niedziela, 9 grudnia 2018

Rozdział 76




"Czyż to nie urocze być całkiem samemu?
Serce ze szkła, umysł z kamienia...
Rozerwij mnie na kawałki, zedrzyj skórę aż do kości
Och, cześć, witaj w domu"







Na kilka sekund po zakończeniu bloku informacyjnego w hotelu zawrzało. Podobnie jak w studiu lokalnych faktów zgromadzeni żwawo dyskutowali, próbując ustalić, co było przyczyną zamieszania. Zewsząd docierały do mnie przeróżne domniemania przez kolejne zdrady, na praniu mózgu kończąc. Ja sama jednak powstrzymywałam się od osądów. Wiedziałam, że dopóki nie dostanę potwierdzenia, że we wszystkich tych niepotrzebnych zbrodniach brał udział mój ukochany James, nie mam co się nakręcać. I choć zwlekanie ostatnim razem nie wyszło mi na dobre, w końcu Cole bez jakichkolwiek skrupułów wykorzystał mnie i moją naiwną wiarę w jego pozytywną przemianę, nic nie mogłam poradzić na to, że gdy w grę wchodzili mężczyźni, których darzyłam specjalnymi względami, o wiele łatwiej przymykało mi się oczy na pewne kwestie.
– Catherine, ty zos…
– Tak, Williamie, możesz jechać ze mną w jednym aucie – przerwałam mu, perfidnie zmieniając jego niecne plany. – Pokieruję cię.
Nocny w odpowiedzi jedynie wzniósł oczy do nieba. Jeszcze kilka tygodni temu próbowałby się ze mną kłócić. Z czasem jednak zrozumiał, że to do niczego by go nie doprowadziło, a co najwyżej przyczyniło się do niepotrzebnego spadku energii.
Wykorzystałam moment, w którym Will wydawał polecenia rozbieganym po hotelu wampirom, by udać się do gabinetu i zgarnąć mapę, na której dotychczas zaznaczałam miejsca zbrodni. Nie wiedziałam, czy najnowsza rzeź była w jakikolwiek sposób powiązana z ostatnimi atakami, ale na wszelki wypadek postanowiłam brać taką opcję pod uwagę. Skoro Alison dzięki współpracy z Cole’m wiedziała praktycznie o wszystkim, co działo się w moim życiu, musiała mieć też świadomość tego, że siedziałam jej na ogonie.
Choć nie przyznałabym się do tego głośno, czułam się wdzięczna za możliwość wyrwania się z hotelu – nawet jeśli w tak fatalnej sprawie. Cała ta grobowa atmosfera pomału zaczynała mnie przytłaczać. Najpierw Larissa i Dehlia, które ubzdurały sobie, że przemienienie mojej sypialni na kącik dla dziecka będzie dobrym pomysłem, potem pogrzeb Cole’a i ta dziwna, tak boleśnie znajoma nić porozumienia, która wywiązała się między mną a Danielem… Normalność, której jeszcze przed kilkoma miesiącami tak pragnęłam, teraz zwyczajnie mnie przerażała. Im więcej działo się w moim życiu, tym byłam szczęśliwsza. Co prawda czułabym się o wiele lepiej, gdybym nie przegrywała w każdej z tych rozgrywek, ale samo to, że mogłam bezkarnie rzucać się w wir kolejnych zadań i obowiązków było dla mnie swoistą nagrodą. Dzięki temu nie musiałam zamartwiać się przyszłością i moim nieuchronnie zbliżającym się końcem.
William w milczeniu zasiadł na miejscu kierowcy i odpalił samochód. Kiedy obróciłam głowę, by na niego spojrzeć, nawet nie mrugnął. Jedynie po sposobie, w jaki zaciskał szczęki, byłam w stanie wywnioskować, że jest zaniepokojony.
