środa, 25 kwietnia 2018

Rozdział 67





"Byliśmy kochankami, byliśmy przeklęci od samego początku.
To wszystko było jedynie zepsutym mechanizmem zegarowym
A co, jeśli to był tylko sen, a ja właśnie się obudziłem...?"









− Dzień dobry, Królowo. Jak samopoczucie?
Zamrugałam, powoli wybudzając się ze swojej drzemki. Spojrzałam w stronę okna, zza którego do sypialni wdzierały się promienie słońca. Mógł być dopiero środek dnia, powinnam więc oddawać się marzeniom sennym jeszcze przez najbliższych kilka godzin. Nie byłam więc szczególnie zadowolona z tak rychłej pobudki, jednak zrezygnowałam z rugania za to Willa, kiedy zobaczyłam szeroki uśmiech na jego wargach. William słynął raczej z ponurej aury, więc była to dość nietypowa odmiana jak na niego.
− Coś się stało? − zapytałam czujnie, siadając na łóżku.
Uśmiech Willa stał się nieco bardziej tajemniczy.
− Ubierz się i zejdź do salonu, dobrze? Ktoś chce się z tobą zobaczyć.
W odpowiedzi jedynie zmarszczyłam brwi. Wyraz twarzy Willa sugerował miłą odmianę niespodzianki, jednak samo to, że nie było mi dane poznać od razu odpowiedzi, nieco mnie niepokoiło.
Poranna toaleta zajęła mi jeszcze mniej czasu niż na co dzień. Wszystkiemu winna była chęć poznania tożsamości mojego gościa. Ubierając się, próbowałam podsłuchać rozmowy moich poddanych, chcąc zawczasu czegoś się dowiedzieć, jednak, jak na złość, ich konwersacje nie dotyczyły tajemniczej postaci z salonu. Zrezygnowałam więc z wykonywania makijażu, a nawet czesania włosów – przygładziłam je jedynie dłonią, mając nadzieję, że to jakoś pomoże. Nie minął nawet kwadrans od opuszczenia przez Willa mojej sypialni, kiedy to zmierzałam w stronę salonu.
Dźwięczny śmiech Williama dobiegający zza ściany wprawił mnie w niemałą konsternację. Przyśpieszyłam nieznacznie kroku, chcąc sprawdzić, kto wprowadził go w rozbawienie. Widok, jaki zastałam w salonie, zamiast wyjaśnić mi pewne kwestie, jedynie pogłębił wątpliwości.
− Dehlia? Co ty tutaj robisz?
Staruszka spojrzała na mnie. Jej uważny wzrok prześledził każdy mankament mojej twarzy, ramion, a na koniec brzucha. Na jej wargach momentalnie wykwitł subtelny uśmiech.
− Och, a więc to wszystko prawda! Podejdź do mnie, dziecinko – ponagliła, kiwając na mnie palcem. – Chcę ją poznać.
Wampirzyca zachowywała się niebywale swobodnie, podobnie jak William, z którego warg nie schodził uśmiech. Przyglądałam się tej dwójce, zastanawiając się, co tu się wyprawia. Nie miałam nic do Dehlii, wręcz przeciwnie, widok staruszki, pierwszego mieszańca powstałego z krwi Kateriny, rozbudził w moim sercu cieplejsze uczucia. Niemniej nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że jej pojawienie się nie jest przypadkowe. Moje odczucia potwierdziło spojrzenie, którym obdarował mnie Will.
− Sprowadziłem pomoc – wyjaśnił, niby od niechcenia wzruszając ramionami. – Zaniedbujesz dziecko i siebie, kompletnie zatracając się w żądzy odwetu. Jeśli ktoś będzie w stanie przemówić ci do rozsądku, to właśnie ona.
− Jak możesz być tak nieodpowiedzialna? – ofuknęła mnie momentalnie Dehlia, przybierając groźną w jej mniemaniu minę. – Nosisz tuż pod sercem nowe życie! W ogóle cię to nie rusza?
Wywróciłam oczami na jej pretensjonalny ton.
− Dehlio, z całym szacunkiem, ale mam ważniejsze sprawy na głowie, niż włóczenie się po lekarzach i sprawdzanie czy z dzieckiem, które stanowi namacalny dowód mojej nieuchronnej klęski, aby na pewno wszystko w porządku.
Staruszka poderwała się z miejsca, na którym siedziała, w ułamku sekundy zmniejszając dzielący nas dystans. Gdyby nie łączyła mnie z nią tak wyraźna więź, dzięki której nie przewidziałabym jej ruchu wcześniej, prawdopodobnie zlękniona cofnęłabym się o krok bądź dwa.
− Z całym szacunkiem, Królowo, ale bluźnisz, mówiąc o córce w ten sposób.
Prychnęłam, unosząc lewą brew.
− Och, doprawdy? Katerina może i ucieszyła się na wieść o dziecku. Wiedz jednak że mnie, osobie, której przyjdzie powielić jej błędy, naprawdę nie jest w tej chwili do śmiechu.
− Ja rozumiem, że czasy się zmieniły i dziewczyny w twoim wieku nie są gotowe na to, by zostawać matkami, ale…
− Tu nie chodzi o to, czy jestem na to gotowa, czy nie – przerwałam jej, prawdopodobnie nieco zbyt ostro. – Rozchodzi się o to, że prawdopodobnie nigdy nawet nie będzie mi dane zobaczyć tego dziecka.
Cisza zapadła nie tylko w salonie, w którym gromadziła się jedynie nasza trójka i dwoje przypadkowych Nocnych, ale w całej posiadłości. Na twarzy Dehlii, początkowo skrzywionej w wyrazie przerażenia, pomału zaczynałam dostrzegać oznaki zrozumienia.
