niedziela, 11 lutego 2018

Rozdział 65



"Czy jestem zbyt zagubiona, by zostać ocaloną?
Mój Boże, mój ratunku
Zwróć mi zbawienie..."








– To było nieodpowiedzialne. Głupie. Nieodpowiednie i… Czekaj, co ty robisz?
Spojrzałam na Williama, gniewnie mrużąc oczy. Stał z rękoma założonymi na piersi i przyglądał się moim poczynaniom z niezrozumieniem wypisanym na twarzy.
Przeładowałam broń, którą przed momentem naładowałam, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku.
– Zbroję się. To chyba oczywiste, nie uważasz?
– Chyba sobie żartujesz! – wykrzyknął, w dwóch krokach zmniejszając dzielącą nas odległość. Odebrał mi pistolet i odłożył go z powrotem na półkę. – Nigdzie nie idziesz.
– Mógłbyś z łaski swojej przestać matkować swojej Królowej? Już raz przeprowadzaliśmy rozmowę na ten temat. Myślałam, że czegoś się wówczas nauczyłeś – dodałam oschle, z premedytacją wymijając go i wsuwając broń do kabury.
Will wywrócił oczami, widząc moje poczynania, ale więcej nie próbował mi się sprzeciwiać. Nawet sam z siebie podał mi pusty magazynek, kiedy zauważył, że szykuję nową, zapasową porcję nabojów.
Nie byłby jednak sobą, gdyby po chwili ciszy znów nie zaczął narzekać.
– Nadal uważam, że ruszanie pod ten adres jest równe samobójstwu.
– A ja nadal uważam, że za bardzo się rządzisz – odgryzłam się, odkładając pudełko z nabojami na półkę.
– Po prostu się o ciebie troszczę. O was – dodał, wymownie marszcząc brwi.
Zignorowałam ten przejaw miłosierdzia, a już tym bardziej wzmiankę o tym czymś rozwijającym się w moim łonie, wiedząc doskonale, że sprowokowałabym tym samym rozmowę na temat czekających mnie badań.
Tak, Will wciąż upierał się przy tym, bym udała się do lekarza.
– Nie będę przyglądała się wszystkiemu z założonymi rękoma, Williamie. Wiesz, że to nie w moim stylu.
– Jednak w twoim stanie…
Pod wpływem impulsu uderzyłam dłonią o blat stołu. Wskutek uderzenia poustawiane na nim naboje przewróciły się i sturlały na posadzkę, odbijając od niej z nieprzyjemnym łoskotem. Łypnęłam gniewnie na Williama, dając mu do zrozumienia, że to wszystko jego wina. Przeczuwałam, że jeśli w końcu się nie przymknie, naprawdę stracę nad sobą kontrolę. Nie piłam krwi od rana, byłam sfrustrowana i niewyspana, a w dodatku dowodzenie nad moim ciałem połowicznie przejęły hormony. Próby stawiania oporu mogły więc skończyć się dla niego naprawdę źle.
– Przestań traktować mnie jak trędowatą! To nie jest choroba, do jasnej cholery. Ile razy mam ci to powtarzać?
Will uniósł dłonie w obronnym geście, co paradoksalnie rozsierdziło mnie jeszcze bardziej. Jednym, gwałtownym ruchem postrącałam z blatu pozostałe naboje. Jeden z nich niefortunnie trafił w przeszklone drzwi szafki. Szklana tafla rozprysnęła się w drobny mak, zagracając prawie całą piwnicę.
– Okay, okay! – Will doskoczył do mnie w dwóch susach i ujął moje dłonie w swoje, próbując powstrzymać mnie przed kolejną, o wiele bardziej krwawą katastrofą. – Już dobrze, Catherine. Oddychaj. Wdech…
– Kiedyś cię zabiję, przysięgam – wysyczałam.
– Odłóżmy te atrakcje na potem, dobrze? Teraz nie myślisz racjonalnie. Hormony…
Wyrwałam się z jego uścisku, po czym wyminęłam go bez słowa w kierunku wyjścia. Z jakiegoś powodu nie mogłam przebywać z nim dłużej w tym samym pomieszczeniu. Irytował mnie w sposób, jakiego dawno nie doświadczyłam. Od zawsze lubił się wymądrzać, ale dziś jego pseudolekarska gadka wyjątkowo dotkliwie działała mi na nerwy.
Ostatnie dni były, żeby nie ująć tego zbyt dosadnie, bardzo napięte. Nie wiedziałam nawet, kiedy słońce zachodzi, a kiedy wschodzi. Właściwie nie spałam, próbując zebrać do kupy całe królestwo. Najpierw ten bal, a także jego skutki z którymi mierzyliśmy się do tej pory, tajemnicza Ona i powrót Daniela. To wszystko, łącznie z rozwijającym się w moim ciele cudownym płodem, porządnie namieszało mi w życiu. Jakby samo bycie nieletnią Królową nie było wystarczająco czasochłonne.
Czekająca na moje rozkazy grupka Nocnych drgnęła, widząc, z jaką prędkością wypadam ze zbrojowni. Oni sami byli już gotowi od kilku godzin. Jedynym, co nas powstrzymywało, było słońce. Z wytęsknieniem wyczekiwaliśmy zachodu, gotowi nareszcie zapolować.
– Próbowałem pogadać z Shane’m – oznajmił Cole, który nagle pojawił się tuż obok mnie. – Bezskutecznie. Zamknął się w sobie. Niczemu nie zaprzecza, niczego nie potwierdza. A co, jeśli ładujemy się w paszczę lwa?
– Zawsze istnieje jakieś ryzyko – mruknęłam, coraz bardziej wzburzona tym, że kolejna z bliskich mi osób tak otwarcie wątpiła w powodzenie misji.
W telefonie, który zabrałam poplecznikowi tej drugiej Królowej, nie znaleźliśmy niczego konkretnego… aż do dzisiaj. W trakcie mojej kolejnej kłótni z Turnerem, który oskarżał mnie o zaprzepaszczenie naszej szansy na ruszenie z akcją naprzód, na telefon tragicznie zmarłego wampira przyszła wiadomość. Jej nadawca wydawał się być naprawdę zdesperowany. Pozbawiona znaków przestankowych wiadomość była krótka, ale niewyobrażalnie treściwa: „ Dziś o północy w kościele pw matki bożej”. W Las Vegas istniał tylko jeden katolicki kościół pod tym wezwaniem, dlatego w przeciągu kwadransa zorganizowałam całą akcję. Will i Cole musieli jednak wtrącać co chwila swoje trzy grosze, próbując studzić mój zapał do walki.