Kątem oka dostrzegłam, jak do drugiego z samochodów stojących na podjeździe pakuje się drugi oddział. Do nas dołączyła jeszcze Larissa, Mike i Kieran, którzy z równie grobowymi minami co William zajęli swoje miejsca na tylnej kanapie. Ukłucie, które poczułam z lewej strony klatki piersiowej, minęło równie szybko, co się pojawiło, jednak mętlik w głowie, który po sobie pozostawiło, nie opuścił mnie tak łatwo. Choć nie powinnam była dokładać sobie zmartwień, moją jedyną myślą w tamtej chwili było to, że miejsca Kierana i Mike’a, których właściwie nie znałam, powinny być okupowane przez Cole’a i James’a. I mimo iż ten drugi tak naprawdę nie miał jeszcze okazji towarzyszyć mi w jakiejkolwiek akcji, zapisał się już w mojej podświadomości jako nieodzowny element mojej rzeczywistości.
Straciłam już Cole’a, lada dzień miałam rozstać się również z Danielem. Tak to wszystko miało się skończyć? Miałam umrzeć w osamotnieniu, odcięta od wszystkich tych, których kiedykolwiek udało mi się pokochać?
Jak raz byłam wdzięczna za słabe, nocne oświetlenie w tej części miasta. Dzięki temu żaden z moich poddanych nie dostrzegł pojedynczej łzy, która spłynęła w dół mojego policzka.
Spojrzałam na mapę, próbując zlokalizować nasze położenie. Przesuwałam palcem po plątaninie większych i mniejszych ulic zamkniętych w wyrysowanym przeze mnie przed kilkoma dniami obszarze.
– Jest gdzieś blisko. – Przymknęłam powieki, próbując jeszcze mocniej skupić się na odczuciach napływających do mnie od Jamesa. – Myślałam, że będzie wściekły – wyszeptałam, mimowolnie przykładając dłoń do piersi. – Albo chociaż zły. Czyż nie tym właśnie jest żądza – palącym, oślepiającym gniewem?
Will obrócił głowę, spoglądając na mnie po raz pierwszy, odkąd wsiedliśmy do auta. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał mechanicznie; zupełnie jakby wiedział, co miałam na myśli, ale bał się jako pierwszy przerwać barierę taktownego milczenia.
– A co czujesz?
Zdumiona intensywnością kolejnego doznania aż westchnęłam. Mocniej docisnęłam dłoń do piersi, łudząc się, że to na swój sposób ulży mi w cierpieniu. William asekuracyjnie zwolnił, gotowy skręcić we wskazaną przeze mnie uliczkę.
– Żal. – Pokręciłam głową, nie dowierzając. Powiedziane na głos brzmiało jeszcze bardziej irracjonalnie. – Tak bezbrzeżny i gorzki, tak…
William nakrył swoją dłonią moją, ułożoną płasko na skórzanym obiciu fotela.
– Ludzki?
Nie odpowiedziałam. Wystarczyło, że i bez potwierdzenia czułam się winna zaistniałej sytuacji.
Okolica, w której się znaleźliśmy, diametralnie różniła się od Vegas, do którego przywykłam – hucznego i dobrze oświetlonego. Przepaść między tymi dwoma dzielnicami była diametralna. Pełne blichtru i blasku Vegas ustąpiło miejsca slumsom, w którym władzę zdawali się sprawować intelektualnie bliżsi zwierzętom niż ludziom. Ilość mrocznych, skrywających szemrane towarzystwa i ich jeszcze bardziej szemrane występki, uliczek zdumiewała. To miejsce było niczym przedpokój samego Piekła – groźne, skąpane w ciemności i pełne grzechów, które nie zasłużyły na przebaczenie.
– To tutaj – wyszeptałam, wskazując skinieniem na pobliskie zabudowanie. Gmach, mimo otoczenia złożonego z wielopiętrowych kamienic, zdawał się mimo wszystko górować.
– Jesteś pewna? – Larissa pochyliła się ku mnie.
Zamiast trwonić czas na odpowiedzi, po prostu wysiadłam z auta. Nie czekając, aż pozostali pójdą w moje ślady, ruszyłam w kierunku wejścia. Rozpoczęcie tego dnia było fatalne, nie wierzyłam, by jego zakończenie okazało się dla mnie bardziej łaskawe. Chciałam więc po prostu od razu stawić temu czoła.
