sobota, 14 lipca 2018

Rozdział 70




"Niebezpieczne jest to, że jestem niebezpieczna
 I mogę rozerwać Cię na strzępy
 Schwytam Cię, dorwę Cię,
 Chcę posmakować jak krwawisz
 Jesteś moim zabójstwem nocy..."










Westchnęłam ciężko, przewracając się na plecy. Kiedy rozmawiałam z Dehlią na temat procesu przemiany w Mieszańca, zapomniałam zapytać, ile należy czekać na efekty. W przypadku Daniela – chociaż z nim to akurat inna, bardzie skomplikowana kwestia – zajęło to prawie dwadzieścia cztery godziny. Nie miałam jednak aż tyle wolnego czasu. A po spędzeniu godziny w łóżku obok trupa zaczęłam się trochę nudzić.
Niewiele myśląc zsunęłam się z posłania. Nieco zakręciło mi się w głowie, gdy wstałam, ale wystarczyło, bym odczekała kilka chwil, a uczucie dyskomfortu zniknęło. Wkładając na stopy szpilki – zaledwie dziesięciocentymetrowe, choć Larissa upierała się przy znacznie wyższych – wybrałam numer Williama, próbując się z nim skontaktować. Może nie było to zbyt dojrzałe podejście, ale planowałam zrzucić na niego całą czarną robotę. On miał o wiele więcej cierpliwości, spędzenie kilku godzin w obecności trupa nie powinno zrobić mu więc szczególnej różnicy.
Na moje nieszczęście Nocny nie był osiągalny. Gdyby jednak spojrzeć na to z drugiej strony, dobrze na tym wyszłam. Kiedy wychodziłam z domu, nie powiedziałam mu, gdzie i po co się wybieram. Zważywszy na mój stan, na którego punkcie Will był wyjątkowo przeczulony, moja misja, bez względu na to w jak szlachetnych intencjach podjęta, mogłaby mu się więc nie spodobać.
Zrezygnowana ponownie opadłam na posłanie obok Jamesa. Nie licząc nienaturalnie wykręconej głowy wyglądał zupełnie tak, jakby spał. Osobiście zadbałam o to, by sprawiał takie wrażenie, zamykając jego szeroko otwarte w wyrazie zdumienia oczy.
Im dłużej mu się przyglądałam, tym bardziej pospolita wydawała mi się jego uroda. Modnie przycięte, jasne włosy – teraz roztrzepane i potargane – wysokie kości policzkowe, które tworzyły iluzję dołków w policzkach, a do tego wąskie usta, których kąciki skierowane były do dołu, co sprawiało, że dopóki się nie uśmiechał, wyraz jego twarzy pozostawał poważny i smutny. Doskonale jednak wiedziałam, że to nie ze względu na jego urok zewnętrzny, którego mimo wszystko nie można było mu odmówić, zdecydowałam się go przemienić. Pomijając już to, że zwyczajnie zapragnęłam poznać historię smutnego, blondwłosego chłopca sączącego drinki w samotności, biła od niego mroczna, tajemnicza aura obok której nie mogłam przejść obojętnie. Był pod tym względem niesamowicie podobny do Colina – Dziennego, którego poznałam na swoim urodzinowym balu urządzanym przez Radę. Colin, mimo iż jego natura temu przeczyła, był zafascynowany światem cienia i nocy. Wyczuwałam, że James równie szybko odnajdzie się w tym otoczeniu – w końcu zabił innego człowieka i nie odczuwał w związku z tym praktycznie żadnych wyrzutów sumienia. Mrok był mu pisany. I absolutnie nie żałowałam przelanej w jego imieniu krwi.
Kiedy przesunęłam opuszkami palców po jego policzku, nie drgnął ani o milimetr. Tylko westchnęłam zrezygnowana, w myślach odliczając zmarnowane na bezczynne czekanie minuty. Wiedziałam jednak, że nie mogę go tak po prostu porzucić. Gdyby obudził się w pokoju sam, zacząłby wariować. A ja miałam dotkliwą świadomość tego, że pod nami w kasynie bawiło się setki niewinnych ludzi. Nie mogłam aż tak pobłażać swojemu pierworodnemu, gdyż to mogłoby źle wpłynąć na moją reputację wśród pozostałych poddanych.