Może i działałam zbyt impulsywnie. Możliwe że powinnam była się wstrzymać i sprawdzić wszystko dokładniej, zamiast iść na żywioł i skazywać dziewiątkę moich najlepszych ludzi na śmierć. Ale w ostatnim czasie zbyt długo zwlekałam z podejmowaniem naprawdę ważnych decyzji. Gdyby nie to, Mason nie zostałby uprowadzony, wielu moich ludzi nie zginęłoby podczas ataku na balu. Dlatego też tym razem nie zamierzałam się czaić i czekać na gotowe.
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, prawda?
– Skoro już o Danielu mowa… – wtrącił Cole, spoglądając na mnie wymownie. – Jak długo zamierzasz trzymać go w tym gabinecie?
– Tak długo, jak będzie trzeba – ucięłam z niesmakiem, wciąż niegotowa na to, by należycie odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie związane z Shane’em.
Cole zmarszczył brwi, oczywiście nie wyłapując zamaskowanej w moim tonie aluzji.
– Nie porozmawiasz z nim? – drążył. – A co, jeśli on wie o czymś, o czym nie wiemy my? Warto to wykorzystać, nie sądzisz?
Zacisnęłam dłoń w pięść, próbując zapanować nad kiełkującą we mnie złością. Nie widziałam się z Danielem, odkąd na jaw wyszła prawda na temat mojej ciąży. Z jakiegoś powodu zwyczajnie nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Nie zamierzałam mu niczego tłumaczyć, a już tym bardziej informować go o tym, jak naprawdę miały się sprawy. Bałam się jednak, że zacznie o to pytać. A ja, przez wzgląd na to, co kiedyś nas łączyło, nie będę potrafiła mu skłamać. On wtedy wpadłby w szał, zaczął zarzucać mi, że nie liczę się z nim i jego pragnieniami… A ja wtedy zmuszona byłabym go stąd wyrzucić. Nie wiedziałam tylko, czy byłam już gotowa na to, by pożegnać go po raz kolejny.
– Zbiórka za godzinę – zapowiedziałam, kierując się ku schodom.
Dopiero kiedy znalazłam się w swojej sypialni, odetchnęłam ciężko, dając upust kumulującym się we mnie emocjom. Mogłam zgrywać przed wszystkimi silną i zrównoważoną, ale wewnętrznie krwawiłam. Tej rany niestety nic nie było w stanie wyleczyć.
Zmarszczyłam brwi, dostrzegając przewiązane szkarłatną wstążką pudełko na toaletce. Z pewną dozą rezerwy zabrałam się za rozpakowywanie prezentu. Spodziewałam się ujrzeć w środku wszystko – przez bombę, po serce któregoś z moich poddanych – ale to, co tam zastałam, i tak mnie zaskoczyło. Na widok lakierowanych, wiśniowych martensów do połowy łydki serce aż zatrzepotało mi w piersi.
Parsknęłam cicho, wyciągając lewy but z pudełka. Ktokolwiek zrobił mi tak piękny prezent, trafił idealnie w mój gust. Moja ulubiona para w podobnym stylu została w Akademii, gdzie bezceremonialnie porzuciłam ją jeszcze na długo przed tym, nim oficjalnie uciekłam. Niegdyś nosiłam je nałogowo, jednak odkąd Katerina i jej proroctwa zaczęły zatruwać mi życie, zaś ja sama drastycznie zmieniłam swój styl – łącznie z przejściem z wiśniowej czerwieni na chłodny blond – kompletnie o nich zapomniałam. Mimo to dobrze wspominałam czasy tej buntowniczej Catherine, która za wszelką cenę próbowała wyrwać się ze szkoły. Tamtejsze problemy nijak miały się do tych, z którymi aktualnie przyszło mi się mierzyć.
Stanęłam przed lustrem, naiwnie łudząc się, że dzięki tym butom choć przez chwilę będę mogła poczuć się tak, jak dawniej.
Między mną a tą Catherine, którą byłam jeszcze pół roku temu, znajdowała się ogromna przepaść. Nie chodziło tylko o zmianę wizerunku, ale również psychikę i podejście do pewnych problemów. Moje priorytety uległy przewartościowaniu. Straciłam wiarę w pewne byty, zaś moje serce zamknęło się na ten rodzaj szczęścia, którego pragnęłam od dziecka. Było coraz mniej mnie we mnie i nic, dosłownie nic, nie było w stanie tego naprawić. Taka była po prostu kolej rzeczy.
Mimowolnie odwróciłam się bokiem do lustra, chcąc obejrzeć swoją sylwetkę z profilu. Luźna bluzka doskonale maskowała mój stan, jednak kiedy przykładałam ją do ciała… Jakby nie patrzeć, minęły już cztery tygodnie. Kiedyś ta chwila musiała nastąpić. A teraz miało być tylko gorzej.
Zsunęłam dłoń na brzuch, dociskając ją mocniej w jego dolnej części. Dzięki temu delikatnie zaokrąglenie stało się bardziej widoczne. Lecz chociaż bardzo się starałam, nie potrafiłam odczuć z tego powodu radości. Wręcz przeciwnie, upływ czasu przyprawiał mnie  o szybsze bicie serca ze strachu. Pozostało mi go tak niewiele… To coś miało pokrzyżować wszystkie moje plany szybciej, niż bym sobie tego życzyła.
Odwróciłam się do lustra plecami, nie potrafiąc dłużej bezczynnie wgapiać się w swoje odbicie. Miałam nadzieje, że może ten widok coś we mnie poruszy, wzbudzi jakieś wyrzuty sumienia… Ale nic takiego nie nastąpiło. Pustka, która towarzyszyła mi od kilku tygodni, stała się tylko jeszcze bardziej odrętwiająca.
Opuściłam sypialnię w milczeniu, ani razu nie oglądając się za siebie.
Musiałam zacząć się przyzwyczajać, bo od dziś tak miał wyglądać już każdy mój dzień.


