnie wyglądał. A pokój, w którym zastaliśmy członków Rady, był prawie całkowicie pusty. Poza stołem, dziesięcioma krzesłami i czterema krzyżami powieszonymi zgodnie z czterema stronami świata, nie było tu niczego. Nawet okna.
Okay... Dziwne.
Członkowie Rady wcale nie sprawiali wrażenia mniej ekscentrycznych. Osiem osób ubranych w czarne, zapinane na guziki szaty, trzymało się za dłonie i modliło z takim namaszczeniem, że zaczęłam żałować, że nie rozumiem języka, którym się posługują. Patrząc na ich blade, skupione twarze czułam jednocześnie podziw, ale i respekt.
Modlitwa została przerwana po naszym wejściu. Żołądek zawiązał mi się w supeł i podjechał do gardła, gdy osiem bladych twarzy odwróciło się w moją stronę, mrużąc oczy. Radni jak na zawołanie pociągnęli nosami - poczułam się jak sarna, która znalazła się zbyt blisko wilczej watahy. Zapach, który poczuli, chyba im się nie spodobał, bo zmrużyli oczy jeszcze bardziej. Gdybym miała wyjaśnić, jak czuje się jeleń w blasku reflektorów szybko zbliżającego się auta, powiedziałabym, że pewnie tak, jak ja teraz.
- Marlene Moon. - Głos jedynego stojącego  (mężczyzna, lekko siwiejący, bystre, brązowe oczy) rozniósł się echem w pustym pomieszczeniu o białych ścianach. - I nasza piękna Katerina Wiktorija Iwanow.
Marlene posłusznie skłoniła głowę na dźwięk swojego nazwiska. Ja musiałam jednak się sprzeciwić. Nawet komuś tak ważnemu jak szef  Rady Dziennych Wampirów.
- Nazywam się Catherine Evans, proszę pana.
Prawy kącik jego ust uniósł się nieznacznym uśmiechu.
- Ach tak, oczywiście. Jak sobie życzysz, milady.
To ,,milady" też mi się nie podobało, ale postanowiłam nie nadwyrężać uprzejmości pana domu. Bo coś w jego ubiorze, postawie i sposobie, w jaki spoglądali na niego pozostali, mówiło mi, że to on przewodzi Radzie.
Mężczyzna wskazał dłonią na dwa pozostałe miejsca przy stole.
- Marlene. Milady. Proszę, zajmijcie krzesła.
Na drżących nogach podeszłam do stołu i usiadłam na najbardziej miękkim krześle, na jakim kiedykolwiek siedziałam. Daniel i John usunęli się w cień pokoju, by całą swoją uwagę skupić na mnie, ale nie przeszkadzać Radzie w obradach. Słyszałam, że po domu kręcą się już tacy jak oni. Może jednak nie groziła nam śmierć na pustkowiu.
- Dobrze - oznajmił szef Rady, również siadając. - Rozpoczynam więc tysiąc sześćset pięćdziesiąte posiedzenie Rady, tym razem zwołanego na specjalną prośbę pani Marlene Moon, dyrektorki Akademii imienia świętej Dominique Iwanow. - Spojrzał na drobną wampirzycę z laptopem, która nagle pojawiła się w pomieszczeniu. Dziewczyna przycupnęła w kącie i skinęła mu głową, gdy powiedział: - Notuj wszystko, Eleno.
Stukot klawiatury był przez chwilę jedyny dźwiękiem w pokoju.
- Dobrze więc - odezwał się szef Rady. - Ktoś ma jakieś pytanie do milady Catherine?
Nikt się nie zgłosił. Momentalnie moja dłoń poszybowała w górę.
Szef Rady skinął głową, udzielając mi głosu.
- Tak, milady?
- Podstawowe pytanie: Dlaczego?
- Co ,,dlaczego", milady? - zdziwił się.
- Dlaczego mnie nie zabijecie, dlaczego jestem dla was ważna? - wyliczałam na wdechu. - Dlaczego?