− Och, kochanie…
− Przecież nie musisz skończyć, jak ona – wtrącił czule Will, podchodząc do nas. – Dlaczego od razu zakładasz najczarniejszy scenariusz?
Zagryzłam dolną wargę, walcząc z chęcią rozpłakania się. Z racji, iż czynność ta w obliczu niedawnych wydarzeń zyskała dla mnie miano wręcz czegoś uwłaczającego i żenującego, zwalczenie ludzkiego odruchu przyszło mi dość łatwo.
− Spójrz na mnie, Williamie. Po prostu spójrz i powiedz, że nie jestem nią.
− Bo nie jesteś. Jesteś po prostu sobą.
− Czyli kim? – podpuszczałam go, nie szczędząc w swoim głosie goryczy. – Żałosną podróbą wielkiej Kateriny Iwanow, tym właśnie jestem. Moje życie nie jest nawet tak naprawdę moje. Ja po prostu odtwarzam jej wspomnienia – wyszeptałam, wodząc spojrzeniem po twarzach zebranych. – Dlatego przestańcie karmić mnie fałszywymi nadziejami na szczęśliwe zakończenie. To dziecko… − Zamilkłam na moment, zastanawiając się, czy powinnam dzielić się głośno moimi przemyśleniami. – Kiedy Daniel zginął, pomyślałam… miałam nadzieję – podkreśliłam, koncentrując wzrok na oczach Dehlii – że uda mi się pominąć ten, prawdopodobnie najokrutniejszy, aspekt klątwy.
Will jako pierwszy odważył się mnie dotknąć. Musnął dłonią mój policzek tak, jakby ocierał z niego łzy.
− Nie mogłaś od razu mi tego powiedzieć?
− Żyjemy w świecie, w którym o wiele bezpieczniej jest przemilczeć pewne kwestie, Williamie.
Nocny westchnął, spoglądając na Dehlię. Staruszka w odpowiedzi na jego nieme pytanie wykrzywiła wargi w uśmiechu.
− Kiedy ona nam tak dorosła, co, Willie? Jeszcze miesiąc temu, gdy ją poznałam, była zalęknioną, niepewną siebie i swoich zdolności dziewczynką. Teraz zaś mądruje się, jakby była co najwyżej trzy razy starsza od nas!
Will parsknął, obejmując mnie ramieniem. Normalnie nie pozwoliłabym mu na taką wylewność, jednak w obecności staruszki moje obiekcje paradoksalnie przestawały mieć aż takie znaczenie.
− Może usiądziecie i porozmawiacie, a ja przyniosę wam coś do picia? – zasugerował Nocny. – Ty, najdroższa, nie przyswoiłaś jeszcze swojej dziennej dawki, a Dehlia musi uzupełnić braki po podróży.
Nim którakolwiek z nas zdążyłam zaoponować, Will już sadzał nas na kanapie. Chwilę później w naszych dłoniach znajdowały się szklanki po brzegi wypełnione szkarłatną, życiodajną cieczą.
− To Will ściągnął cię tu aż z Montany? – zagadnęłam, spoglądając przyjaźnie na staruszkę. Od czasu, gdy widziałam ją po raz ostatni, nieznacznie się postarzała. To zaskakujące, zważywszy na fakt, że minął zaledwie miesiąc.
− Wiesz, jaki potrafi być upierdliwy. Jak gdyby nigdy nic wszedł do chatki, kazał mi odłożyć umierania na inną chwilę i po prostu zaciągnął mnie na lotnisko.
Rozbawiona zacisnęłam wargi. Doskonale mogłam wyobrazić sobie tę, bądź co bądź, irracjonalną scenkę. Temperament Dehlii jak i upór Willa, na pewno dodały całej tej sytuacji ironicznego wydźwięku.
− Ale dość o mnie – mruknęła staruszka lekceważąco. – Opowiadaj, co u ciebie.
− Poza ciążą, powrotem Daniela i atakami tajemniczej Alison pretendującej do miana nowej Królowej…
Dehlii oczywiście nie zadowoliły ogólniki, bo jakżeby inaczej, dlatego też spędziłam kolejne pół godziny na opowiadaniu jej o moich skomplikowanych koligacjach rodzinnych, przeszłości, na którą nie miałam wpływu, śmierci Daniela i jego tajemniczym zmartwychwstaniu, ciąży, z którą nie chciałam mieć nic wspólnego… Jednak nawet po wyrzuceniu z siebie tego wszystkiego nie poczułam się lepiej. Dehlia starała się jak mogła, wtrącając od czasu swoje pomysły, jednak jej plany były równie bezużyteczne, jak moje.
− I ty śmiesz twierdzić, że jedynie odtwarzasz jej wspomnienia – prychnęła. – Blisko dwieście lat temu nie mieliśmy zmasowanych ataków ze strony zatwardziałych fanów, braci, których jad przemieniał wampiry w zombie i… Ach, tak, nie zapominajmy o śmierci kochanka i jego cudownym zmartwychwstaniu.
− Brzmi jak materiał na kiepską książkę – przyznałam.
− Damy sobie radę i z tym, kochanie. – Dehlia nakryła moją dłoń swoją, o wiele bardziej drżącą i pomarszczoną. – A zaczniemy od wizyty u lekarza.
Poderwałam głowę, wyraźnie zaskoczona. Dopiero co walnęłam wykład na temat tego, że to coś, co nosiłam pod sercem, zupełnie mnie nie interesowało! Cała moja pogadanka miała teraz pójść na marne?
− Nawet się z nią nie kłóć, najdroższa – mruknął Will, wchodząc do salonu. – Ona by samego diabła przegadała.
Kiedy ponownie spojrzałam na Dehlię, ta jedynie ze skruchą wzruszyła ramionami.