Szóstka wampirów ze mną na czele niecierpliwie wyglądała na horyzoncie aut, którymi mieliśmy przedostać się na drugi koniec miasta. Larissa, której zadaniem było przygotowanie drugiego, awaryjnego oddziału krzątała się po domu, rozdając zainteresowanym broń. Mieli wyjechać pół godziny po nas, aby ratować moją jednostkę w razie zasadzki bądź nieprzewidzianego ataku. Z góry zakładaliśmy jednak, że dziesiątka w zupełności wystarczy, by sprawdzić teren i spotkać się ze osobą, która próbowała zainicjować rozmowę ze zwęglonym przeze mnie wampirem. Warto jednak było posiadać plan B. Po ostatnich wydarzeniach wolałam dmuchać na zimne.
Już sięgałam po telefon, chcąc skontaktować się z którymś z Nocnych – jednak jak widać puszczanie Williama i Cole’a razem nie było najlepszym pomysłem – kiedy pod hotel zajechało pierwsze z aut. David, kierowca siedmioosobowego rodzinnego SUV-a, uspokoił mnie gestem. Skinęłam mu w podzięce głową, po czym oddelegowywałam kolejne wampiry do samochodu. Kiedy zostałam na podjeździe tylko ja, a David włączył się już do ruchu, znikając spoza zasięgu mojego wzroku, pojawił się Cole. Nie wiedziałam, co zdziwiło mnie bardziej – to, że na tylnej kanapie siedział Will, czy może raczej fakt, że na tajną akcję wybrali jeden z bardziej awangardowych, sportowych samochodów.
Bo liczy się wielkie wejście, nie?
Kręcąc głową z politowaniem, zajęłam miejsce z przodu. To, że musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby usiąść, to już szczegół. Może i nie byłam zbyt wysoka, ale to auto też nie biło w tej dziedzinie rekordów.
− Masz tu coś – mruknęłam, wyciągając dłoń ponad automatyczną skrzynią biegów, by otrzeć kącik ust Turnera.
− Ach, to tylko właścicielka tego cacka – parsknął Cole, korzystając z okazji, by pocałować mnie w rękę. – Przekazała mi je w spadku, wiesz? Biedna, jej życie zakończyło się tak tragicznie…
          Wywróciłam oczami, słysząc jego tłumaczenia. Chociaż ludzka krew nie zaspokajała już jego podstawowych potrzeb, wciąż chętnie po nią sięgał. Jak sam twierdził − dla zabawy.
− Mieliśmy nie robić scen – przypomniałam, oglądając się przez ramię na Willa. – Nie mogłeś go przypilnować?
Kiedy Nocny uniósł dłoń, by z zażenowaniem podrapać się po brodzie, dojrzałam na jego kostkach szkarłatne plamki. Parsknęłam, od razu domyślając się prawdy.
− Czyżbyście w ten sposób zakopali topór wojenny? – zażartowałam. – Wspólne picie krwi z dziewicy zacieśnia więzy między facetami czy co?
− Musieliśmy się posilić przed akcją – rzucił obronnym tonem Will.
Z udawanym zrozumieniem pokiwałam głową.
− A czy ja coś mówię? Martwiłam się, że nie dojdziecie do porozumienia i rzucicie się sobie do gardeł, ledwo znikniecie z zasięgu mojego wzroku, a tu proszę, zostaliście przyjaciółmi od kieliszka!
Cole parsknął, niby to przypadkiem opierając dłoń na moim kolanie zamiast na drążku skrzyni biegów.
− Jak to miło, że wrócił ci dobry humor. Nie lubię, kiedy załącza ci się syndrom kotka mordercy.
− Kotka mordercy? – powtórzyłam, śmiejąc się.
Turner nie wyglądał jednak na rozbawionego. Z poważną miną skinął głową.
− Niby nadal jesteś niewinna i urocza, ale gdzieś tam z tyłu głowy wciąż mam obraz ciebie wyrywającej serce z piersi jednym szarpnięciem.
− Przecież jestem niegroźna – parsknęłam.
− Och, oczywiście. Jesteś łagodna jak rosiczka.
Wywróciłam oczami, odrywając od niego wzrok i skupiając się na trasie. Szybko jednak podziwianie obrzydliwie rozświetlonych hoteli i kasyn znużyło mnie. Z racji, iż zdaniem Willa czekało nas jeszcze pół godziny drogi, postanowiłam na chwilę przymknąć oczy i spróbować odpocząć. Na moje nieszczęście czekała mnie kolejna pracowita noc.