Drzwi skrzypnęły okrutnie, gdy je popchnęłam. Odgłos ten był o tyle nieprzyjemny, że aż się wzdrygnęłam. Jak raz pożałowałam, że posiadam nadnaturalnie wyostrzony zmysł słuchu. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiejś tabliczki czy banneru; czegokolwiek, co podpowiedziałoby mi, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Na drzwiach nie znajdowało się jednak nic poza staromodną, nieco zardzewiałą kołatką.
William, tak jak to miał w zwyczaju, dogonił mnie i wyprzedził w progu. Oszczędziłam jednak nam obojgu kolejnej awantury, bo wiedziałam, że nie mamy na to czasu. Po blisko szesnastu latach, kiedy to musiałam troszczyć się o siebie sama, wciąż trudno było mi się przyzwyczaić do tego, że komuś mogło naprawdę zależeć na moim bezpieczeństwie.
Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, wyglądało jak recepcja. Minęliśmy rząd poblakłych, plastikowych krzesełek, które wiodły tuż do marmurowego kontuary, dodatkowo od góry odgrodzonego pękniętą, brudną szybą.
– Wszystko w porządku z dzieckiem? – zagadnęła szeptem idąca tuż za mną Larissa. – To tylko moje wyobrażenie, czy księżniczka jakby była dziś nieco mniej ruchliwa?
Do podobnych wniosków doszedł tego ranka Daniel. Ja sama byłam jednak zbyt zapracowana, by zwrócić na to większą uwagę. Wbrew pierwotnym obawom dość szybko udało mi się przyzwyczaić do obecności ciążowego brzucha. Dopóki nie musiałam się schylać, biegać czy ogólnie nadwyrężać, praktycznie zapomniałam, że go posiadałam. Słysząc pytanie Larissy mimowolnie jednak docisnęłam do niego dłoń. Dziecko poruszyło się w odpowiedzi na mój dotyk, ale był to nieco mniej intensywny kopniak niż zazwyczaj.
Albo po prostu Larissa zdążyła mi zrobić z mózgu wodę.
– Kto by się tym zamartwiał? – mruknęłam oschle, ignorując problem. – Mamy poważniejsze sprawy na głowie.
Larissa gwałtownie pokiwała głową, sprawiając tym samym, że kilka pokręconych kosmyków wysunęło się z jej niedbałego koka. Po raz ostatni na nią spojrzałam, pozwalając sobie nawet na lekki, pokrzepiający uśmiech, mający dać jej do zrozumienia, że nie mam je za złe tego nietaktownego pytania, po czym skupiłam się na otwierającym nasz szereg Williamie.
– Moglibyśmy się rozdzielić, ale…
– Czujecie? – wtrącił Kieran, lekko przechylając głowę. Wszyscy poszliśmy w jego ślady, głęboko zaciągając się zapachem starości, zgnilizny i… – Krew.
Spojrzeliśmy po sobie z Williamem, obmyślając strategię dalszego działania. Kiedy w grę wchodziły trupy, sprawy znacząco się komplikowały. Rozdzielenie się nie było jednak najlepszym pomysłem, tym bardziej, że wciąż nie wiedzieliśmy, z jakiego rodzajem zagrożenia mieliśmy do czynienia. Tylko w grupie mieliśmy szansę zwyciężyć.
Odetchnęłam bezgłośnie, po czym ruszyłam schodami za zdeterminowanym zakończyć to jak najszybciej Williamem. Dopiero na piętrze zorientowałam się, w jakim celu zbudowano ten budynek. Głos zamarł mi w krtani, kiedy spróbowałam poprosić Willa o to, by się zatrzymał. Widok dwóch równoległych rzędów białych drzwi przyprawił mnie o mdłości gorsze od tych, których doświadczałam na początku ciąży. Wystarczyło jedno przeczucie, by najgorsze koszmary, których kiedykolwiek wcześniej doświadczyłam, odżyły.
Byłam głupia, myśląc, że przez cały ten czas budynek, którego szukaliśmy, był zwykłym szpitalem. Nagle to wszystko stało się o wiele bardziej jasne, zupełnie jakby odkrycie przeznaczenia mijanych pomieszczeń odblokowało jakąś zapadkę w mojej podświadomości. Alison, przez wielu wprost określana jako osoba niespełna rozumu, na miejsce, w którym ostatecznie dopełni swojej zemsty, nie mogłaby wybrać niczego innego, jak szpital psychiatryczny.