Od samego początku byłam przeciwna wizycie u lekarza. Uważałam takie akcje za bezsensowną stratę czasu, którego, tak swoją drogą, nie mieliśmy zbyt wiele. W konfrontacji z Dehlią nie miałam jednak zbyt wiele do powiedzenia w tej kwestii. Moje obawy odnośnie tej wizyty przybrały jednak na sile, kiedy zorientowałam się, że wraz ze mną do kliniki wybiera się cały komitet. A kiedy na domiar wszystkiego okazało się, że cała czwórka wraz ze mną wpakowała się do gabinetu, byłam bliska zejścia na zawał.
− Witam serdecznie całą rodzinkę – obwieściła mile wyglądająca pani doktor. Jej uśmiech zdradzał pewne obawy co do przebywania w jednym, ciasnym pomieszczeniu takiej ilości osób, ale przez wzgląd na zasady dobrego wychowania nie zwróciła nam w tej kwestii uwagi. – Która z pań na badania?
Cztery głowy − Larissy, Cole’a, Willa i oczywiście Dehlii – momentalnie zwróciły się w moją stronę. Nieco zażenowana tym, że tak bezdusznie zostałam sprzedana, spuściłam wzrok. Pani doktor, przemawiając tym irytująco łagodnym tonem, zachęciła mnie do zajęcia miejsca na fotelu.
Najpierw przeprowadzono ze mną wywiad, mający na celu ustalić, jak przebiega ciąża. W pewnych kwestiach musiałam kłamać, na przykład na temat tego, kiedy wystąpiła u mnie ostatnia miesiączka, jednak poza tym stawiałam na prawdę. Will ukatrupiłby mnie, gdybym coś zaczęła kręcić.
Kiedy przyszła pora na badanie USG wszyscy, łącznie z początkowo niezainteresowanym Cole’m, zgromadzili się wokół mojego fotela. Poczułam się nieco przytłoczona, momentalnie się spinając. Nie lubiłam znajdować się w centrum uwagi, a w tamtym momencie przyjaciele patrzyli na mnie, jak na jakiś ósmy cud świata.
− Proszę się zrelaksować, to całkowicie bezpieczne badanie – poleciła lekarka, sięgając po tubkę z jakimś żelem. – Niech pani podwinie koszulkę i nieco zasunie spodenki, odsłaniając dół brzucha.
Spanikowana spojrzałam na Cole’a, który parsknął, dostrzegając moją reakcję.
− Spokojnie, kotku. Nie ma tam niczego, czego już bym nie widział.
Wywróciłam oczami na jego protekcjonalny ton. Moja reakcja nie brała się z obawy przed ukazaniem gołego ciała. Chodziło po prostu o… Cóż, chyba w tamtym momencie tak naprawdę dotarło do mnie, gdzie się znalazłam i co mnie czekało.
Do tej pory moja ciąża była… po prostu była. Nieszczególnie dawała mi się we znaki, za co byłam wdzięczna, ale na tym mój cudowny stan zdawał się kończyć. Nie miałam wyraźnie zaokrąglonego brzucha, nie czułam żadnych ruchów wewnątrz mnie. Wiedziałam, że jestem w ciąży, ale wciąż tego nie czułam. Teraz jednak miałam zobaczyć to coś, co siedziało we mnie od kilku tygodni. Nigdy, w całym moimi porąbanym życiu, nie sądziłam, że właśnie coś tak przyziemnego będzie w s tanie mnie przerazić.
− Jezu, po co tyle tego? – usłyszałam szept Dehlii, który, z racji iż staruszka kompletnie nie potrafiła robić tego poprawnie, tak do końca szeptem nie był. – Za moich czasów należało tylko nasikać do miski i zmieszać to z…
− Babciu – jęknęła Larissa, która zaledwie podczas piętnastominutowej przejażdżki w jednym aucie z Dehlią zdążyła się z nią aż tak spoufalić. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Dzięki tej maszynie będzie można określić płeć dziecka, sprawdzić, czy wszystko jest z nim w porządku, a nawet określić, czy nie będzie miało żadnych wad rozwojowych.
− Wady rozwojowe? – zdziwiła się Dehlia. – Z takimi genami? To dziecko będzie miało w przyszłości Nobla, ale na pewno nie Downa!
Prychnęłam, z rozbawieniem spoglądając na staruszkę. Kobieta, podłapawszy moje spojrzenie, uniosła w górę kciuk, zapewne próbując dodać mi nieco otuchy.
− Auć! – syknęłam, piorunując lekarkę spojrzeniem.
− Królowo? – zaniepokoił się momentalnie Will. – Co się dzieje?
− Kotku?
− Spokojnie – rzuciła potulnie lekarka, dokładając nieco dziwnej w dotyku mazi na mój brzuch. – Powinnam była ostrzec panią, że żel jest zimny.
− Zimny? To jest lodowate!
− Paczcie ją, jaka humorzasta – prychnęła Dehlia. – Od razu widać, że ciężarna.
Zacisnęłam powieki, walcząc z chęcią odpyskowania staruszce.