Znajdowałam się już na pograniczu jawy i snu, kiedy Cole postanowił przerwać drętwą ciszę. Docierały do mnie jedynie strzępki jego wypowiedzi. Z racji, iż większość z nich dotyczyła mnie, poczułam się w obowiązku, by co nieco podsłuchać.
– Martwię się o nią. Ostatnio znów niewiele sypia.
– Jest w ciąży – oznajmił Will tonem specjalisty. – Ma też więcej na głowie. Stres, ostatnie wydarzenia… Bezsenność to tak naprawdę błahostka w porównaniu z innymi rzeczami, które jej zagrażają.
– Zmieniła się – westchnął Cole, a ja delikatnie się spięłam, wyczuwając na sobie jego spojrzenie. Bałam się, że zaraz zorientuje się, że ich podsłuchuję, wskutek czego stracę moją szansę. – Po powrocie Daniela… Ja wiem, że coś ich kiedyś łączyło, ale po co to wszystko? Tak jakby za wszelką cenę próbowała mu udowodnić, że już jej nie zależy...
– Moim zdaniem nie powinniśmy wplątywać w to Jonathana. Owszem, jego śmierć stała się impulsem do zmiany. Ale to nie przez niego staje się taka, jaka się staje.
Czyli jaka? Od miesięcy zadawałam sobie to pytanie, jednak jak do tej pory wciąż nie znalazłam odpowiedzi.
– Więc przez kogo?
– Jesteśmy na miejscu – ogłosił nagle William, a ja poczułam, jak auto gwałtownie się zatrzymuje. Gdybym nie była zapięta pasami, pewnie już zbierałabym kły z kokpitu.
Zaklęłam, odgarniając włosy z twarzy. Cole posłał w moją stronę przepraszający uśmiech, mamrocząc, że nie chciał mnie obudzić. Tylko wywróciłam oczami, wciąż jeszcze nie do końca rozbudzona, by zacząć prawić mu morały. Może i nie był najlepszym kierowcą, ale on przynajmniej posiadał jakiekolwiek uprawnienia. Mnie prawdopodobnie nigdy nie będzie dane zdobyć prawa jazdy.
Nie czekając na pozostałych, praktycznie wyskoczyłam z auta, od razu kierując się w stronę maleńkiego, niezbyt oświetlonego kościółka. Znajdowaliśmy się na obrzeżach miasta, w miejscu, gdzie przepych i splendor ustąpiły wygodzie i skromności. Do tej pory nie wiedziałam, że Vegas posiada aż tak wiele obliczy. Mieszkałam tu około miesiąca, jednak wciąż jeszcze niedostatecznie zapoznałam się z jego terenami.
Obszar wokół kościoła wyglądał na opuszczony. Niepielęgnowane drzewa i krzewy straciły cały swój urok, były przesuszone i spalone przez słońce. Nigdzie, nawet w promieniu kilku najbliższych mil, nie było widać śladów życia. Rozświetlone i tętniące życiem Miasto Grzechu zostało daleko za nami. Mimo iż kościół według map znajdował się w Las Vegas, my trafiliśmy niemalże na środek pustyni. Niesamowite, że w zaledwie pół godziny byliśmy w stanie opuścić metropolię i znaleźć się w szczerym polu.
Teren  mimo wszystko nieszczególnie sprzyjał potencjalnej walce, przeczuwałam więc, że Will i Cole lada moment zaczną się tego czepiać. Choć z jednej strony odcięcie od świata było dobre, z drugiej dość drastycznie ograniczało ruchy. Z racji niedogodnego podłoża, obok kościoła nie wybudowano nawet cmentarza. Nie mieliśmy więc gdzie się ukryć, czy przyczaić na wroga. Mogliśmy co najwyżej pójść na żywioł.
I taką taktykę postanowiłam obrać.
Wyciągając przygotowaną wcześniej broń, podeszłam do wrót kościoła. Kątem oka dostrzegając zmierzającego ku mnie Willa, uciszyłam go gestem, po czym przystawiłam ucho do drewnianej powierzchni, próbując wyłapać jakikolwiek szmer sygnalizujący, że w środku ktoś się znajduje. Nie wychwyciwszy niczego niepokojącego, chwyciłam za nieco zardzewiałą, staromodną klamkę i naparłam na wrota. Szczęknęły przeraźliwie, zdradzając swą wiekowość, jednak ani drgnęły.