Minęło nie więcej niż dziesięć minut od mojej próby nawiązania połączenia z Willem, gdy ponownie sięgnęłam po telefon. Tym razem jednak miałam dobry powód ku temu, by ściągnąć do hotelu pomoc.
Komórka wypadła mi spomiędzy palców, gdy uścisk w piersi, do tej pory tłumiony i dzięki temu naprawdę znośny, nagle przybrał na sile. Docisnęłam dłoń do klatki piersiowej, biorąc urwany oddech. Nieprzyjemny ucisk odpuścił równie szybko, co się pojawił, ja jednak wiedziałam, że nie wziął się znikąd.
W pośpiechu zbierałam swoje rzeczy porozrzucane po hotelowym pokoju, jednocześnie zmagając się z zawrotami głowy wywołanymi niedoborem krwi. W moim przypadku każdy, choćby najmniejszy ubytek był niebywale poważny. Zamiast uganiać się po mieście i szukać źródła ucisku w piersi powinnam leżeć i pozwolić mojemu ciału się zregenerować. Jedno jednak powinnam, a drugie musiałam. To jedna z tych chwil w życiu, gdy musiałam wybrać między ważnym a ważniejszym.
– Larissa – rzuciłam na bezdechu, słysząc, że brunetka zaakceptowała połączenie. – Hotel Luxor, pokój dwieście dwadzieścia dziewięć. Na łóżku leży ciało. Jak najdyskretniej przetransportuj je do nas. Umieść je w mojej sypialni.
Cisza w słuchawce trwała o sekundę za długo, co świadczyło o tym, że ją zaskoczyłam.
– Z całym szacunkiem, ale czy ty już do reszty zwariowałaś? Po cholerę ci to ciało?!
– Do mojego powrotu nie powinien się obudzić – kontynuowałam niezrażona. – Gdyby jednak stało się inaczej, pamiętaj, że nie może opuścić domu. Możesz mu dać nieco krwi, jeśli będzie miał takie życzenie. Ach, no i Will nie może się o tym na razie dowiedzieć. Ale wtajemnicz Dehlię, ona ci pomoże.
– Catherine…
– Muszę lecieć – urwałam, dopadając drzwi. – Pokój dwieście dwadzieścia dziewięć. Pośpiesz się. James nie może zostać długo sam.
Ignorując falę pytań, która nastąpiła po mojej wypowiedzi, rozłączyłam się i schowałam telefon do torebki. Po chwili namysłu torbę z rzeczami osobistymi porzuciłam obok ciała, mając nadzieję, że Iss domyśli się i zabierze ją ze sobą. Wystarczyło, że musiałam kręcić się po mieście w szpilkach; tachanie ze sobą kopertówki nie było najlepszym pomysłem.
Po raz ostatni spojrzałam na Jamesa. Upewniwszy się, że nadal śpi jak zabity – niezamierzona gra słowna – opuściłam sypialnię. Przez kilka chwil nie wiedziałam do końca, gdzie się udać, ale ostatecznie stwierdziłam, że najlepiej będzie zacząć od wyjścia na zewnątrz. Ukłucie w piersi, choć krótkotrwałe, było niebywale bolesne, co mogło świadczyć tylko i wyłącznie o tym, że któryś z moich poddanych znajduje się w pobliżu. Nie było to uczucie, które mogłabym utożsamiać z typową tęsknotą, co sugerowało, że któryś z Nocnych znajduje się w niebezpieczeństwie.
Powietrze na zewnątrz niewiele różniło się od tego w kasynie – ciężkie i duszące, niepozwalające swobodnie odetchnąć. Jeśli miałam być szczera temperatura, która mimo późnej pory wciąż wskazywała na to, że znajdowaliśmy w pustynnej strefie klimatycznej, nie wpływała pozytywnie na moje osłabienie i lekkie zawroty głowy. W tamtym momencie nieco zatęskniłam za przejmującym do szpiku kości chłodem panującym w Montanie.
Przechyliłam głowę, nasłuchując podejrzanych odgłosów, ale w mieście, które dopiero nocą budziło się do życia, nie było to łatwe. Podstawowe zmysły, takie jak słuch czy węch, w tej konkretnej kwestii miały mnie zwyczajnie zawieść. Jeśli chciałam odnaleźć zagrożenie, zmuszona byłam polegać na łączącej mnie z Nocnymi więzi i zwyczajnej intuicji.