Szef Rady - Richard, tak go nazwała Marlene - przestał sprawiać wrażenie tak pewnego siebie. Po raz pierwszy od naszego pojawienia się w salonie, spuścił wzrok na swoje przesuszone od mrozu dłonie.
- Cóż... - mruknął, gdy cisza zaczęła mnie przytłaczać. - Tego jeszcze nie wiemy. Marlene się za tobą wstawiła. My chcieliśmy... Pozbyć się zagrożenia.
- Właśnie - podłapałam. - Jestem zagrożeniem. Zabijcie mnie i będzie po sprawie.
Richard się spiął.
- Wolałbym najpierw ustalić, jakie cechy Dominique już przejawiasz. Więc, jeśli pozwolisz, milady, wolałbym wrócić do tej rozmowy po zadaniu ci kilka najpotrzebniejszych pytań.
Tylko westchnęłam, dając mu tym samym wolną rękę.
W tym samym momencie młodo wyglądająca kobieta o burzy rudych loków uniosła smukłą dłoń.
- Ja mam pytanie - obwieściła.
- Słuchamy, Alice.
- Jak to możliwe - Rudowłosa zwróciła swoją upudrowaną twarz w moją stronę - że jesteś tak bardzo do niej podobna? Bez urazy, dziecko, ale twój blond nie wygląda na naturalny.
Wyraźnie podkreśliła rzeczownik. Wiedziałam, że przyjaciółkami to my nie zostaniemy.
- Bo nie są naturalne - oznajmiłam spokojnie. - Ale jako dziecko byłam blondynką. Potem zaczęłam się farbować.
- A oczy? - naciskała Alice. - To nie soczewki?
- Nie.
- Zero operacji plastycznych, botoksu?
Żeby nie rzucić jej się do gardła - a miałam ochotę, oj miałam! - zacisnęłam palce na blacie okrągłego stołu.
- Z całym szacunkiem - prawie cedziłam - ale czy ktokolwiek myślący dobrowolnie zsyłałby na siebie klątwę Dominique?
- No nie - przyznała Alice. - Ale może...
- Dość - przerwał Richard. - Catherine ma dopiero szesnaście lat. Ja również nie wierzę w jakiekolwiek operacje plastyczne. Inne pytania.
- Co z krwią? - zapytał jakiś mężczyzna. Miał gęstą brodę, która czyniła go dużo poważniejszym.
- Może pan być spokojny o swoją - zapewniłam, lekko się uśmiechając.
- Dlaczego?
- Szczerze? - zapytałam, a oburzony brodacz pokiwał głową. - Daje od pana królikiem.
Kilka osób prychnęło pod nosem na to stwierdzenie.
- Czyli nie pijasz zwierzęcej krwi? - zapytała Alice.
- Nie. Mój organizm przestał ją tolerować jakiś czas temu.
- Teraz ja wyznaczam Catherine dawki żywieniowe - wtrąciła Marlene. - Co rano otrzymuje trzy czwarte kubka ludzkiej krwi. Nie mogłam ryzykować, by się głodziła, lub, co gorsza, wypijała jej za dużo. Staram się w ten sposób odwlekać nieuniknione.
- Ale czy ciągnie cię do naszej krwi, milady? - zapytał Richard, jedyny, który wciąż mnie tytułował.
- Nie. Jeszcze nie.
- W sprawie zdolności - wtrąciła najstarsza z grona kobieta, która oprócz czarnej szaty, miała na szyi zawiązaną apaszkę w kwiaty. - Jakie przejawiasz?
- Widzę przeszłość - odparłam. - Tak było przynajmniej wtedy, gdy dotykałam dziennika Dominique.
- Widziałaś ją? - zapytała zaskoczona Alice.
- Oczywiście. Wystarczy, że dotknę jakiegoś przedmiotu i... Doznaję czegoś na kształt wizji. To zwykle trwa bardzo krótko, jest to niezbyt szczegółowy obraz, coś jak błysk niepełnej fotografii.
- Interesujące - wymruczał brodacz. - Coś poza tym?