Obejrzałam się na ukrytych w cieniu poddanych, układając w głowie najrozsądniejszy plan.
– Musi tu być jeszcze wejście od zakrystii – wyszeptałam.
– A jeśli oni właśnie na to czekają?
Wywróciłam oczami na pretensjonalny ton Williama. Ponownie spojrzałam po moich poddanych. Trybiki w mojej głowie pracowały na najwyższych obrotach.
– Och, no jasne – parsknęłam sama do siebie, doznając olśnienia. Sięgnęłam dłonią do włosów, szukając wśród upiętych w koński ogon włosów wsuwki. – Można by spróbować je wyważyć – rzuciłam cicho, kucając, żeby zyskać lepszy ogląd. – Ale w ten sposób narobilibyśmy niepotrzebnego hałasu.
– Nie żebym wątpił w twoje umiejętności, kotku, ale to nie film akcji – wtrącił Cole, z odległości przyglądając się moim poczynaniom. – A tobie sporo brakuje do Bonda.
– Bond – mruknęłam, podnosząc się z klęczek z triumfalnym uśmieszkiem – to może mi co najwyżej buty czyścić.
Kiedy najostrożniej, jak tylko potrafiłam, pchnęłam wrota kościoła, zgromadzeni wstrzymali oddech. Wiedziałam jednak, że nie na marne gmerałam w zamku. Tyle razy już miałam okazję wykorzystać moją ślusarską umiejętność w praktyce, że nawet nie brałam pod uwagę porażki. Stare zamki miały to do siebie, że bardzo łatwo było je rozbroić. Z tymi nowymi, elektrycznymi, mogłabym mieć problem.
– Ja wchodzę… ugh, pierwszy – usłyszałam za sobą zrezygnowany głos Willa, kiedy w dwóch susach przekraczałam próg kościoła.
Nie zdejmując palca ze spustu, pomału przesuwałam się do przodu nawą główną. Tak jak z góry założyłam, kościół był nieużywany od miesięcy. Zakurzone, nadgryzione zębem czasu ławki rzucały na ściany mroczne cienie. W słabej poświacie świec umiejscowionych na wysokich, stalowych kandelabrach wszystko prezentowało się o wiele bardziej przerażająco. Skromnego wnętrza o tej porze dnia nie był w stanie rozjaśnić nawet witraż ze świętą rodziną umiejscowiony nad ołtarzem.
–Te świece nie zapaliły się same – syknął mi do ucha Will. – Uważaj, najdroższa.
Skinęłam głową, nie przerywając zwiadu. Dwoje znajdujących się po mojej prawej stronie Nocnych wyprzedziło mnie, ale nie zamierzałam tego kwestionować. Tym bardziej, że aura tego kościoła zaczęła na mnie oddziaływać w sposób, którego nie rozumiałam. To miejsce miało na mnie dziwny wpływ, sprawiało, że czułam się jednocześnie zmieszana i poruszona. Intencje, z którymi tu przybyłam, zeszły na dalszy plan.
Nigdy nie byłam szczególnie pobożna. Wierzyłam w Boga, w świat, który stworzył i większość biblijnych cudów. Moja rodzina nie należała jednak do tych praktykujących, dlatego też w kościele bywałam zaledwie od święta i z powodu rodzinnych uroczystości. Mama, choć nigdy nie przyznała się do tego głośno, z góry zakładała, że nasza wampirza natura odbiera nam możliwość należenia do wspólnoty kościoła. Dla niej nie istniał ustanowiony poział na Nocnych i Dziennych. Wampiry, obojętnie do którego gatunku należały, były w jej mniemaniu istotami mroku. Mimo że przy nas starała się to ukrywać, wiedziałam, że gardziła tym, kim była. Kim my wszyscy byliśmy. Teraz wiedziałam jednak, że winny temu nie był tylko wampiryzym, ale również ciążące na naszej rodzinie przekleństwo.
Niełatwo jest być wampirem. Ale bycie wampirem obarczonym klątwą Iwanowów…
Drgnęłam, kiedy przez swoje niedopatrzenie wdepnęłam na zaścielające dywan przed wejściem na prezbiterium szklane odłamki. Rozejrzałam się szybko, chcąc sprawdzić, czy moja wpadka nie została zauważona przez kogoś niepowołanego, jednak poza naszą dziewiątką nie było tu nikogo.