Obok mnie przebiegła zapłakana, lekko kulejąca kobieta. W normalnych okolicznościach prawdopodobnie nawet bym na nią nie spojrzała – miałam wystarczająco dużo własnych problemów, nie zamierzałam zawracać więc sobie głowy czyimiś. Jednak jej zapach, przesiąknięty na wskroś krwią i zgnilizną, przykuł moją uwagę. Niewiele myśląc chwyciłam ją za nadgarstek i przyciągnęłam do siebie.
– Nie, proszę, nie rób mi krzywdy! – wyjęczała, lekko zataczając się do tyłu. Jej błękitne, pełne łez oczy były szeroko otwarte w wyrazie przerażenia.
Ujęłam jej podbródek między kciuk a palec wskazujący i zmusiłam do odchylenia głowy. Obnażony lewy bok szyi naznaczony był śladami kłów i strużkami świeżej i zakrzepniętej krwi. Ktokolwiek jej to zrobił, nie zdążył zdziałać zbyt wiele. Poza poszarpaną skórą wokół rany, co było prawdopodobnie spowodowane zbyt szybko i nieumiejętnie wyciągniętymi kłami, dziewczyna zdawała się być cała i zdrowa.
Nie mogłam jednak polegać tylko i wyłącznie na swojej intuicji.
Już nie.
Wciągnęłam do płuc lekko słodki zapach blondynki, planując z jego pomocą odtworzyć trasę, którą przemierzyła, a tym samym odnaleźć jej napastnika. Następnie przyciągnęłam ją z powrotem do siebie, zmuszając do tego, by spojrzała mi prosto w oczy.
– Przepraszam za to – szepnęłam, jednym sprawnym gestem skręcając jej kark – że nawet nie jest mi przykro.
Odepchnęłam od siebie jej kruche, skażone śliną i jadem jednego z mieszańców Alison ciało, nieszczególnie przejmując się tym, że zostawiam je na widoku. Moim jedynym zmartwieniem w tamtym momencie było to, czy wampirze substancje nie zaczęły już przeprowadzać zmian w jej organizmie. Było wysoce prawdopodobne, że do pełnej transformacji niezbędny był jad Masona, zaś ten pochodzący od Odmieńca na niewiele się zda. W głębi duszy skrycie na to liczyłam, gdyż nie potrzebowałam kolejnego bezmózgiego zombie-mieszańca na liście moich zmartwień.
Nie chcąc tracić więcej czasu, przeszłam ponad trupem i ruszyłam tropem jej niknącego, słodko-zapleśniałego zapachu. Ból w piersi nie malał, co mogło oznaczać tylko tyle, że zbliżałam się do celu.
Krzyk, który przebił się przez miejski gwar, trafiając wprost do moich uszu, zmotywował mnie do zwiększenia tempa. Przyśpieszyłam, ignorując tym samym odciski powstałe za sprawą niewygodnych butów, a także zawroty głowy, które stawały się coraz bardziej uciążliwe. Każdy, nawet najmniejszy ubytek krwi w moim organizmie dawał mi się we znaki. Rzucanie się w wir walki w takim stanie było co najmniej samobójstwem, ale był to jednocześnie jeden z tych impulsów, których nie potrafiłam zwalczyć.
Jedna z moich podopiecznych ponownie wrzasnęła, tym razem jednak bez trudu rozpoznałam jej tożsamość, gdyż z racji niewielkiej odległości między nami więź przybrała na sile. Z jej pomocą odebrałam również uczucia Lysandry – jej strach, niepewność i ból. To ostatnie szczególnie mnie ubodło.
Gwizdnęłam, jakbym wołała do siebie nieswornego psa, żeby przykuć uwagę przypierającego Lysandrę do ściany potwora. Ten momentalnie się odwrócił, wyraźnie rozproszony. Zamiast jednak utkwić we mnie spojrzenie na dłużej i odpowiedzieć na atak, w końcu perfidnie go prowokowałam, obrócił szybko twarz w przeciwnym kierunku, wypatrując kogoś lub czegoś w mroku. Kiedy niewiele myśląc ruszyłam w stronę zacienionego przejścia, coś zaszeleściło, a następnie dało się słyszeć odgłos stukających o beton obcasów. Chociaż rzuciłam się w pościg od razu, po kilku przebiegniętych metrach zrozumiałam, że osoba, którą goniłam, zniknęła.
Albo przyczaiła się w mroku, by zaatakować.