Milczałam. Czy było coś jeszcze? Nie wiedziałam nawet, ile umiejętności Dominique posiadała.
- Perswazja - odezwał się głos za moimi plecami. - Catherine posiada nader rozwiniętą perswazję.
Zszokowana spojrzałam na Daniela.
- Czym się charakteryzuje ta umiejętność? - drążyła Alice.
- Wystarczy kontakt wzrokowy - tłumaczył Daniel, podchodząc bliżej; stał już za moim krzesłem. - Myślę, że to się wiąże z nietypową barwą jej oczu.
A więc Cole, ta laska na historii, której kazałam się przesiąść... To też była moc. Perswazja... Ładne słowo. Ale czy ta moc jest dobra? Nieumiejętnie używana...
O Boże.
- To mogłabyś udowodnić, prawda? - zapytała Alice.
Wstałam bez ostrzeżenia. Daniel zacisnął dłoń na moim ramieniu, ale strąciłam ją, kierując się w stronę rudowłosej wampirzycy,
Pochyliłam się nad nią, opierając dłonie po obydwu stronach jej ciała. Ktoś krzyknął, żebym się kontrolowała. Dla mnie jednak miało znaczenie tylko nawiązanie z rudowłosą kontaktu wzrokowego. A choć ta przez chwilę się szarpała, w końcu uległa i spojrzała prosto w moje fioletowe oczy.
- Podoba mi się twój naszyjnik - wyszeptałam, a jej źrenice rozszerzyły się lekko. - Chcę go.
- Jasne - odparła nieco mechanicznie. - Już ci go...
Urwała, zaciskając dłonie na medaliku z rubinowym słońcem. Kiedy przerwałam kontakt wzrokowy, utraciłam nad nią kontrolę. Nadal nieco otępiała, przyglądała mi się, ale nic już nie kazało jej wykonywać moich poleceń.
- Niesamowite - wykrztusiła, kiedy wróciłam na swoje miejsce.
- Milady...
Oparłam czoło o blat stołu, łapczywie chwytając powietrze. Jednak zabawy magią podczas migreny to nic przyjemnego.
- Przepraszam. To... - Wyprostowałam się i zamrugałam. - Wymagające.
- Oczywiście. - Richard szybko skinął głową. - Powiedz, kiedy wrócisz do siebie.
- Możemy kontynuować - zapewniłam, choć nadal nieco kręciło mi się w głowie.
- Ktoś ma jeszcze jakieś pytanie? - odezwał się Richard. Rozejrzał się po swoich towarzyszach. - Nikt?
Cisza.
Richard z powrotem przeniósł wzrok na mnie. Przyglądał mi się i przyglądał, aż w końcu poczułam się niekomfortowo. Wtedy też się odezwał.
- Jesteś ważna, milady - oznajmił. - Nie pytaj dlaczego. Tak po prostu jest. Należysz do naszego gatunku. Musimy cię chronić, a nie karać za coś, na co nie masz wpływu. Będziemy ci pomagać tak długo, dopóki będziesz trzymała naszą stronę.
- Zawsze - wtrąciłam. - Zawsze będę po waszej stronie.
Richard pozwolił sobie na delikatny uśmiech.
- Na razie muszą nam wystarczyć twoje zapewnienia, milady. A potem...
Niedokończone zdanie zawisło między nami, sprawiając, że co niektórzy skrzywili się jednoznacznie.
,,Potem" określało bliższą lub dalszą przyszłość. Każda z opcji pozostawała jednak równie niepewna i tajemnicza.
- W ten sposób kończymy więc tysiąc sześćset pięćdziesiąte posiedzenie Rady. Prosimy cywili o opuszczenie pomieszczenia.
Z ulgą wydostałam się z powrotem na mroźne powietrze. Miałam dość tych wszystkich pytań, spojrzeń...
- Świetnie się spisałaś, Catherine - zapewniła Marlene, obejmując mnie ramieniem i prowadząc w stronę auta. - Co powiesz na jakiś lunch?