− Który z panów to ojciec dziecka? – zagadnęła lekarka, przykładając głowicę do mojego brzucha. Tym razem spodziewałam się chłodu, dlatego udało mi się nawet nie syknąć.
− A co cię to interesuje? – mruknęłam wrednie, gromiąc ją wzrokiem.
Pani doktor, farbowana na rudo kobieta podchodząca pod czterdziestkę, spojrzała na mnie dziwnie.
− Trzeba było zasygnalizować, że to delikatna kwestia.
− No chyba sygnalizuję, nie?
− Catherine po prostu nie lubi się mną chwalić – zażartował Cole, kucając obok mojego fotela. Ujął mnie za dłoń i delikatnie ją ścisnął, dodając mi otuchy. – Wyluzuj, kotku. To tylko profilaktyczne badanie.
Wywróciłam oczami.
− Nadal nie rozumiem, po co ta szopka.
− Dla dobra Colette – uciął, posyłając mi swój popisowy uśmiech.
Uśmiech, od którego wszystko tak naprawdę się zaczęło.
− Ugh, Cat na pewno jej tak nie nazwie – mruknęła Larissa, na co Dehlia ochoczo przystanęła.
− Oczywiście, że nie. Mała księżniczka dostanie imię po którejś ze swoich przodkiń! Catherine, słoneczko, co powiesz na Bryluen, Meara albo Cairistiona?
− Och, albo Wynda! – dorzucił podekscytowany Will. – Dehlio, pamiętasz Wyndę?
Spojrzałam na Willa błagalnie, ale zdawał się w ogóle mnie nie dostrzegać. Razem z Dehlią zaczęli na zmianę rzucać imionami, które przyprawiały mnie o odruch wymiotny, próbując ustalić, które z nich lepiej będzie pasować do nienarodzonej księżniczki. Ich mini-kłótnię przerwała lekarka.
− Nie chcę psuć państwu zabawy, ale dlaczego z góry zakładacie, że będzie to dziewczynka?
W odpowiedzi nasza piątka zgodnie prychnęła. Pani doktor spojrzała na nas, unosząc brew, ale nie drążyła dalej, za co ja osobiście byłam jej niebywale wdzięczna.
− W takim razie proszę spojrzeć na ekran. Zaraz wszystko się wyjaśni.
Jak na zawołanie obróciliśmy twarze w stronę monitora. Czarno-biały, lekko śnieżący obraz przez zdecydowanie zbyt długą chwilę nie pokazywał niczego konkretnego.
− Nie chcę się wymądrzać – rzuciła nieudolnym szeptem Dehlia – ale czy w dwudziestym pierwszym wieku obraz nie jest już kolorowy?
− Babciu…
− Ja wiem, że jestem ślepa – przerwała jej Dehlia − ale nie wmówisz mi, skarbeńku, że ty pośród tych migających wichajstrów widzisz dzidziusia. Aż tak źle jeszcze ze mną nie jest!
Zgodnie zignorowaliśmy wypowiedź staruszki, dochodząc do wniosku, że brakło by dnia na wytłumaczenie jej, jak to naprawdę jest z tą technologią w dwudziestym pierwszym wieku.
− O, proszę – oznajmiła lekarka, a jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu. – Oto państwa dzidziuś.
− Chryste, wszystko z nim w porządku? – zdziwiła się Dehlia, podchodząc bliżej. Niemalże wsadziła głowę pomiędzy moją a Cole’a, by lepiej widzieć.
− A mówiłem, żebyś szybciej przyszła się przebadać! – jęknął Will, przez przypadek lekko zsuwając okulary z nosa, za których czarnymi szkłami ukrywał swoje prawdziwe ślepia. – Teraz księżniczka jest zdeformowana!
Przerażona spojrzałam raz jeszcze na ekran, jednak tak naprawdę poza kilkoma większymi, jasnoszarymi plamami nie dostrzegałam tam nic konkretnego. Nie rozumiałam, dlaczego kobiety z reguły w takiej chwili płaczą.
Drętwą ciszę przerwał chichot lekarki.
− Główka maleństwa zawsze jest nieco większa, szczególnie na tak wczesnym etapie ciąży. To w niej znajduje się największy aktualnie organ, czyli mózg.
− Dzięki Bogu – westchnęła Dehlia. – Z całym szacunkiem, Królowo, ale dzieciątko na tym etapie przypomina mi bardziej dinozaura niźli ludzkie dziecko.
− Chcą państwo poznać płeć? – zapytała lekarka. Mimo iż kierowała pytanie do ogółu, patrzyła tylko na mnie.
Przyjrzałam jej się, nieznacznie marszcząc brwi. Nagle, nie wiedzieć czemu, przeszło mi przez myśl, co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że to wcale nie księżniczkę noszę pod sercem, a małego księcia?
To by wszystko zmieniło…
− Tak, oczywiście – poprosił za mnie Cole, mocniej ściskając moją dłoń.
Lekarka wykonała zbliżenie na ekranie, przyglądając się wprawnym okiem zbitkowi czarno-białych placów. Dehlia aż wstrzymała oddech w oczekiwaniu.
− Przeczucie państwa nie myliło – oznajmiła po chwili napięcia pani doktor, uśmiechając się szeroko. – Nie widzę innej możliwości. To na pewno dziewczynka.