Stanęłam pośrodku, cóż, niczego i zaczęłam nasłuchiwać. Próbowałam skupić się na tym, by odnaleźć intruza, nie zaś na tym, co zrobię, gdy już go odnajdę. Moją jedyną bronią były kły i obcasy. Znajdowałam się bowiem w przejściu łączącym dwie ulice – walka w tym miejscu byłaby właściwie niemożliwa. Nade mną znajdowało się coś w rodzaju dachu, przez co jedynym źródłem światła były punkty znajdujące się po przeciwnych krańcach tunelu. Mogłam co prawda polegać na pozostałych zmysłach, ale przez wzgląd na niedobór krwi w moim organizmie, było to ciężkie i praktycznie niewykonalne zadanie.
– Nie uważasz, że ta zabawa w kotka i myszkę to przegięcie? – rzuciłam w mrok, próbując sprowokować czyhającą na mnie postać. Byłam więcej niż pewna, że osobą, która przede mną uciekała, była sama Alison. – Nie mamy siedmiu lat, królowo.
Przydomek zabrzmiał gorzko i wręcz prześmiewczo w moich ustach. Gdybym była nią, już dawno bym zaatakowała, chcąc obronić swoje dobre imię.
Ale Alison choć – według relacji Daniela – szalona nie przejawiała skłonności do działań spontanicznych i lekkomyślnych. Jeśli tkwiła gdzieś w mroku, nie zamierzała się zdradzać.
„Po trupach do celu…”
To najwidoczniej jeszcze nie był nasz czas. Zabiła wciąż zbyt mało moich ludzi, by stanąć ze mną twarzą w twarz.
– Następnym razem – wysyczałam – ja przejmę skrzypce. Zatańczysz, jak ci zagram, królowo. Na własnej skórze przekonasz się, co to znaczy zadzierać z samą Kateriną Iwanow.
Nie czekając na odpowiedź rzuciłam się w kierunku wyjścia z tunelu. Gdyby nie kolejny, trzeci już wrzask Lysandry, prawdopodobnie dalej tkwiłabym w ciemnościach, gadając sama do siebie.
– Niedobry pies – warknęłam, łapiąc mieszańca Alison za brzeg koszuli. Zaskoczony nieszczególnie się opierał, bo bez trudu odciągnęłam go od rannej wampirzycy. – Siad.
Mężczyzna, o ile tak można określić tę zniekształconą maszkarę, odbił się od sąsiedniej ściany zaułka, o mały włos nie tracąc całkowitej równowagi. Podczas gdy on próbował otrząsnąć się po uderzeniu, ja sprawdzałam, co z Lysandrą. Wystarczyło tylko jedno spojrzenie prosto w jej oczy, więź zrobiła za nas resztę. Odmieniec ugryzł ją i upuścił nieco jej krwi, ale wciąż nie podał jej jadu należącego do Masona. Reasumując – to były więc jedynie zadrapania, z którymi upora się w przeciągu kilku godzin.
Odmieniec ruszył w naszą stronę, dla odmiany napierając jednak na mnie, nie na Lysandrę. Wampirzyca, zrozumiawszy, że nie mam przy sobie żadnej broni, podzieliła się ze mną własną. W ostatniej chwili przechwyciłam rzucony przez nią sztylet i zamachnęłam się nim w kierunku Odmieńca. Odskoczył ode mnie, parując cios przedramieniem. Ostrze przecięło naznaczoną czarnymi żyłami skórę, bez mniejszych trudności rozdzierając mięso. Z wytworzonej rany zaczęła skapywać czarno-srebrna substancja. Krople jego zmodyfikowanego osocza syczały nieprzyjemnie w kontakcie z betonem, zostawiając na nim osmolone ślady, czy jego ubraniami, wypalając w materiale dziury.
Zły ruch, Królowo.
Strzepnęłam ostrze, próbując w jak najmniej inwazyjny sposób strącić z niego trującą substancję. Odmieniec, dostrzegając moje nieudolne próby uchronienia się przed jego toksycznością jedynie się uśmiechnął.
– Co wy próbujecie tym osiągnąć? – zapytałam, grając na zwłokę.
Odmieniec przechylił lekko głowę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Zamiast mi jej jednak udzielić, rzucił się ponownie w moją stronę. Był tak blisko, że skapująca z jego rany krew dosięgnęła moich stóp. Zduszenie okrzyku bólu było praktycznie niewykonalne. Udało mi się walczyć z tym impulsem tylko kilka sekund.