- Fast food - wykrzyknęłam. - Jezu, Marlene, nawet nie wiesz, jak tęsknię za burgerami!
Dyrektorka skrzywiła się nieznacznie. Przywykła już do krewetek i pieczeni podawanych w Akademii. KFC było poniżej jej standardów.
Ale zgodziła się ze względu na mnie.
Och, pyszny, tłusty hamburgerze, nadchodzę!


Po powrocie do Akademii sprawiłam sobie długą, relaksującą kąpiel. Do pokoju wróciłam w zwykłych, spodniach i koszulce. Nigdy więcej sukienek.
Daniel też nie wyglądał na zadowolonego z dzisiejszej eskapady. W zwykłych dżinsach i bluzie leżał na kanapie i bawił się guzikami na pilocie, szukając czegoś sensownego do oglądania. Poprzestał jednak na kanale z wiadomościami - czyli tym, czego ja nienawidziłam, a on dałby się poćwiartować za możliwość zagłębienia się w świat polityki. Ja nie wiedziałam, gdzie ten chłopak się chował, ale na pewno nie wśród rówieśników. Który nastolatek w jego wieku jest tak zapalony do oglądania wiadomości?
Korzystając z mojego cudownego, prywatnego ekspresu na kapsułki zaparzyłam sobie podwójną latte waniliową. Może i kawa nie zapewniała wampirom takiego kopa jak krew, ale bosko smakowała. No kurde, kto przy zdrowych zmysłach zrezygnowałby z kawy?
Położyłam się na łóżku na brzuchu i próbowałam przeanalizować ostatni temat z historii. Zaczął się już drugi semestr, a ja przecież nie zdam do następnej klasy za ładne oczy! Chociaż, gdybym tak użyła perswazji...
Jakiś czas później potarłam dłonią po twarzy, wykończona i śpiąca. Odrzuciłam podręcznik na biurko w momencie, gdy do sypialni wparowała Lydia. Pojawiła się tu bez pukania, a na dodatek kruszyła na podłogę cebulowymi chrupkami. Jakby tego było mało, za nią człapał Cole.
- Jesteście już! - zapiszczała Lydia, wskakując na łóżko obok mnie. - No, dalej. Jak było? Nie mogłam wysiedzieć na lekcjach! Wszyscy gadali tylko o was! Nikt nigdy nie opuszcza Akademii przed ukończeniem edukacji! Gdzie byliście? Po co?
Kolejne pytania opuszczały jej usta z prędkością pocisków. Zacisnęłam dłonie na ramionach dziewczyny, upewniając się, że zaraz nie odleci.
- Ograniczaj cukry, Kiełku. Nosi cię po nich.
- No, dalej - poganiała mnie, z ustami pełnymi chrupek. - Co, gdzie, jak, po co?
Z westchnieniem opadłam na poduszki.
- Byliśmy z kontrolną wizytą u Rady.
Cole, który na swoje szczęście siedział daleko ode mnie na kanapie, gwizdnął przeciągle.
- Jacy oni są?
Mówiłam, patrząc na fluorescencyjne gwiazdki zawieszone na materiale baldachimu.
- Nadziani. Próżni. Typowe grube ryby.
- Ich szef był dla ciebie miły - zauważył Daniel.
- Ta, i mówił do mnie ,,milady" - mruknęłam kwaśno.
- Czad! - rzuciła rozochocona Lydia.
- Zaje...
- Księżniczko - upomniał mnie Shane.
Westchnęłam.
- Nie było aż tak źle, zważywszy na to, że przed tym spotkaniem spekulowali nad zabiciem mnie.
Lydia aż się zakrztusiła.
- Serio? Cz... Nie, to by nie było czadowe.
Parsknęłam.
- No, średnio.
- Pewnie nie chcecie mi powiedzieć, dlaczego Rada chciała poznać Cat - odezwał się nagle Cole, a ja poważnie zaczęłam rozmyślać nad tym, czy nie powinnam go stąd wyrzucić.
- Nie.
- I nie powinieneś nikomu przekazywać niczego, co tu usłyszysz - dodał Daniel.