Kto by pomyślał, że zdążę ugrzać miejsce w jednym z nich jeszcze przed śmiercią…
Korytarz, którym podążaliśmy, zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Z niepokojem spoglądałam na mijane drzwi – jedne szczelnie zamknięte, inne otwarte na oścież – czekając tylko, aż zza któryś z nich wyskoczy cała armia Odmieńców z uśmiechniętą Alison na czele. Chyba nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak paraliżującego uczucia strachu. Wszystkiemu winien był jednak koszmar, który nawiedził mnie, kiedy pozostawałam nieprzytomna po ugryzieniu Odmieńca. Według sennego scenariusza zamknięto mnie w jednym z operacyjnych pomieszczeń. Porzucono otępiałą, zakrwawioną i kompletnie odciętą od bliskich mi osób – w tym dziecka, które zamiast znajdować się w moim brzuchu, żałośnie szlochało za ścianą.
– Catherine? – Will złapał mnie za ramię i lekko mną potrząsnął. – Wyglądasz okropnie, zupełnie tak, jakbyś miała za chwilę zemdleć. Wszystko gra?
Na nogach jak z waty podeszłam do ściany. Jej chropowata i lekko wilgotna powierzchnia posłużyła mi za podporę w chwili, kiedy dolne kończyny bez ostrzeżenia odmówiły mi posłuszeństwa.
– Tak, ja po prostu… Nieco mi duszno – wymamrotałam, zaciskając powieki.
Larissa kucnęła naprzeciwko mnie i złapała mnie za ręce. W kilku krokach zaprezentowała, jak mam oddychać, by odzyskać kontrolę. Niechętnie zaczęłam ją naśladować, dzięki czemu poczułam się znacznie lepiej.
– Mam złe przeczucie – wyznała wampirzyca, nieco mocniej ściskając moje dłonie. – Wynośmy się stąd.
Posłałam błagalne spojrzenie w kierunku Williama, który zdawał się pękać pod naporem upartego wzroku Larissy. Nie mogłam dopuścić do tego, by się złamał. Zaszliśmy zbyt daleko, by teraz tak po prostu zawrócić.
– Chodzi o Jamesa – wyszeptałam, wierząc, że tyle wystarczy, by go przekonać.
– Nie możemy ryzykować twoim zdrowiem – westchnął, wykrzywiając wargi. – Catherine, zrozum, że…
Z sąsiadującego pomieszczenia dało się słyszeć jakiś szelest, a chwilę później coś ciężkiego zderzyło się z czymś metalowym. Dźwięk ten był o tyle gwałtowny, że momentalnie odwrócił naszą uwagę od źródła pozornie nieistotnego problemu i zmusił do działania. Niewiele myśląc całą ekipą ruszyliśmy więc w tamtym kierunku. William tylko raz obejrzał się przez ramię, sprawdzając, jak sobie radzę. Na szczęście atak paniki, którego doświadczyłam, już minął, a ja mogłam dalej robić dobrą minę do złej gry.
Moja wola walki opuściła mnie jednak w chwili, w której przekroczyłam próg podejrzanego pokoju. Na widok tak boleśnie znajomego stołu operacyjnego, zardzewiałych narzędzi leżących tuż obok i maleńkiego okienka tuż pod sufitem, na powrót ogarnęły mnie mdłości.
Dopiero kiedy minął wstępny szok, zaczęłam dostrzegać pozostałe elementy wystroju. I, Bóg mi świadkiem, wcale nie sprawiło to, że poczułam się lepiej. Ilość poćwiartowanych części ludzkiego ciała na pierwszy rzut oka zdawała się być niepoliczalna. Rozbryzgi krwi, która nas tu przywiodła, pokrywały betonowe ściany, podłogę, a nawet słabo tlącą się lampę jarzeniową. Mimo groteski całej tej sceny, nie potrafiłam nie ujrzeć jej artystycznej wymowy. Ciała były bowiem ułożone w specyficzny, nieco schematyczny sposób – zdawały się otaczać metalowy stół operacyjny i przykuwać uwagę do tego, co było na nim postawione. Tekturowy, niepozornie wyglądający karton rzucał się bowiem w oczy dopiero na samym końcu.