– Czy twoje potworki tak umieją? – wysyczał Odmieniec, świdrując mnie swoimi przekrwionymi, czarnymi jak noc oczami. – Jesteś niczym w porównaniu do naszej Królowej. Zacznij oswajać się z tą myślą, a może przestanie być ona dla ciebie aż tak bolesna…
Korzystając z momentu jego nieuwagi wbiłam mu sztylet w pierś. Cios był zbyt szybki i nieprzemyślany, przez co chybiłam, nadziewając się na jedno z żeber. Zanim wyszarpnęłam ostrze, on już zdążył się otrząsnąć. Odskoczyłam do tyłu, próbując się ratować, jednak na niewiele się to zdało. Odmieniec w dwóch susach pokonał dzielący nas dystans, przyszpilając mnie do ściany.
– Jesteś taka żałosna – westchnął.
Potrząsnęłam głową, desperacko próbując osłonić szyję, kiedy się zbliżył. Jego zniekształcona twarz znajdowała się na wysokości mojej w odległości nie więcej niż dziesięciu centymetrów. Czułam wyraźnie jego przesiąknięty smrodem przegniłej krwi oddech na policzku.
– Może powinnaś się po prostu poddać? Oszczędziłabyś sobie całej tej hańby.
Lysandra, zdradzając swoje zamiary bojowym okrzykiem, rzuciła się od tyłu na Odmieńca. Działania osłabionej wampirzycy jedynie go rozbawiły. Pozbawił ją przytomności jednym, szybkim ruchem lewej dłoni, który ledwo co zarejestrowałam. W jednej sekundzie przyszpilał mnie do ściany, zaś w drugiej zdzielał Lysandrę przez głowę.
– To ma być ta twoja armia? – parsknął.
Szarpnęłam uwięzionymi dłońmi, próbując się wyzwolić. Byłam jednak nader dotkliwie świadoma ubytku krwi, nudności i zawrotów głowy, które od kilku godzin wytrwale krzyżowały wszystkie moje plany.
Rysy jego twarzy wciąż się zmieniały. Czarna substancja wypełniająca jego żyły krążyła tuż pod skórą, zniekształcając i szpecąc. Nie potrafiłam nawet patrzeć mu prosto w oczy – ich barwa wciąż się zmieniała, bledła i intensyfikowała, źrenice zaś rozszerzały się i kurczyły. Nie było w nim nic stałego. Był jedną, wielką, chodzącą sprzecznością. Podtrzymywany przy życiu dzięki martwej materii, jaką był jad Masona. Domyśliłam się tego, gdy próbowałam nawiązać z nim jakąkolwiek więź, aby następnie użyć przeciwko niemu perswazji. Mimo iż jego ciało było żywe, wnętrze pozostawało martwe.
– Moja Królowa ma dziś dobry dzień – wyszeptał. Uścisk wokół mojego lewego nadgarstka zelżał, by ostatecznie całkowicie zniknąć. Nim zdążyłam zorientować się w jego działaniach, Odmieniec wyciągał coś z kieszeni. – Zaprzepaściłaś już tyle szans, by do nas dołączyć… Wiedz, że ta propozycja współpracy jest ostateczną.
Otworzyłam usta, ale przez kilka długich sekund nie byłam w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa.
– O czym ty… Och.
Strzykawka w jego dłoni zalśniła złowrogo w słabej poświacie odległych lamp ulicznych. Jedną ręką wtłoczył do jej wnętrza powietrze, zaś drugą wygodnie umieścił na moim gardle, unieruchamiając tym samym znacznie sprawniej. Gdybym zaczęła się szarpać, zacząłby mnie dusić.
– Spokojnie, Królowo. Boli tylko przez chwilę – parsknął, ignorując moje desperackie nawoływania o pomoc. – A potem się umiera.
Nie krzyczałam, kiedy igła wbijała mi się w skórę, ani kiedy jej zawartość została jednym, sprawnym wciśnięciem wtłoczona do moich żył. Wrzask nadszedł dopiero wraz z bólem.
 Bólem niepodobnym do tego, który przywykłam odczuwać w całej mojej niezbyt długiej, ale usianej cierpieniem egzystencji.
Jedyne, o czym byłam w stanie myśleć, kiedy jad Masona krążący w moim krwioobiegu pomału mnie zabijał, był cytat pochodzący ze zdezelowanego egzemplarza „Lolity” czytanej przez Daniela:
„Wiesz, w umieraniu najstraszniejsze wydaje mi się to, że człowiek jest zdany tylko na siebie…”