- Macie mnie za debila? - zapytał obrażony. - Przecież wiem, że z Catherine wiąże się coś zbyt ważnego, by rozgłaszać to całemu światu. No, skoro mnie nie mogła nic powiedzieć...
Uniosłam dłoń.
- Ja mam cię za debila.
Poczułam na sobie karcące spojrzenie Daniela. Cole tylko głośno westchnął.
Wkrótce chłopcy zagłębili się w wiadomościach, podczas gdy ja wymieniałam się z Lydią dzisiejszymi doświadczeniami. Opowiedziałam jej o wrednej Alice i pani w paskudnym szalu, o brodaczu i Richardzie. Nie wspominałam tylko o wypadzie do KFC, bo pewnie obraziłaby się na mnie za to, że nic jej nie przywiozłam.
- Nigdy ich nie wybierzesz, prawda? - zapytała nagle.
Spojrzałam na nią zaskoczona.
- Nigdy. Jak możesz w ogóle o to pytać, Kiełku?
Wampirzyca wzruszyła ramionami.
- Jesteś moją jedyną bratnią duszą - wyszeptała. - Nie chcę cię stracić.
Powiedzieć, że się rozczuliłam, to niedopowiedzenie.
- Och, Lyd...
Przytuliłam ją tak mocno, że wyczułam  kości pod jej solidną warstwą tłuszczyku.
- Jeśli kiedykolwiek będę musiała wybierać, zawsze padnie na was - wyszeptałam w jej włosy. - Obiecuję.
- Widzę, że masz dobry humor do zawierania rozejmów - zauważył Daniel, więc puściłam Lydię, by przenieść na niego zaciekawione spojrzenie. - Panienko Thompson, nie chce mi panienka potowarzyszyć... gdzieś?
Wbiłam w Shane'a przerażone spojrzenie.
- Daniel, nie.
- Lyd? - ponaglał moją przyjaciółkę Shane. - Chodź. Ktoś gdzieś na nas czeka.
Wampirzyca uścisnęła moją dłoń na odchodnym. Daniel uniósł kciuk w górę, wychodząc. Ja pożegnałam go palcem znajdującym się dwa miejsca dalej.
Bez nich zrobiło się bardzo cicho. Panienka z telewizora zapowiadała zbliżającą się śnieżycę. A my milczeliśmy.
- Dobra - odezwał się w końcu Cole. - Co chcesz usłyszeć, Cat? Że nawaliłem? Że mnie poniosło? Że byłem zazdrosny? Łączy was więź, której nie rozumiem. Jesteście bliżej, niż nam kiedykolwiek będzie dane. Nie wiem, co się dzieje, dlaczego potrzebujesz ochroniarza, dlaczego Rada cię wzywa. Nie wiem niczego. Więc nie oczekuj, że będę cię przepraszał za swoją niewiedzę. Bo jeśli ktoś tu zawinił, to na pewno nie ja.
- Nigdy nie chciałam twoich przeprosin. Wiem, że ja zawiniłam. Przynajmniej w tej kwestii. Reszta... Reszta była naszą wspólną winą.
- Jaka reszta, Cat? - wykrzyknął. - Czy ty się słyszysz? Spieprzyłaś, ale próbujesz na siłę doszukiwać się jeszcze innego winnego! To chore, nie sądzisz?
- A kto naobiecywał nie wiadomo czego? - warknęłam. - Kto miał się zmienić? Pokochać mnie?
Cole parsknął gorzko.
- No jasne, jeszcze mi wmawiaj, że cię nie kochałem!
- Ty nie potrafisz darzyć uczuciem - mruknęłam. - I ja też nie. To... - Wykonałam nic nie znaczący ruch dłonią, mający ukazać to, co nas łączyło. - To było chore. Nie ja.
Cole wstał gwałtownie, zaczął krążyć po pokoju. Sięgnął nawet po paczkę pozostawionych tu przez Daniela papierosów, ale w końcu nie odpalił żadnego z nich.