I tym razem nie jest to pocieszająca wizja…
Wbrew sobie klęknęłam i przeżegnałam się przed wejściem do prezbiterium. To był odruch, którego nie potrafiłam powstrzymać. W chwilach jak ta, gnieżdżąca się w moim sercu i wspomnieniach Katerina zwyczajnie brała górę. A to właśnie jej zawdzięczałam nabytą w ostatnim czasie pobożność. W chwilach kryzysu zaczynałam się modlić, nawet jeśli wcześniej słowa modlitwy nic dla mnie nie znaczyły. Choć nie mówiłam o tym głośno, całą nadzieję pokładałam w Panu. Podobnie jak Katerina zawierzyłam mu swoje życie.
Wyczułam na sobie zaniepokojone spojrzenie Willa, dlatego obejrzałam się przez ramię. Wstając, uśmiechnęłam się do niego delikatnie, chcąc dać mu do zrozumienia, że wszystko ze mną w porządku. Zachowywał się w stosunku do mnie nadopiekuńczo, ale nie potrafiłam się na niego zbyt długo gniewać. Nie o coś tak błahego. Nawet jeśli zdarzało mi się pod wpływem emocji mówić co innego.
– Może przyszliśmy za wcześnie? – zasugerował łagodnie Will.
– Albo za późno? – poparł go Cole, próbując podchwycić moje spojrzenie. Ja byłam jednak zbyt skupiona na kolejnym zadaniu, by zawracać sobie głowę takimi szczegółami.
Na nogach jak z waty podeszłam do ołtarza. Jego blat był zakurzony i obdrapany, biały niegdyś obrus zwisał w strzępach z jego krawędzi. Stojące nieopodal pozłacane tabernakulum zostało obrabowane, nigdzie nie dostrzegałam niezbędnych do przeprowadzenia mszy przyborów. Całe to miejsce zdawało się być zbyt długo uśpione. Im dłużej przyglądałam się pokrywającym nawę warstwom kurzu i pajęczyn tym dotkliwsza stawała się myśl, że całą tą akcję należy zaliczyć do niewypałów. Nie było żadnego spotkania; nawet ustawionego, mającego za zadnie zwabić nas w jedno miejsce.
Zostaliśmy oszukani. Po raz kolejny Ta Druga z nami pograła.
Ostrożnie wyciągnęłam dłoń i dotknęłam stojącej na krawędzi ołtarza półmetrowej figurki Matki Boskiej. Pokryta warstewką kurzu postać nie wywołała we mnie jednak takich emocji, jakie powinna. Jej spokojna, porcelanowa twarz zaczęła mnie drażnić. Kompletnie nie pasowała do opuszczonego wystroju kościoła. Stała na podwyższeniu i przyglądała się nam wszystkim z góry, uważając się za lepszą, bo wydała na świat Boskiego syna.
Nienawidziłam jej za to.
Nim ktokolwiek zdążył mnie powstrzymać, strąciłam statuetkę na ziemię. Jej delikatne, porcelanowe, niebiesko-beżowe ciałko roztrzaskało się o posadzkę. Gdzieś miałam hałas i bałagan. W tamtym momencie potrzebowałam znaleźć ujście dla mojego stale rosnącego gniewu.
Znów ich zawiodłam.
Przyglądałam się porcelanowym odłamkom rozrzuconym obok moich stóp z niemałą satysfakcją. Gdybym wiedziała, że coś tak przyziemnego będzie w stanie zagwarantować spokój mojej duszy, zrobiłabym to od razu po przekroczeniu wrót kościoła.
Nie było już dla mnie ratunku.
– Catherine? Najdroższa, nic ci nie jest? Może potrzebujesz…
Zignorowałam troskliwe odzywki Willa, nadal wgapiając się w szczątki figurki Bożej Rodzicielki. Teraz wydawała mi się o wiele bardziej interesująca. Zdruzgotana, niekompletna, rozbita. Zupełnie jak ja.
Straciłam swoją ostatnią szansę na wybawienie.
I, jasna cholera, naprawdę dobrze się z tym czułam.
– Kotku, na pewno wszystko w porządku?
Pochyliłam się, dostrzegając coś pośród odłamków. Ze stosu porcelany wygrzebałam podłużny, kremowy kartonik, na którym iście kaligraficzną czcionką wypisane było tylko jedno zdanie. Jego treść była jednak wystarczającą wskazówką sugerującą że wiadomość ta została skierowana do mnie.