Od powrotu z gabinetu ginekologicznego z nikim nie wymieniłam choćby słowa. Podczas gdy moi przyjaciele na zmianę rzucali żeńskimi imionami, które ich zdaniem powinna była nosić przyszła księżniczka, ja odmawiałam udziału w ich radosnej zabawie, zadręczając się myślami, które nie przystawały ani Królowej, ani już tym bardziej przyszłej matce. Ten ułamek sekundy, kiedy pozwoliłam sobie myśleć o dziecku w moim łonie jako chłopcu, był prawdopodobnie najpiękniejszym w całym moim życiu. Chociaż przez moment dane mi było poczuć się… cóż, po prostu dobrze. Płeć męska mojego potomka zapewniałaby mi świetlaną i pewną przyszłość. 
Przez moment byłam zwyciężczynią. A potem, jednocześnie z poznaniem prawdy na temat płci, zaliczyłam kolejny sromotny upadek.
Myślałam, że udało mi się pogodzić ze swoim losem i zaakceptować nieszczęśliwy koniec. Badanie ujawniło jednak wszystkie te lęki, które do tej pory starałam się od siebie odpychać. Na całym tym parszywym, zakłamanym świecie istniała tylko jedna osoba, której mogłabym się z nich zwierzyć. A przynajmniej tak było kiedyś...
Pod drzwi izolatki dotarłam właściwie wbrew sobie. Powinnam kłaść się spać, tym bardziej, że zarwałam ostatni dzień na wizytę u lekarza. Wciąż nieprzekonana ujęłam dłonią klamkę. Moje spojrzenie mimowolnie podążyło ku miejscu, w którym zwykły siedzieć David, pełniąc straż nad więzionym Masonem.
Robię to dla nich, pomyślałam. Dla Masa i Davida.
W pomieszczeniu było o wiele więcej mebli niż za czasów, kiedy okupował je Mas. Domyślałam się, że to zasługa Willa, który wciąż żył w złudnym przeświadczeniu, że zależy mi na Shane’ie. Wstawiono tu biurko i fotel, a nawet odsłonięto zewnętrzne żaluzje, dzięki czemu izolatkę oświetlały pierwsze promienie wschodzącego słońca. Początkowo trzymałam się w cieniu, nie mogąc się przekonać do tak nietypowej dla mnie zmiany otoczenia. Przez wzgląd na stare przyzwyczajenia od czasu do czasu – szczególnie wtedy, gdy dręczyła mnie związana z ciążą bezsenność – wychodziłam na słońce, jednak coraz mniej zaczynało mi się to podobać. Najlepiej czułam się właśnie w mroku. Ciemność zapewniała mi bezpieczeństwo, pozwalała ukrywać przed światem zewnętrznym wszystko to, co nie zasłużyło na upublicznienie. Za dnia miałam mniejszą kontrolę nad uczuciami, podczas gdy nocą udawało mi się nimi sprawnie zarządzać.
Daniel, jak mogłam się tego spodziewać, spał. Leżał na plecach, z jedną ręką za głową, drugą zaś luźno opadającą wzdłuż tułowia. Mimo iż zdawałam sobie sprawę z jego preferencji, poczułam się zawiedziona. Miałam nadzieję na oczyszczającą rozmowę, która pozwoliłaby mi spokojnie przespać nadchodzący dzień.
Zrezygnowana przysiadłam na krawędzi biurka, przyglądając mu się. Jego sen zdawał się być lekki, jednak z jakiegoś powodu nie zbudziło go moje niespodziewane najście. Od zawsze dziwiło mnie, iż nawet mimo zmęczenie potrafił zachowywać niesłychaną czujność. Każdy mój koszmar, nerwowe drgnięcie w pościeli – wszystko to potrafiło go w jednej chwili rozbudzić. W tej kwestii akurat nigdy mnie nie zawiódł.
Moją uwagę przykuła leżąca na biurku książka. Miała poszarzałą, zniszczoną okładkę, z której ledwo dało się odczytać tytuł. „Lolita”. Tytuł wskazywał na błahą, typowo babską historyjkę o romansie, któremu nie był pisany happy end. Mimo to sięgnęłam po lekturę, zaciekawiona kilkoma karteczkami powtykanymi pomiędzy strony. Chęć sprawdzenia, które momenty tak bardzo przypadły Danielowi do gustu, że postanowił je zaznaczyć, by wrócić do nich później, była silniejsza niż zdrowy rozsądek.