- Chciałem się zmienić - przypomniał. - Ale to nie miało działać jednostronnie.
- Nie przeczę. Ale musisz przyznać, że to i tak nie wyszło.
- Bo się  nie przykładałaś.
Teraz ja wstałam. Podeszłam do niego szybko, zbyt szybko. W ułamku sekundy znalazłam się kilka centymetrów przed nim. Gdyby nie targały mną tak gwałtowne emocje, może i bym się tym przejęła.
- Nie powiedziałam ci prawdy. To wiem, za to mogę odpowiadać. Ale nie zarzucaj mi braku zaangażowania!
Cole westchnął, pocierając dłonią po karku.
- Oboje spieprzyliśmy - przyznał w końcu.
- Za bardzo się pospieszyliśmy.
- Może moglibyśmy... - zaczął z nadzieją.
Krzyknęłam. Nie w ramach sprzeciwu. Jego słowa nie zdążyły do mnie dotrzeć. Wyprzedziła je fala bólu, która pojawiła się gdzieś w sercu, a następnie przemieściła się do pozostałych organów, paraliżując mnie.
Zgięłam się w pół, gdy ból powrócił. Paliło, piekło, szczypało. Zaparło mi dech, niewidzialna rękawica uderzała raz po raz w moją pierś, pozbawiając mnie tchu. Jeden, dwa. Umarłam. Udusiłam się.
Wtedy nagle ból zniknął, a ja łapczywie nabrałam w płuca tlenu. Upadłam na kolana, chyba krzyczałam. Nic już nie było pewne. Ja, podłoga. Wszystko wirowało, rosło i malało, aby następnie powrócić do normalności, torturować mnie i zniknąć.
Między jedna falą bólu a drugą wydostałam się na korytarz. Biegłam - sama nie wiedziałam dokąd. Ktoś mnie nawoływał, podążał za mną. Potknęłam się na schodach; resztę drogi pokonałam turlając się w dół. Nie czułam bólu. A przynajmniej nie większy, niż ten w piersi. Nic nie było w stanie sprawić, bym cierpiała mocniej. Jeden, dwa...
Wrzask, a następnie cisza, bo zabrakło mi powietrza w płucach. Ktoś do mnie podbiegł. Rozpoznałam Marlene. Nie, nie ona. Potrzebuję...
Pojawił się. Przybiegł. Dostrzegłam autentyczne przerażenie w jego oczach w kolorze onyksu. Jego usta ułożyły się w znajomej obeldze. Tak bardzo chciałabym usłyszeć, jak jego drżący głos mnie nawołuje. Może mógłby...
Ból minął. Dźwięki powróciły. Wszyscy krzyczeli, chcąc wiedzieć, co się dzieje. Nim zalała mnie kolejna fala bólu, zdołałam wykrztusić:
- Nadchodzą...


****


Tak, tak, tak, tak, tak! Fanfary, muzyka! Oklaski!
Wyprzedzam Wasze pytania: NOCNI. Nocninocninocni!
Kolejny (ostatni) rozdział w Sylwestra! 
Trzymajcie się!

Wasza Klaudia99



4 komentarze:

  1. Nadchodzą Nocni.
    No mogłaś nie zdradzać. Skapnęłabym się.
    Rozdział cudowny :*
    Uwielbiam Catherine i Daniela.
    No nie nic dodać, nic ująć.
    Mam nadzieję, że jeszcze popiszemy. Znalazłam osobę, która lb TVD i TW i tych co praktycznie ja. Trzeba się dowiedzieć o sb więcej kochana.
    AAA..
    Zboczylam z tematu.
    Ugh.