Powiedzenie: po trupach do celu, od dziś
nabierze dla Ciebie zupełnie innego znaczenia, Kitty
….


Wtem, jak na zawołanie, rozdzwonił się telefon Williama. Nie potrzebowałam swoich wizjonerskich zdolności, by przewidzieć, że wykonawca połączenie nie przynosił dobrych wieści.





††††††††††



Ajj, długo kazałam Wam na siebie czekać, ale z efektów jestem względnie zadowolona, dlatego też nie żałuję kilku dni obsuwy. Czasami naprawdę warto się wstrzymać. Szczególnie, jeśli w grę wchodzi tak ważny rozdział. Nie wiem, czy udało mi się to dostatecznie ukazać, ale wieczna przemiana Catherine... Cóż, chyba nareszcie dotarła do końca. Może teraz, zamiast Catherine powinnam zacząć pisać Katherine? 😏
Kocham panią z gifa, serial w którym gra, no i piosenkę od Evanescence, dlatego też nie mogło być inaczej. Połączenie tych trzech rzeczy skłoniło mnie do tak wielkich refleksji... Wskutek tych kilku zarwanych nocek udało mi się nareszcie wyklarować wizję końcówki AC. Ten rozdział jest dopiero przedsmakiem tego,co zaplanowałam. Mam nadzieję, że będzie się działo!