Larissa chwyciła mnie za przegub, powstrzymując przed wystąpieniem do przodu. Odpakowanie tajemniczej paczki przypadło w udziale Williamowi, który bez słowa czy zbędnego grymaszenia po prostu ominął plamy krwi i porozrzucane po podłodze ludzkie członki. Jednak jego reakcja na to, co zobaczył w środku sprawiła, że całą grupą cofnęliśmy się o krok.
– Catherine….
Zanim którykolwiek z moich poddanych zdążył się zorientować, znajdowałam się tuż obok zdrętwiałego z obrzydzenia i strachu Williama. Wystarczyło jedno spojrzenie do wnętrza paczki, bym podzieliła jego stan. Dopiero po chwili zrozumiałam, że płaczliwy okrzyk, który rozbrzmiał w pomieszczeniu, tak naprawdę wydobywał się  mojej krtani.
Widziałam w swoim życiu wiele, ale ten widok przerósł nawet mnie. Zadra w moim sercu, która dotychczas jedynie delikatnie ćmiła, teraz zdawała się rozdzierać je na kawałeczki z każdym kolejnym branym przeze mnie oddechem.
Miałam złe przeczucia, odkąd zobaczyłam w telewizji obrazy makabrycznych, dokonanych przez Jamesa zbrodni. W całym tym szaleństwie ani razu jednak nie przeszło mi przez myśl, że na zwieńczenie całej tej akcji znajdę jego głowę w obskurnym kartonie.
Dopiero, kiedy znalazłam się w ramionach zaniepokojonego Williama zrozumiałam, że upadłam. A ból, który odczuwałam, nie był jedynie spowodowany żałobą. W pierwszym odruchu oczywiście zwaliłam wszystko na poczucie żalu, jednak szybko zrozumiałam, że kryje się za tym coś jeszcze.
Coś znacznie, znacznie gorszego.
– Nie – wykrztusiłam, w desperackim geście zaciskając dłoń na materiale bluzki. – Ja nie mogę… nie teraz….
Grymas zrozumienia, który przebiegł po twarzy Williama, szybko zamienił się w wyraz obawy. Spoglądał to na mnie, to na mój brzuch, jakby spodziewał się, że lada chwila pęknie niczym przebity balon, wydając na świat dziecko.
Rozpłakałam się, dając upust nie tyle wypełniającemu całe moje ciało cierpieniu, co przerażeniu. Myśl, że to właśnie tu miałam zakończyć swoje marne życie – pośród ludzkiej krwi i rozczłonkowanych ciał, z głową mojego martwego, pierworodnego Mieszańca w kartonie – uderzyła we mnie gwałtownie, wzmagając żal. Miałam jeszcze tyle dokonać, tyle spraw zamknąć, zanim…
Narodziny dziecka nierozerwalnie wiązały się z moją śmiercią. Miałam całe tygodnie, by pogodzić się z tą myślą, a mimo to w chwili, w której zrozumiałam, że ten moment właśnie nadszedł, poczułam się kompletnie nieprzygotowana.
– Boże, Williamie. – Mój oddech stał się płytki, bardziej bolesny. – Ja nie mogę jeszcze urodzić.
Nocny spojrzał na mnie zbolałym, nieco rozbieganym wzrokiem, szukając zapewne słów pocieszenia. Oboje wiedzieliśmy jednak, że poród był procesem naturalnym, którego nie można było ot tak powstrzymać. Stres wywołany tak gwałtowną utratą dziecka z całą pewnością przyczynił się do przyśpieszenia akcji porodowej, jednak teraz nie byłam w stanie odwrócić całej tej sytuacji. Jak raz nie mogłam po prostu obrócić się na pięcie i uciec od odpowiedzialności.
Larissa poślizgnęła się na plamie krwi, kiedy w końcu odważyła się ominąć ludzkie ciała i do nas dołączyć. Jedno jej spojrzenie uświadomiło mi, że nie miałam zbyt wiele czasu, na użalanie się nad sobą.