„Natychmiast, obłędnie, niezdarnie, bezwstydnie, boleśnie zakochaliśmy się w sobie; należy dodać, że i beznadziejnie, bo tę frenetyczną żądzę posiadania dałoby się ukoić jedynie wtedy, gdybyśmy dosłownie wessali i wchłonęli nawzajem każdą cząstkę swych dusz i ciał…”*

       Uśmiechnęłam się smutno pod nosem, muskając palcem pożółkły kraniec strony. W tych kilku słowach zawartych było tyle pasji, ale i bólu, że z miejsca zapragnęłam zapoznać się z całą historią bohaterów. Zamiast tego przeszłam do kolejnego zaznaczonego przez Daniela fragmentu, który, jeśli to w ogóle możliwe, wstrząsnął mną jeszcze bardziej.

„Wiesz, w umieraniu najstraszniejsze wydaje mi się to, że człowiek jest zdany tylko na siebie…”*

Czytałam ten konkretny cytat raz za razem, czując, jak moje serce kurczy się z powodu nieopisanej rozpaczy. Pozostałe widoczne na tej stronie litery przestały być dla mnie istotne, albowiem gdziekolwiek bym nie spojrzała, przed oczami stawał mi powyższy fragment. Jeszcze nigdy nic nie przemawiało do mnie tak bardzo, jak właśnie ten zbitek kilku przypadkowych liter.
Nie bałam się śmierci. Widziałam ją i zadawałam zbyt wiele razy, by tak po prostu drżeć przed jej majestatem. Bywała nieprzewidywalna, to fakt, ale paradoksalnie równie łatwo było ją kontrolować. Wystarczyło mieć dobry plan, ewentualnie broń, a wszystko samo się jakoś układało.
Mimo iż zdawałam sobie sprawę z krótkotrwałości ludzkiego życia, nigdy nie poddawałam rozważaniom swojej własnej śmierci. Wiele razy jej sobie życzyłam – na przykład wtedy, gdy w moich żyłach znajdowała się zaaplikowane mi przez Daniela trucizna. Jednak w ostatecznej konfrontacji – dla przykładu wydarzenie z owianą złą sławą Sophie, która groziła mi nożem – pozostawałam tą nieustraszoną. Nawet w krytycznych chwilach kpiłam ze swojego końca, igrałam z przeznaczeniem, podpuszczając wroga. Wiedziałam, że pewnego dnia odejdę z tego świata, jednak nie zakładałam, że stanie się to szybko – w końcu byłam niezniszczalna, a moje rany goiły się nieprawdopodobnie szybko.
Dziś dopiero zrozumiałam, jak nieuchronny był mój koniec. I, co chyba jeszcze gorsze, nie tylko mój, ale również moich poddanych – ludzi, którzy poniekąd zawierzyli mi swoje życie.
Książka wypadła mi spomiędzy palców, kiedy dziwne, dotąd niespotykane uczucie objęło dolną część mojego brzucha. Mimowolnie docisnęłam lewą dłoń do tamtego miejsca, zastanawiając się, czego przed momentem byłam świadkiem.
Od strony łóżka dało się słyszeć szmer. Ja jednak byłam zbyt skupiona na obserwowaniu swojego lekko uwypuklonego brzucha, by spojrzeć na podrywającego się z posłania Daniela.
– Catherine? Co ty tutaj robisz? Stało się coś?
Na dźwięk jego głosu dziwne uczucie powróciło. Coś jakby musnęło mnie od środka.
– Poruszyło się – wyszeptałam zszokowana, spoglądając na niego przelotnie. – Niech to cholera.
– Dziecko? – Daniel zdawał się być równie wstrząśnięty jak ja.
Docisnęłam mocniej dłoń do brzucha, spodziewając się kolejnego ruchu, ale nic takiego nie miało już miejsca. Opuściłam więc bluzkę i podniosłam głowę, krzyżując spojrzenia z łaknącym wyjaśnień Shane’em.
– To dziewczynka – wyznałam, do końca nawet nie wiedząc dlaczego. – Byłam dziś na badaniach.