Tradycyjnie dziękuję za obecność i wsparcie. Choć minęło już tyle lat, ja wciąż do tego nie przywykłam...

Do napisania,
Klaudia

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurwa, niewypał tam na górze XDDD
      .

      Witam, witam. Najwyraźniej przeżyłaś studniówkę, a za to należą się gratulacje. Także gratulacje.
      (Jestem beznadziejną matką... Właśnie dowiedziałam się, że ususzyłam kaktusa. </3)
      Dawno tego nie robiłam, więc zrobię to teraz, żebym potem nie musiała. Dziecko drogie! Opamiętaj się, przejrzyj na oczy! Zostaw tę matury i inne pierdolety, po co ci one?! Ty się Akademią lepiej zajmij!
      (Żartuję oczywiście, ale dla niewtajemniczonych w mój dziwny sposób życia - to był niewinny dowcip. Najważniejsze są żelki)

      No, to lecim dalej.
      O kurwa, ale William mnie wkurwia. Traktowanie ciężarnej jak niepełnosprawnej jest takie irytujące i po prostu... no, niefajne. Jezusku Brodaty, dałby sobie ten facet siana, bo go nie zniesę. Nie zniesę gadziny, wyłupie oczy, wsadzę do basenu pod napięciem, rozwalę łeb ostrym kamieniem. Kat bardzo dobrze sobie radzi i jakoś nie wykazuję potrzeby bycia wspieraną. Ale jakoś mu wybaczę. Do facet. W dodatku stary.

      Klimat kościółka bardzo mi przypadł do gustu. Ciemność, kurz, porcelanowe figurki. (Jak u mnie w pokoju). Mega się czytało opisy z perspektywy pewnej siebie Kat, która do prawie samego końca wierzyła, że świat leży u jej stóp. Aż do Matiego, którego rozwaliła.
      Ależ emocje! Ciarki mi przeszły po plecach, gdy czytałam liścik. To zapowiedź czegoś, co bardzo lubię. Mordobicia. (A przynajmniej trzymam za to kciuki).

      No i najważniejsze. Katherine! Jej przemiana to cud, miód i orzeszki. Kocham tę złą stronę. Tak jak napisałaś – wszystko już się dopełniło. To cudownie! Sprawa klątwy to jeden z moich ulubionych wątków, a przemiana Kat na przestrzeni wszystkich trzech części była niesamowita. Nadałaś tej postaci takiej realności, bo przecież ludzie też ciągle się zmieniają. Ta jej mroczna, bezwzględna strona tak bardzo mnie jara, że nie wiem, jak uda mi się przetrwać do następnego rozdziału. Jej emocje zapowiadają jedno – nadciąga nieunikniona, wielka bitwa. Finał finałów. Cholera, nie mogę się doczekać.

      Już na samiuśki koniec zapytam. Gdzie mój Daniel? Gdzie moja miłość? Nie po to go odzyskałam, żeby teraz się nie pojawił! Czekam, chociaż wiem, że ich relacja nie będzie wyglądać tak samo. Mimo wszystko to wciąż jest Shane i Evans. (A teraz raczej Iwanow.)
      Pisz następny, bo potrzebuję AC do oddychania. Dawno nie miałam takiej fazy na cokolwiek. (Nie licząc Dylana i szczeniaczków).
      L, K, F

      Usuń
  2. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, prawda?
    Chyba że jest się Cat w ciąży a obok przejdzie William. Musiałam... :D

    Ten kawałek Ev chyba zawsze będzie moim ulubionym. I to nie tylko z płyty, ale ogólnie całej dyskografii. I klimat, i tekst są cudowne, więc... :3
    William i Cole zaczynają się dogadywać, ale nie wiem, czy mnie to cieszy. Tego drugiego dalej wywaliłabym na ulicę i kilka razy przyjechałabym autem. Tak z rozpędu. Najbardziej irytująca postać, jaką wykreowałaś. :"D
    Przemyślenia odnośnie Boga i sam klimat tego kościoła... Ciekawie to wyszło. To, że Mason najwyraźniej przewidział jej reakcję na figurę, również. Nie wiem czy o to Ci chodziło, ale właśnie ten moment odebrałam jako bardzo symboliczny – to, gdy ona poczuła, że nie ma dla niej ratunku. Niby był spokojnie, ale ta końcówka właśnie wydała mi się przełomowa.
    No i samo zakończenie. Oczywiście, że ta wizyta w tym kościele nie mogła być aż taką stratą czasu... ;>

    Nessa

    OdpowiedzUsuń