††††††††††




Dzień dobry!

I... i to w sumie tyle ode mnie. Z rozdziału, mimo iż końcówka drastycznie odbiega od pierwowzoru, jestem naprawdę zadowolona, a to chyba najważniejsze. Pozwoliłam sobie na większą niż zazwyczaj improwizację, ale nie żałuję. Pisanie rozdziału, w którym Cat miała wyjść na wybawcę i bohatera zajęło mi przeszło miesiąc - i niewiele z tego wyszło. Zaś ten za sprawą dość szalonej, ale jakże motywującej myśli powstał w przeciągu kilku godzin.

Do napisania,
Klaudia

4 komentarze:

  1. Kiedy następny rozdział?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Postaram się dodać coś w weekend. Przez te upały nie miałam kompletnie chęci do pisania ;)

      Usuń
  2. Szczegóły. Nie wiem, może to tylko ja, ale zawsze zachwycają mnie przede wszystkim szczegóły – take drobiazgi, które na swój sposób odwalają cała robotę. Tak jak tutaj, bo zachowanie i myślenie Catherine jest po prostu kluczowe. I podkreśla zmiany, które zakończyły się kilka rozdziałów temu.
    Ona się nudzi. Siedzenie przy ciele ją nudzi. To na swój sposób brzmi niedorzecznie, ale przecież z jej perspektywy to absolutnie normalna sprawa – bo i samo zabijanie nie jest już dla niej niczym szczególnym. W końcu robiła to tyle razy, prawda? To co powiedziała do tej kobiety, samo w sobie tez wiele mówi. Absolutnie żadnego żalu...
    W sumie ciekawa sprawa. Bo Cat wciąż jest zdolna do pewnego rodzaju miłości – kocha Nocnych, są dla niej jak dzieci i rodzina. A z drugiej strony mamy ją jako bezduszną królową, która nie czuje niczego, kiedy zabija. Ciekawa zależność.
    Opis tych zombie-wampirów również. Sprzeczność sama w sobie. Takie niby nic, ale do mnie absolutnie przemawia.
    Heh, nie mogło się skończyć inaczej, prawda? Cóż, Cat miała rację: rzucanie się do walki w takim stanie było samobójstwem. Aczkolwiek sądząc po końcówce, gdyby zabiła się sama, bolałoby o wiele mniej...

    Nessa

    OdpowiedzUsuń
  3. Końcówka mnie rozwaliła... nie no wiedziałam że ona umrze ale nie sądziłam że tak szybko i tak... Kurczę troche jest winna sama sobie, bo wyrwała się z motyką na księżyc no ale zobaczymy do czego to doprowadzi, lecę dalej czytać.

    Shadow

    OdpowiedzUsuń