– Nie zdążymy przetransportować cię do hotelu. Akcja porodowa u ciebie przebiega znacznie szybciej niż u innych kobiet.
Skurcz, który pojawił się znikąd, sprawiając, że poczułam się tak, jakby coś próbowało rozerwać mnie od środka, na moment odebrał mi zdolność logicznego myślenia. Odchyliłam głowę, opierając ją na kolanach Williama i krzyknęłam. Mogłam się spodziewać tego, że sobowtórowi Kateriny Iwanow pisane są wielkie rzeczy, ale poród w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym, w dodatku w otoczeniu trupów i krwi, to była już przesada.
– Urodzę chociażby w stajence, ale wyciągnij to wreszcie ze mnie! – wykrzyknęłam. Naprawdę było mi wszystko jedno.
Przez kilka następnych minut obserwowałam, jak Nocni krzątają się po pomieszczeniu, próbując doprowadzić je do stanu względnej używalności. W pewnym momencie chciałam nawet zasugerować przeniesienie się do innego pokoju, ale w chwili, w której otworzyłam usta, zaatakowała mnie nowa fala skurczy. Na samą myśl, że miałabym teraz wstać, zrobiło mi się słabo, dlatego postanowiłam się nie wtrącać i pozwoliłam im działać.
– Dehlia mi nie wybaczy, jeśli nie będzie mogła mi asystować – wymamrotała Larissa, po czym wybiegła z pokoju. Jej kroki poniosły się korytarzem.
– Co się dzieje? – wykrztusiłam, zaciskając dłonie w pięści. – Ja rodzę, do jasnej cholery, a ona martwi się o Dehlię?
– Issa poszła załatwić ręczniki i wodę – wyjaśnił William, gładząc mnie po włosach. – Nic się nie martw, królowo, zatroszczymy się o ciebie.
– I co to da? – wymamrotałam, po czym znów poddałam się kolejnej fali rozrywających skurczy.
Nie minęło więcej niż pięć minut, kiedy do pomieszczenia wróciła Larissa. Ściskała w dłoni nieco poszarzałe naręcze starych prześcieradeł, z których szybko zaczęła tworzyć prowizoryczne posłanie na zakrwawionej podłodze. Kiedy William pomógł mi się na nich ułożyć, szybko zajęła się przygotowywaniem mnie do wydania na świat dziecka. Znacząco ułatwiłam jej zadanie, kiedy wiedziona falą kolejnych, znacznie silniejszych skurczy ugięłam nogi w kolanach. Will przez cały ten czas siedział tuż obok mnie, służąc mi za poduszkę. Nawet jeśli przez przypadek nieco za mocno ściskałam jego rękę, nie dał tego po sobie poznać.
Fala niekontrolowanych przekleństw wypłynęła z moich ust, gdy Larissa poinformowała mnie, że znajduję się już na półmetku. Następnych kilka minut było istną kakofonią dźwięków – moje zbolałe wrzaski, słowa pociechy od Willa i Issy, tupot nieswojo drepczących po korytarzu Nocnych. Wszystko to składało się na obraz tak bolesny, że aż niewyobrażalny. Gdyby jeszcze rok temu ktoś powiedział mi, że ja, Catherine Evans, wydam na świat dziecko, i to w dodatku w takich okolicznościach, parsknęłabym delikwentowi w twarz niekontrolowanym śmiechem. Ale to właśnie się działo. Gdyby nie ból, który nieprzerwanie ogarniał całe moje ciało, mogłabym pomyśleć, że z boku przyglądam się życiu jakiejś zupełnie obcej osoby, która nie ma zbyt wiele szczęścia.
Ból fizyczny nie doskwierał mi tak bardzo, jak ten psychiczny. Umierałam w swoim życiu zbyt wiele razy, by przejmować się czymś tak przyziemnym jak to odczuwalne cierpienie. O wiele dotkliwszą pozostawała świadomość nieuchronnie zbliżającego się końca.
Złapałam Williama za przedramię i delikatnie nim szarpnęłam, pragnąc, by skupił na mnie całą swoją uwagę. W całym tym chaosie, który odgrywał się wokół mnie, potrzebowałam czegoś stałego. Kogoś, kto wysłuchałby moich ostatnich, największych obaw i w razie potrzeby mógł je przekazać dalej, kiedy mnie już zabraknie.