    Czekam na next ♡

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nadchodzą, nadchodzą :p Zapomniałam, że z Cb taki Sherlock, nic się przed Tb nie ukryje! :D
      Oczywiście, że jeszcze popiszemy! Jak znajdziesz tylko chwilę, daj znać ;) I nadrób sezony, żebym przypadkiem nie zdradziła Ci czegoś więcej, niż powinnam ;))
      Buziaki! :*

      Klaudia99

      Usuń
  2. Komentuję dopiero teraz, ale chciałam na spokojnie usiąść i z pełnym zaangażowaniem przeczytać całość, dokładnie tak, jak być powinno - w końcu to zakończenie tej części, więc wymaga skupienia :D
    Byłam ciekawa, jak opiszesz spotkanie z Radą i przyznam, że bardzo mi się podobało. Uwielbiam szczegółowe opisy, a ten domek i postacie widziałam przed oczami bardzo wyraźnie, co samo w sobie jest plusem. Tak było zresztą już na początku tej historii, kiedy czytałam o przygotowaniach. Wspominałam Ci już zresztą, że uwielbiam przekomarzanki Cat i Daniela ^^ Niech go dziewczyna strofuje za te papierosy, może w końcu się oduczy.
    Sama Rada... No cóż, nic dziwnego, że Catherine była tak wściekła na Marlen, że ta nie uprzedziła jej o tym spotkaniu. Ech, typowa polityka - tak naprawdę nie ma znaczenia, czego chce bohaterka; istotne jest to, że może okazać się zagrożeniem. Przecież oni niejako właśnie uświadomili ją, iż to, że do tej pory nie postanowili o jej zabiciu, nic nie znaczy. W jej żyłach płynie krew Dominique i to wystarczy - czuć było ten niepokój, kiedy wypytywali o kolejne zdolności. No i ta perswazja...
    Wiesz, że jakimś cudem nawet nie zdenerwowałam się przy scenie z Cole'm? Jakoś się do niego przyzwyczajam, chociaż nadal mnie drażni. Z drugiej strony, chyba nawet żal mi się go zrobiło, bo wydawał się szczerze zraniony. No cóż, Cat słuszne zauważa, że się pośpieszyli - to było za szybko, a żadna stron nie przygotowała się na to, co miało nadejść.
    No i wisienka na torcie - zakończenie. Nocni... Jak ja na to czekałam! Cat bardzo... interesująco na nich reaguje. To jak dwie natury - ten mrok w niej przywołuje ich do istot, które w pewnym stopniu są jej bliskie. Genialne, a ja z niecierpliwością pędzę czytać ostatni rozdział tej części.
    Jedna uwaga: "Możliwe że godząc się losem, poddawałam się. Ale nie dbałam o to. Już nie." - godząc się z losem; "z" gdzieś Ci uciekło ;)
    Pozdrawiam,
    Nessa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nom oniemiałam na końcówce. Wpatruję się w kursor i do końca nie wiem co napisać. Pal licho, że cały rozdział mi się podobał, bo w nim chyba nie było nic co by mi nie przypasowało albo po prostu nie zwróciłam na to uwago, bo całość po prostu jest DOBRA. Jednak końcówka najmocniej we mnie uderzyła.
    Em, a takie pytanko, było to wcześniej, ale jakoś mi uciekło. Kim jest Sky? Bo dwa razy (chyba) powtarza się to imię, a ja nie mam bladego pojęcia kim jest ta osoba.
    A i coś jeszcze mi zaświtało! Ta cała rada. No bo oni twierdzą, że Cat jest ważna i będą ją chronić i bla bla bla... Czy za czasów Dominique ta rada już była? I to konkretnie ci sami? Bo jeśli tak, to właśnie może przez nic Dominique przeszła na ciemną stronę mocy? Chcieli wykorzystać ją dla własnych celów i skrzywdzili, wręcz niewybaczalnie? W sumie coś podobnego sugerowała Cat w swoich przemyśleniach, że coś popchnęło Dominique do stanięcia po stronie Nocnych i to z pewnością nie była żadna błahostka.
    Nom... tak sobie gdybam po prostu... no cóż, plus taki, że nie muszę czekać na wyjaśnienia co, dlaczego, kiedy, gdzie, z kim i w ogóle, bo to wszystko jest już napisane, wystarczy przeczytać. :D Och, szczęśliwa ja... ^^

    OdpowiedzUsuń