– Chyba nie sądziłaś, że mogłoby być inaczej.
W odpowiedzi tylko wzruszyłam ramionami. Roztrząsanie tego tematu do niczego by mnie nie doprowadziło.
Odchrząknęłam, po czym dla pewności raz jeszcze wygładziłam dół koszulki. Schyliłam się również po upuszczoną chwilę wcześniej „Lolitę”, sprawdzając, czy wszystkie kartki znajdują się na swoich miejscach.
– Dlaczego wybrałeś akurat tę powieść? – zapytałam, próbując przerwać ciszę. W głowie wciąż kołatał mi znaleziony wewnątrz cytat.
Daniel, który do tej pory lustrował uważnym spojrzeniem mój brzuch, ponownie skoncentrował się na moich oczach.
– Will tu to przyniósł – wyjaśnił. – Sięgnąłem po nią dla zabicia czasu.
– O czym to?
– Nie spodobałoby ci się.
Prychnęłam, w obronnym geście krzyżując ramiona na piersi.
– Skąd możesz to wiedzieć?
Dopiero w chwili, gdy z moich ust padło już to przeklęte pytanie, zrozumiałam, jak głupio postąpiłam. Sama doskonale znałam odpowiedź, nie musiałam jej od niego wyciągać. I nawet jeśli nieszczególnie mnie to obchodziło, takie zachowanie podpadało już pod sadyzm.
– Skąd? Księżniczko, wiem o tobie wszystko. Znam twoje lęki i obawy. To dlatego tu przyszłaś, prawda? – zapytał, robiąc krok w moją stronę. – Coś cię trapi.
To nie było pytanie, a jedynie stwierdzenie realiów, ale mimo to kiwnęłam głową. Na więcej nie było mnie stać; głos ugrzązł mi w gardle, język odmówił posłuszeństwa. Nie odnalazłam słów, którymi mogłabym opowiedzieć mu o dręczących mnie problemach.
A mimo to on i tak zrozumiał.
– To nic złego się bać – wyszeptał. – Nawet Królowe miewają chwile słabości. To jednak wcale nie czyni je słabymi.
– Trochę masło maślane, nie uważasz? – prychnęłam, odwracając się do niego plecami. Wyjrzałam przez okno, za którym to świat, pomimo wczesnej pory, zdawał budzić się do życia.
– Powiedz mi, co się gryzie, księżniczko – poprosił, ignorując mój wybuch.
Uniosłam lewą dłoń, przyglądając się, jak kamień szlachetny w moim fałszywym pierścionku zaręczynowym od Cole’a, z którym z jakiegoś powodu nie potrafiłam się rozstać, łapie pierwsze promienie słońca. Rozszczepiona wiązka światła odbiła się od ściany, malując jej brudnoszarą powłokę tęczowymi odpryskami.
Świt. Symbol nadziei, dobrobytu, nowego życia. Co jednak mógł oznaczać dla mnie, istoty stworzonej do życia w mroku? Czy ten krótkotrwały stan pomiędzy prawdziwym dniem a nocą mógł stać się dla mnie czymś zgoła odwrotnym?
– Muszę wiedzieć, Danielu – westchnęłam, spoglądając na niego przez ramię. – Co, jak, gdzie, kiedy. Zbyt długo zwlekałeś z wyjaśnieniami. Giną moi ludzie, a ja nie dostaję nic ponad garść fałszywych tropów i gróźb, które jednocześnie stanowią moje jedyne wskazówki w tej sprawie.
– Groźby? – zaniepokoił się. – Kto ci grozi, Cat?
– Jeśli nie otworzysz się przede mną z własnej woli, zmuszę cię do tego – zastrzegłam, odwracając się do niego przodem. – W tym świecie nie obowiązują zaległe obietnice.
Daniel bez mrugnięcia wytrzymał pod uciskiem mojego miażdżącego spojrzenia.
– Powiem ci, co wiem, w zamian za odpowiedź na jedno pytanie.
W obliczu informacji, które posiadał, cena zdawała się być niewielka, dlatego też bez namysłu przystanęłam na jego propozycję.
– Chcę wiedzieć, kto jest ojcem dziecka, Catherine.