– Nie chcę umierać, Williamie – wyszeptałam, wykorzystując fakt, że na ułamek sekundy znaleźliśmy się w pomieszczeniu sami. – Wiem, że muszę, ale… Ale nie chcę.
– Przecież nie jest powiedziane, że umrzesz przy porodzie, najdroższa – odrzekł uspokajająco, gładząc mnie po głowie. Kiedy moim ciałem wstrząsnął kolejny skurcz, poczekał, aż dojdę do siebie. – Twoja mama żyła przez szesnaście lat. A Katerina została zamordowana w Wielkiej Wojnie. Przed tobą jeszcze całe życie, zobaczysz.
Chociaż nie brzmiało to szczególnie obiecująco, ot zwykłe spekulacje, ja poczułam się nieco podniesiona na duchu.
– W razie, gdyby… gdyby… – Zacisnęłam usta, powstrzymując się przed krzyknięciem. Mimo iż Larissa wyraźnie zabroniła mi parcia pod jej nieobecność, poczułam wewnętrzną potrzebę, by to zrobić. – Gdyby coś poszło nie tak, wiesz, co mu powiedzieć.
Nim William zdążył odpowiedzieć, w pomieszczeniu ponownie pojawiła się Larissa. Miała roztrzepane, mokre od potu włosy oraz zabrudzone krwią ubrania, ale uśmiechała się szeroko, najwyraźniej bardzo podekscytowana zaistniałą niespodzianką.
Wampirzyca uklęknęła naprzeciwko mnie i oparła dłoń na moim kolanie. Kiedy pochyliła się, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja, jej uśmiech znacząco przygasł.
– O Boże, to już – wymamrotała, sięgając po jedno z odłożonych na bok prześcieradeł.
– Rodzę od jakiejś godziny – prychnęłam gorzko, przymykając powieki.
– Normalne kobiety rodzą w męczarniach od kilku do kilkunastu godzin, także nie narzekaj – odparowała wampirzyca, rozdzierając prześcieradło na pół. – Dobra, Królowo, musisz zacząć przeć. Natychmiast.
Nawet wtedy, kiedy przymierzałam się do ostatecznego wydania swojego dziecka na świat, czułam się nieswojo i irracjonalnie. Trochę tak, jakbym z boku przyglądała się poczynaniom kogoś innego. Nawet ból nie był w stanie sprawić, bym poczuła większą przynależność do tego wydarzenia.
Kilka kolejnych minut zlało się w jedną. A wszystko za sprawą swoistej rutyny, w którą cała nasza trójka była zmuszona popaść. Larissa co chwila instruowała mnie w kwestii oddychania, Will zgodnie z moimi wdechami ściskał moją dłoń, zaś ja.. ja rodziłam. Jakkolwiek nielogicznie to nie brzmiało.
Naszą rutynę przerwało nagłe pojawienie się w pomieszczeniu Dehlii. Staruszka przeżegnała się na widok okoliczności, w których przyszło nam się znaleźć, a następnie klęknęła obok Larissy, świadcząc swoją pomoc. Przyglądałam się ich poczynaniom jak przez mgłę, nieco zamroczona bólem.
W całym tym motłochu udało mi się jednak bezbłędnie zlokalizować Daniela; trochę tak, jakbym za pomocą jakiejś parapsychicznej więzi wyczuła jego obecność. Stał w progu, kompletnie zszokowany, i nie wiedział, jak zareagować. Ja mogłam się bać, ale on był wręcz sparaliżowany ze strachu. Kiedy jednak zauważył, że na niego patrzę, wyraz zdumienia przemienił w niezdarny, choć niebywale pokrzepiający uśmiech.
Wykorzystałam resztki energii, by dostosować się do, jak się chwilę później okazało, ostatniej już z próśb Larissy. Po jej słowach i moim stłumionym okrzyku zapadła martwa cisza, która nas wszystkich na moment wytrąciła z równowagi.
Z letargu wyrwał nas dopiero donośny szloch nowonarodzonego dziecka.
Dziecka, które zmieniło wszystko...