* Vladimir Nabokov – „Lolita”




†††††††††††††††




Dzień dobry! Dawno mnie tu nie było, oj dawno. I tak, pamiętam, że mówiłam, że do maja pewnie już nie wrócę. Ale stęskniłam się. A i rozdział zalegał na dysku, więc pomyślałam, że podzielę się z Wami tymi smętami. Mam nadzieję, że jacyś wytrwali czytelnicy jeszcze ze mną pozostali ;)

Rozdział jest... Cóż, moim zdaniem średni. Obiecywałam akcję, a mimo to wciąż przeciągam jakąś drętwą gadaniną. Ostatnio jednak uświadomiłam sobie, że od powrotu Daniela, Cat tak naprawdę nie miała okazji z nim porozmawiać. Na dobrą sprawę wciąż nie wiemy, jak to się stało, że żyje, co się z nim działo, jak ją odnalazł... Skupiłam się na innych wątkach, ten poniekąd porzucając.

Dziękuję za obecność, wszelkie komentarze i wiadomości prywatne. Matura za tydzień, a ja wciąż tego nie czuję! Niemniej co będzie, to będzie. Coś z tej szkoły po tylu latach chyba wyniosłam...

Do napisania! Buziaki,
Klaudia






2 komentarze:

  1. Ale z ciebie, stara, Polsat... Nie wierzę. XDD

    Przybyłam do ciebie, a to może oznaczać, że w końcu wracam do internetów. Po tym całym zapierniczu mam wreszcie czas by sobie usiąść, poczytać, popisać, pomarudzić... Ale zdziwiło mnie to, że napisałaś ten rozdział właśnie teraz, gdy matura już puka do twych drzwi. Powinnam cię opieprzyć, że się nie uczysz, ale co ja się będę oszukiwać. Rozdział ważniejszy. :D
    Podobał mi się, był taki wyjątkowo ciepły, szczególnie na początku. Czuć to napięcie, szczególnie w głowie Cat, bo ona wie, że to ostatnia prosta przed tym, na co długo czekała. Nie będę cię ponaglać do pisania finału, ponieważ wiem, że to będzie koniec AC takiego, jaki znaliśmy. Już teraz patrząc z perspektywy czasu, widzę zmianę Cat i innych bohaterów. Sporej grupy osób wyglądam z utęsknieniem, ale znam brutalną prawdę. Już penie nigdy nie wrócą. Czuć, że nadchodzi nowe i jestem pewna, że lepsze. Epickie jak nigdy do tej pory.
    I ech... Ta końcówka. Ostatnio lubisz tak kończyć rozdziały. Zamęczysz mnie kiedyś, słowo daję.
    Tyle ode mnie na dzisiaj. Wiem, że króciutko, ale mam zamiar teraz sama coś skrobnąć. Mnie też wzięło na smęty, może to przez tę porę roku?
    Czuwaj,
    Bibiś.

    OdpowiedzUsuń
  2. Skomentuję, póki pamiętam. Umiliłaś mi jazdę autobusem, ale oczywiście wi-fi nawaliło, jak chciałam polecieć dalej. :D
    Podoba mi się relacja Willa i Dehlii. Oni są trochę jak dumni rodzice, którzy chuchają na Cat i zachwycają się, jak ona szybko im dorasta. xD A tę scenę ich rozmowy, kiedy on tak po prostu wbił jej do domu i kazał się zbierać, to chętnie bym zobaczyła. Piękne. :D Szkoda, że imiona, które wybierają dla małej księżniczki, już niekoniecznie. Może i ona nie czeka na to dziecko, ale aż tak chyba nie da go skrzywdzić...
    Hm, czekałam aż coś drgnie i chyba drgnęło. Dosłownie, skoro mała zaczęła się ruszać. Ogólnie ostatnio sporo przemyśleń i uświadamiania sobie różnych kwestii, ale to jak najbardziej mi się podoba. Przy USG trochę się uśmiałam z Dehlii, ale samo podeście Cat i to, jak ona zareagowała, gdy upewniła się, że na świat przyjdzie córka... No cudo i tyle.
    To pytanie na końcu... Ogólnie sam Daniel i fragmenty Lolity. Nie znałam tej książki (no, poza tytułem), więc jestem absolutnie zachwycona tym, jak to do nich pasuje. ^^
    Jutro wrócę na trzy ostatnie wpisy. Aż dziw, że to tak szybko zleciało, chociaż do tej pory nie mogłam się zabrać za czytanie. :D

    Nessa

    OdpowiedzUsuń