††††††††††††



Jest późno. Zbyt późno, by pisać, zbyt późno, by myśleć. Ale ten rozdział napisał się właściwie sam. Czekałam trzy lata, by się nim z Wami podzielić. I choć bardzo często bywa tak, że notki, na które czekam latami, w ostatecznym rozrachunku mi się kompletnie nie podobają, gdyż ich wyidealizowany obraz w mojej głowie nie zgadza się z tym, co napisałam, tym razem jest inaczej. Tym razem wrzucam rozdział "na świeżo", nawet nie myśląc nad tym, co robię, co już mówi samo przez się. Zwariowałam.
Ewentualne, widoczne błędy i braki poprawię jutro, kiedy emocje już opadną, gdyż teraz... teraz mam w głowie mętlik. Jeśli ktoś czyta przed korektą - przepraszam. To po prostu jeden z tych rozdziałów, których nie mogę bezczynnie trzymać na dysku.
Coraz bliżej końca... Chryste. 

Do napisania! xo

4 komentarze:

  1. Jejku, kocham te piosenkę ❤❤
    Biorę się za nadrabianko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może ominmy cały poemat przebłagalny, obie wiemy że mi głupio. Już nie będę się przed Tobą kajac. Kochasz mnie, a miłość wszystko wybaczy. Po prostu mi głupio i nie ma dla mnie już miejsca na tym świecie. Ale i tak mnie kochaj


      Z jedynej strony czuje się jak wyrodne dziecko, które na tyle czasu cie opuściło, a z drugiej to jednak dobrze mi się czytało kilka rozdziałów pod rząd. Cieszę się, że nie dotarłaś do 80tego rozdziału w tym roku. Ja chcę jednak jeszcze trochę zostać z moim kochanym AC w tym toksycznym związku. Kurcze. Koniec AC. To brzmi tak irracjonalnie.
      W każdym razie, jestem zachwycona tym rozdziałem. Mrok to moje życie, a ty jesteś jego królową. Nie spodziewałam się porodu zupełnie,nie przygotowalas mnie na to, wafelku! Ale jednak czytałam bez grymasu na twarzy, za co należą ci się brawa. I te ciary na moim ciele przy opisach... jak ja za tym tęskniłam. Nawet nie wiedziałam jak bardzo brakuje mi Cat i jej humorkow ❤

      Dobra, jest 01.44 w momencie gdy to pisze. Środek nocy, proszę pani, dlaczego ja jeszcze nie śpię. Jezu, nie wiem co piszę. W każdym razie, skoro wróciłam, to obiecuje już nie odpuszczać ukochanego AC do końca. Jeśli nie dotrzymam obietnicy, masz prawo do zdzielenia mnie łopatą.

      Bezdziejna, ale na zawsze twoja, cała przepełniona miłością
      Gabinja

      Usuń
  2. O matko... rozdział rozwalił mnie na łopatki... w końcu doszło do porodu... omg... dla kobiet jest to ból a dla wampira który odczuwa wszystko bardziej... współczuję jej... jeny i ten strach i ból psychiczny, wie że narodziny dziecka nie wróżą niczego dobrego... cały czas czytając ten rozdział zastanawiałam się kiedy ich ktoś zaskoczy... bo przecież stracili czujność bo zaangażowali się w poród... jednak póki co nic się nie wydarzyło...cały czas też mam wizję którą miała Cat związaną z tym szpitalem... losie... co mnie cieszy to to że Daniel był z nią w takiej chwili. W końcu to jego dziecko...

    Z lekkim strachem idę do kolejnego rozdziału

    Pozdrawiam

    Shadow

    OdpowiedzUsuń
  3. Szykuj się na mały spam komentarzy. Wciąż odkrywam dobrodziejstwa Wattpada, w tym możliwość czytania offline, więc trochę sobie nadrobiłam w drodze do i z pracy. Komentarze mogą być ciut nieogarnięte, bo nie piszę ich na bieżąco, no ale.
    Po pierwsze, wielbię ten kawałek. Po drugie, Ty i krwawe opisy to mistrzostwo, naprawdę. Szpital psychiatryczny, części ciała i głowa w pudełku. Co mogłoby pójść nie tak?
    Mocno razi mnie (w pozytywnym sensie!) to, że Cat nie czuje nic względem dziecka, ale stworzonego przez siebie Mieszańca i owszem. Tę więź pielęgnuje, a ciążę po prostu od siebie odsuwa. Jej reakcje na same wzmianki, próby wzbudzenia tych emocji… To są szczegóły, ale ja takie drobiazgi uwielbiam i niezmiennie będę chwalić.
    Cóż, natura i dzieci ogólnie mają takie wyczucie, że tylko usiąść i płakać. Poród był kwestią czasu, chociaż tak – nikt nie spodziewałby się, że dojdzie do tego w takich warunkach. Sam opis… Nie jestem pewna, czego się spodziewałam, ale wyszło doskonale. Na początku wszystko wydawało mi się… trochę dziwne, jakbyś krążyła wokół tematu, ale tak naprawdę nie pozwalała zobaczyć tego, co się działo, ale teraz wydaje mi się to właściwe. Siedzimy w głowie Cat – tej samej, która na każdym kroku powtarza, że czuje się, jakby spoglądała na cudze życie, doświadczając czegoś, co tak naprawdę jej nie dotyczyło. I własnie to poczułam przy czytaniu. To się działo – zbyt szybko, zbyt nienaturalnie, jeśli porównać jej poród do takiego, którego doświadczyłaby zwykła kobieta. Tyle że tak miało być.
    Wizje się spełniają. Klątwa też, więc proszę bardzo – dziecina jest na świecie. Teraz już z górki, co? :')

    OdpowiedzUsuń